Licznik odwiedzin:
N/A

Były też wagony

Półtora roku temu pisał o wagonach Harnaś. Teraz ten sam wątek, ale z późniejszej o pięć lat perspektywy lat 1974- 76, porusza Frenk. Zapraszamy do lektury.

Jak wszyscy wiemy,  podczas  „pobierania nauk” w Henrykowie mieszkaliśmy w internacie. Dziewczęta w żeńskim, w pałacu, chłopcy w męskim, w oficynie. Wyżywienie, całkiem niezłe, zapewniała nam stołówka. Co miesiąc należało uiścić opłatę, nie pamiętam, czy była to opłata za internat, czy za wyżywienie, czy za jedno i drugie, nie pamiętam również,  ile ta opłata wynosiła, pamiętam, że była. Bardzo dobrze pamiętam, że była. Za chwilę wyjaśnię, dlaczego tak dobrze pamiętam.

                Pieniądze na opłacenie tego, co trzeba było opłacić, plus jakieś tam kieszonkowe dostawałem od rodziców. No i, przy racjonalnym gospodarowaniu groszem, powinno wystarczyć na wszystko. Jak na razie wszystko się zgadza, poza terminem racjonalne gospodarowanie. Miałem wówczas lat około dwudziestu (tak, tak, kiedyś tyle miałem) i potrzeby wielokrotnie przewyższające zasoby,  a przymiotnik „racjonalny”?…, chyba w ogóle go wówczas nie znałem.

Konieczność opłacenia różnorodnych rozrywek, potrzeba zaspokojenia „pragnienia”, itp. powodowały, że, „zapominało się” o wniesieniu wymaganych opłat, schodziły one na plan dalszy.  W moim przypadku czasami całkiem odległy. Niestety, mimo braku komputerów, księgowość nie zapominała i nie miała żadnej wyrozumiałości dla naszych potrzeb. W końcu „lądowało się” na znajdującej się obok sekretariatu tablicy dłużników. Piszę „naszych potrzeb”, ponieważ nie byłem jedynym „wiszącym” na tej tablicy.

                Cóż było robić, wyciągnięcie dodatkowej kasy od rodziców odpadało, więc  trzeba było poszukać możliwości zarobienia pieniędzy i uregulowania długów. Możliwości zarobku było nie za wiele, ale były, np. przy rozładunku wagonów.

 Do SHR-u towary masowe typu koks, węgiel, nawozy, docierały przede wszystkim koleją. Docierało ich sporo, więc była możliwość załapania się do roboty przy rozładunku wagonów. Głównie nocą, w niedziele lub święta, gdy nie starczało rąk do pracy ludzi zatrudnionych na stałe w eshaerze.

Nie było to wymarzone zajęcie, ale robota była prosta, typowo fizyczna, coś tam płacili, nie pamiętam, jakie to były stawki, ale jaki wybór miał  „skazaniec” z tablicy obok sekretariatu? 

Było dobrze jeśli rozładowywało się węgiel lub koks. Robota brudna, ale wagony były odkryte i większość „towaru” z wagonu wybierały ładowacze, należało tylko zręcznie łopatologicznie wygarnąć resztki z kątów i opróżnić wagon „do czysta”.

Było również dobrze,  gdy „przychodził”  nawóz workowany, fizycznie było ciężej, bo trzeba było wszystkie worki zręcznie ręcznie przenieść z wagonów na przyczepy, ale robota w miarę czysta  i stosunkowo szybka.

Było niedobrze, kiedy trafiło się na nawozy luzem, tym bardziej, że było to głównie wapno nawozowe. Zaś tragicznie było wówczas,  gdy było to wapno magnezowe. Wapno miało formę sypką, a właściwie pylistą. Kto choć raz widział w polu rozsiewacz z tym nawozem, ten wie, jak to się kurzy. Obecnie stosuje się głównie granulaty, ale w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w przypadku wapna, nic takiego nie miało miejsca. Nikomu z Henrykusów nie trzeba tu niczego tłumaczyć.

