Podobno są osoby, korzystające z naszej strony, zainteresowane moimi losami „po Henrykowie”. Moim zdaniem to nic szczególnie interesującego, ale skoro taki jest vox populi, to nie będę się opierał.
Henryków to nie był mój pierwszy wybór po maturze. Miałem inne plany. Akademia Wychowania Fizycznego, to był mój priorytet. Byłem czynnym sportowcem (piłka ręczna), miałem młodzieżową klasę sportową (dodatkowe punkty) i to mnie kręciło. Niestety w klasie maturalnej zachorowałem na żółtaczkę. Czyli „na starcie” odrzuciła mnie komisja lekarska. Nie wiem, czy tak jest do tej pory, ale wówczas tak było. Trzeba było szybko znaleźć rozwiązanie alternatywne. Szybko, ponieważ armia czekała, a jakoś do niej nie było mi pilno. Już dokładnie nie pamiętam, skąd wziął się Henryków, może z powodu bliskości mej rodzinnej mieściny. Mój kontakt z rolnictwem w tamtych czasach ograniczał się do kilku, kilkunastu dni wakacji spędzanych u dziadków, rodziców mojego ojca, którzy prowadzili gospodarstwo we wsi na Pomorzu. Czasami pomagałem dziadkom w pracach gospodarskich. Muszę przyznać, że nawet to lubiłem. W efekcie wylądowałem w PSNR – ze.
Po zakończeniu nauki w Henrykowie, wspaniałe dwa lata, rozpocząłem pracę w znajdującym się w mych rodzinnych stronach POHZ – cie (Państwowy Ośrodek Hodowli Zarodowej). Czyli, jak sama nazwa wskazuje, branża zupełnie niezwiązana z henrykowskimi kwalifikacjami. Przyjęto mnie na roczny staż. Nie było mi dane go ukończyć. Pracę rozpocząłem krótko po skończeniu Henrykowa latem 1976, a na wiosnę, w kwietniu 1977, przypomniała sobie o mnie armia (tak naprawdę to chyba nigdy nie zapomniała).
W Polsce istniało jedenaście brygad Wojsk Ochrony Pogranicza. Wśród poborowych krążyła „opinia”, że jak już do WOP-u, to aby nie na „szkółkę” do Kłodzka. I tak znalazłem się w „szkółce”, czyli w szkole podoficerskiej, w Sudeckiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza w Kłodzku, w plutonie zwiadowców (ja to mam szczęście).
No i jak to się w Brygadzie wówczas mówiło (w krótkich żołnierskich słowach): „lepiej, hmm, powiedzmy „ptaszkiem” orać pole, niż elewem być na szkole”. Była to „najprawdziwsza prawda”.
WOP funkcjonował w strukturach MSW (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych), nie MON – u, obowiązywały nieco inne standardy i procedury szkolenia, wyżywienia, wyposażenia, itp. Przez te pół roku bycia elewem, „przeorali” nami wzdłuż, wszerz i w poprzek okoliczne poligony, strzelnice i wzgórza (Kłodzko leży w kotlinie, więc wzgórz dookoła nie brakowało). Schronów, okopów i innych transzei wykopaliśmy i zakopaliśmy całe kilometry (po to się je wykopywało, żeby je zakopać). Różnego rodzaju amunicji i granatów, z wykorzystaniem różnego rodzaju broni zużyliśmy chyba po kilka wiader. Mundury na nas w deszczu mokły i w słońcu na nas wysychały. Butów czasami lepiej było nie zdejmować przez kilka dni, bo mogło się nie udać ponowne ich założenie. Trzydziesto…, czterdziestokilometrowe marsze w pełnym oporządzeniu to była rekreacja. Ćwiczenia na hali sportowej (samoobrona, walka wręcz, itp.) to już był pełny relaks. Fakt, po tych sześciu miesiącach, może nie byliśmy wielkimi komandosami, ale sprawnością, wytrzymałością i umiejętnościami nie każdy mógł nam dorównać.
Po ukończeniu szkoły podoficerskiej (nawet z wyróżnieniem) zostałem kapralem. Krótki epizod na strażnicy na granicy polsko – czechosłowackiej (było kiedyś takie państwo, droga młodzieży) i przeniesiono mnie do Lubuskiej Brygady WOP w Krośnie Odrzańskim, a stamtąd do Gubina, granica polsko – enerdowska (NRD to też państwo, które kiedyś było). Tutaj dotrwałem do końca służby. Dosłużyłem się trzeciej belki (straszny, sorry starszy kapral), odznaki Wzorowy Dowódca, srebrnej Wojskowej Odznaki Sprawności Fizycznej, złotej odznaki Wzorowego Żołnierza. Zatrzymałem kilku „przemytów” (taka slangowa nazwa przemytników, nie były to jakieś wielkie „gangusy”, ale jakie czasy, tacy przemytnicy). „Ratowałem” niemieckich lotników, którzy po katapultowaniu się z uszkodzonego myśliwca zawiśli na najwyższym drzewie (dobre 20 metrów nad ziemią), na pasie ziemi niczyjej po „naszej” stronie granicy, a było minus dwadzieścia kilka stopni i wiał porywisty wiatr. „Walczyłem” aktywnie na spychaczu z zimą stulecia, która zaatakowała w sylwestra 1978 roku, et cetera, et cetera.
O tych dwóch latach w wojsku można by napisać osobną powieść, ale wystarczy tych kombatanckich wspomnień. Pewnie wielu z nas miałoby do opowiedzenia na ten temat swoją historię.
Wiosną 1979, bez żalu, opuściłem szeregi armii (chociaż miałem propozycję podpisania całkiem intratnego pod względem finansowym i mieszkaniowym kontraktu zawodowego) i wróciłem na stare cywilne śmieci do POHZ-u.
Ciąg dalszy nastąpi.
Pozdrawiam
Frenk