Była też palarnia…

Mówiąc o Henrykowie (mam na myśli wszystkie szkoły rolnicze)  nie można pominąć relacji damsko – męskich. Działo się to, o kurrr… cze, prawie pół wieku temu. Mieliśmy wówczas tyle lat, ile mieliśmy, byliśmy skoszarowani, czyli mieszkaliśmy w internacie, mieliśmy wspólną stołówkę, przebywaliśmy ze sobą 24 godziny na dobę, zarówno „w domu jak i w zagrodzie”, więc jest całkiem oczywiste, że zawiązywały się przyjaźnie, że były młodzieńcze uniesienia, zauroczenia i miłości. Niektóre przetrwały próbę czasu i henrykowskie małżeństwa trwają do dzisiaj.

… Przyjaźnie przetrwały do dziś. Autor tekstu i Ewa Plaszczyk (Nieradka) na zjeździe absolwentów.

Było również sprzyjające otoczenie. Do dziś wspominam wiosenne, wieczorne spacery w parku. Powietrze pachniało, księżyc świecił, słowiki nadwyrężały gardła, miła atmosfera, sympatyczna koleżanka,… ech czegóż chcieć więcej.

Niestety okoliczności meteorologiczne nie zawsze były sprzyjające, nadchodziły jesienne słoty, zimowe chłody, no i pozostawała palarnia, to ten zaułek na lewo od wejścia do stołówki, Henrykusy wiedzą, o które miejsce chodzi. Ileż to jesiennych i zimowych, wieczornych godzin spędziło się tam z miłą koleżanką na sympatycznych pogaduchach i „fajkach”. Gwoli ścisłości, nigdy nie było tam niczego na czym można by usiąść, i czas mijał na stojąco, zresztą tam wszystko robiło się na stojąco. Dziwne, że nie nabawiliśmy się żylaków.

Foto: Pixabay.com

Czasami palarnia była niestety wcześniej zajęta przez inną sympatyczną koleżankę z innym sympatycznym niewątpliwie kolegą. Nie był to wielki problem. Henrykowskie korytarze, klatki schodowe, sale, „Klub pod pająkiem”, dysponowały wieloma przytulnymi zakamarkami i niekrępującymi miejscówkami.

Zgoła inaczej sytuacja rozwijała się, kiedy podczas miłej rozmowy z przesympatyczną koleżanką zjawiał się nagle w palarni, równie przesympatyczny kolega ze starszego rocznika o imieniu Piotr, który aktualnie „katował” swój nowy nabytek, flet. Był to profesjonalny lub prawie profesjonalny flet prosty. Niestety umiejętność gry na flecie, przesympatycznego kolegi z rocznika wyższego, nieco od profesjonalizmu odbiegała. Dla niego nie miało to jednak żadnego znaczenia. Piotr miał akurat natchnienie i dopadła go wena twórcza i postanowił umilić swą grą czas parze, która akurat takiego umilania wcale nie oczekiwała. Delikatne sugestie, żeby już spierd…niczał nie na wiele się zdawały. Najgorsze było to, że Piotrek miał w swym repertuarze wiele wariacji na bliżej nikomu nieznane tematy oraz jeden utwór rozpoznawalny: „El Condor Pasa”. Tym kondorem byliśmy czasami bardziej skatowani niż ten jego flet. Całe szczęście dla muzyki, Piotr nie poszedł w tę stronę.

Fot: Pixabay.com (Engin_Akyurt)

Do dzisiaj, kiedy słyszę ten skądinąd całkiem przyjemny utwór, dostaję lekkich drgawek, a jeśli mi się przyśni to zrywam się z zimnym potem na czole.

Och gdyby ściany w palarni umiały mówić … może lepiej, że nie potrafią.

Duża buźka dla wszystkich przemiłych i przesympatycznych koleżanek. Dla kolegów zresztą też.

Frenk

Jerzy Tys i jego „Kropla Zdrowia”

O najbardziej utytułowanym Henrykusie, profesorze Jerzym Tysie pisaliśmy już wcześniej. Opisaliśmy jego drogę do Henrykowa. Od zawsze marzył, aby zostać żołnierzem. Kiedy ze względu na wojenną przeszłość ojca to mu się nie udało, trafił do Henrykowa. Po dwóch latach nauki, już przekonany do rolnictwa, podjął pracę w wyuczonym zawodzie inspektora plantacyjnego. Pracował przez rok w Centrali Nasiennej po czym zdecydował się podjąć studia na Akademii Rolniczej w Lublinie.