Na dodatek przywozili tego sporo, czasami kilka wagonów jednocześnie, wiadomo, wapna „idzie” dużo na hektar,  i do tego w krytych wagonach, żeby deszcz nie wypłukał. Poza tym,  jest to substancja żrąca, nawet producenci wapna podają tę informację.

www.pixabay.com

No i „żarło”, szczególnie to magnezowe. A trzeba było wszystko wyrzucić z wagonu na przyczepy łopatami. W powietrzu unosiły się tumany wapiennego pyłu, gardło piekło, oczy łzawiły,  z nosa ciekło, itd. Ten pył dostawał się wszędzie, nawet do majtek. Na nic zdawały się jakieś maski, głównie dlatego, że w nich nie dało się oddychać, a człowiek jednak, przynajmniej raz na jakiś czas, oddech wziąć musi. Okulary ochronne również nie zdawały egzaminu, w nich nie było nic widać. Na nadgarstkach i na szyi, w miejscach, gdzie przylegały mankiety i kołnierz, powstawały krwawe otarcia. Po stróżce potu na czole lub policzku pozostawał „wyżarty” ślad. Nałykał i nawdychał się człowiek tego wapna tyle, że gdy w końcu opuszczało ono organizm, różnymi drogami, to …. też „żarło”. 

Teraz staje się jasne, dlaczego tak dobrze zapamiętałem opłatę za internat czy stołówkę. Pieniądze, które musiałem zarobić na spłatę długu, to były naprawdę bardzo ciężko zarobione pieniądze. No ale jak to mówią: chcącemu nie dzieje się krzywda. Jak się chciało pieniądze przehulać, to trzeba było odpokutować.

Od tamtej pory, nawet gdy jadę autem i zobaczę w polu „kurzący” rozsiewacz, to czuję pieczenie w…. gardle.

Pozdrawiam, i aby wapno i żadne długi już nigdy, nikomu z nas, nie były straszne.          

Frenk   

Oto link do tekstu Harnasia:

Rozładunek wagonów – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

Rozładunek wagonów

Z cyklu Opowieści Sławoja

W Henrykowie, jak w każdej szkole, były przyznawane stypendia, kilkaset złotych miesięcznie na potrzeby słuchaczy. Było jasno określone komu się należy, były zasady i  kryteria. Taki „cennik”, jak to nazywaliśmy. Nie wszyscy spełniali kryteria, więc zmuszeni byli szukać możliwości zwiększenia zasobów, które otrzymywali z rodzinnego domu. 

Na stacji w Henrykowie była rampa kolejowa, przy której zatrzymywano wagony z towarem do GS-u, czy do innych zakładów. Tu zdobywaliśmy dodatkowe środki finansowe.

Zdobywaliśmy, łatwo powiedzieć. Któryś z kolegów, chyba Wojtek,  gdzieś od kogoś usłyszał o takiej możliwości. Poniuchał, pogadał i okazało się to możliwe. Rozładunek wagonów był dla wybranych. Działała tu stara zasada –  im mniej ludzi do podziału kasy, tym większa dola. Nie na hura jednak, bez rozgłosu. Była tu wewnętrzna selekcja. Na początku dobrała się grupka trzech zainteresowanych i wtedy ciężko było się wkręcić. Ja się nie załapałem. Raz, że  miałem wsparcie z domu, dwa – stypendium, nie paliłem, alkohol niezbyt mnie interesował, starczało mi. Koledzy zaczęli gdzieś znikać z pokoju, wracali nocą, zmęczeni, brudni. Nie dało się długo utrzymać tajemnicy.  Z czasem wieści się rozeszły. Zaczęły się przepychanki, podchody. Ja również w nich uczestniczyłem. Miałem szanse, ponieważ byłem mocny. Demonstrowałem to z pomocą Józka z Człuchowa, robiąc pompki na czas. Pompki robiliśmy w ciągu jednej godziny, minimum 200. Wygrywał ten, który dwusetną robił w ostatniej sekundzie umownej godziny. Sztuką było trafić na tę ostatnią sekundę. Kibiców mieliśmy sporo, chętnych wcale. Z jego poparciem w końcu załapałem się do prac rozładunkowych.

Towar był różny, a my chętni do rozładunku i zarobku. Stawkę ustalano w zależności od towaru. Na jej wysokość miała również wpływ ilość czasu na rozładunek; im mniejsza tym większą stawkę można było wynegocjować. Dostawaliśmy różne wagony do rozładunku. Oprócz nas była grupa miejscowych pracowników, którzy zajmowali się tym od dawna. Stare wygi. Ich obecność często była argumentem do obniżania nam stawki. Oni dobrze wiedzieli jaki towar brać do rozładunku. My dostawaliśmy resztę. Oni przeważnie towar w paczkach, kartonach, w zamkniętych wagonach. Nawozy i wapno palone przychodziły luzem, mąka, cement, wapno w workach, w zamkniętych wagonach. Węgiel i koks w otwartych. Tylko pszczół luzem brakowało. Siłą rzeczy porównywaliśmy wysiłek ich i nasz. Najbardziej nieprzyjemny był rozładunek mąki, cementu i wapna w papierowych workach. Nosiliśmy je na plecach. Dowcipnie określaliśmy to jako „robotę papierkową”. Na głowę i kark kładło się czysty worek jutowy, który niestety po jakimś czasie był przesiąknięty pyłem. Zamknięta przestrzeń, gorąco, pot, pył. Wszystko i wszędzie swędziało.  Otwarte wagony z wapnem luzem dobrze się rozładowywało, duże bryły, jak suche było, gorzej jak padało w czasie transportu. Drobny węgiel był łatwy w rozładunku, aby tylko do podłogi dojść, później brało się łopatą po podłodze. Z grubym gorzej szło, bryły potrafiły ważyć po kilkadziesiąt kilogramów. Najbardziej męczący był rozładunek koksu. To była mordęga, która przeważnie nam przypadała. Kawałki koksu tak się ze sobą wiązały, że tworzyły zwartą bryłę. Nie pomagało nawet otwieranie wagonu. Trzeba było rwać gablami lub rękami, nijak nie mogliśmy dojść do podłogi. Katorga! Po kilku godzinach ciężkiej pracy marzyliśmy o kąpieli, a jeszcze trzeba było pieszo wracać nocą przez park. Zdarzało się, że nie zmieściliśmy się  w czasie z rozładunkiem, co pociągało za sobą kary za postojowe dla odbiorcy towaru. Z tego powodu często były nam zmniejszane wypłaty. Były również zmniejszane z byle powodu. Czasami zamiast kasy proponowali wino, wódkę, piwo lub papierosy. Nikt nas przed tymi krzywdami nie bronił.  Mnie to nie odpowiadało, bo nie piłem i nie paliłem. Byłem najstarszy na roku i miałem różne doświadczenia życiowe za sobą. Trochę pomyślałem, policzyłem i wyszło mi, że nie jesteśmy uczciwie traktowani, byliśmy oszukiwani. Im nas więcej szło do rozładunku tym mniej z tego mieliśmy pieniędzy. Próbowałem negocjować z decydentami, ale bez żadnego skutku, bo na moje miejsce byli inni chętni. Pracując w Szczecinie w Stoczni Parnica, wiedząc, że pójdę do Henrykowa, odkładałem pieniądze. Mama też mi przysyłała. Jako najlepszy słuchacz dostawałem stypendium, ale do czasu, kiedy Pepik ze Sztumu spenetrował mi szafkę i udostępnił wszystkim moją książeczkę PKO.  Faktycznie nie musiałem dorabiać. Byli bardziej potrzebujący. Podziękowałem.

 Sławoj Misiewicz – Harnaś