Na czwartym roku studiów dostał nakaz pracy (tak, wtedy tak było) i skierowanie do Instytutu Ziemniaka w Boninie. Było to logicznym następstwem uzyskanego wykształcenia na studiach, ale także i w Henrykowie. Mimo, że przydzielono mu stypendium naukowe w Boninie, zdecydował się na Agrofizykę. Przemówiła skłonność do przedmiotów ścisłych, fizyki i matematyki a także więzi z czasów studiów.

Wydarzenie z roku 2012 anonsowane w czasopiśmie PRESTIŻ- piśmie poświęconym reputacji polskiej gospodarki

Pracę magisterską Jerzy Tys pisał w Instytucie Agrofizyki pod kierunkiem profesora z Instytutu Hodowli Roślin, co było również nawiązaniem do kompetencji henrykowskich. Badania robił w tym samym Instytucie i tu dostał propozycję pracy po obronie pracy magisterskiej. Pod skrzydłami profesora Bogusława Szota zaczął pracować nad rzepakiem. Realizując duży projekt badawczy, robiąc mozolne obliczenia przekonywał się jak wielki wpływ na wielkość i jakość plonu rzepaku ma technika zbioru. W skrajnych przypadkach straty sięgały 15%. Biorąc pod uwagę areał rzepaku w naszym kraju wiadomo było, że nie możemy na nie pozwolić. Przekonani o ważności sprawy naukowcy z Instytutu Agrofizyki ruszyli w Polskę, aby pokazywać kombajnistom jak to zbierać rzepak, aby strat plonu nie było. Wiedzieli, że rozesłanie instrukcji do wszystkich producentów rzepaku nie będzie tak skuteczne jak ich osobiste zaangażowanie na polu, przy kombajnach. Zadanie dla dwóch specjalistów było nie lada wyzwaniem, trzeba było przeszkolić kilka tysięcy kombajnistów i adoptować ponad 2 700 kombajnów w PGR-ach i Kombinatach. Zmagając się z tym zastanawiali się nawet czy nie warto wynająć śmigłowca, aby sprawniej poruszać się po kraju. Realizując to zadanie tyrali od świtu do nocy, mając w zamian olbrzymią satysfakcję. Ich wysiłek został zauważony przez wiele placówek naukowych i instytucji. Odezwały się m.in. Zakłady Tłuszczowe w Kruszwicy prosząc o współpracę. Zlecały naukowcom  badania, finansowały je, licząc na to że oni potrafią rozwiązywać problemy dotyczące wartości technologicznej nasion decydujące o jakości końcowej oleju. I tak było. Pod kierunkiem Prof. dr hab. Jerzego Tysa powstał zespół naukowo-badawczy w składzie: Dr inż. Robert Rusinek; Dr inż. Grzegorz Paul; Dr Dariusz Wiącek; Dr Wacław Strobel; Mgr Grzegorz Chmielewski; Mgr Mariola Chmielewska. Realizowano projekty dotyczące właściwości agrofizycznych rzepaku oraz problemów związanych z jego zbiorem, suszeniem i przechowywaniem. Stwierdzono i przekazano (na wielu szkoleniach) służbom agrotechnicznym ZT jak bardzo ważny jest problem czystości mikrobiologicznej i chemicznej surowca, dotyczący obecności w nasionach WWA (wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych czyli substancji smołopochodnych rozpuszczalnych w cykloheksanie zawierających czynnik rakotwórczy dla ludzi) a szczególnie benzopirenu – silnie rakotwórczego związku. Ten ważny problem był i jest, niestety, ciągle lekceważony. Obecność WWA w nasionach wynika z niewłaściwego ich suszenia spalinami. Jak twierdzi prof. Tys: „Niestety nie dotyczy to tylko rzepaku. Wiem o tym dobrze, bo osobiście zajmuję się określaniem zawartości benzopirenu w materiałach roślinnych. Na przykład w roku 2011 badałem próbkę kukurydzy. Miała prawie 300 razy przekroczoną zawartość benzopirenu niż przewidują normy. I taka kukurydza trafia na rynek jako pasza dla zwierząt. Niewłaściwe suszenie i przechowywanie zboża, warzyw i innych nasion to również sprawa niesamowicie ważna, która ma wpływ na nasze zdrowie, a to za sprawą mykotoksyn wywołujących zatrucia, alergie itp. Mam więc co robić. Poza tym, różne firmy ubezpieczeniowe angażują mnie, jako eksperta. Oceniam dla nich straty, które powstają w wyniku spleśnienia ziarna – czy nadają się, czy nie do przerobu. Czasami wyniki takich analiz są porażające.”

Jurek z żoną na jesiennym spacerze

Pracując nad rzepakiem J.Tys stwierdził, że świadomość podstaw zdrowego żywienia jest w naszym społeczeństwie bardzo niska. Postanowił to zmienić. Opracował technologię uprawy, zbioru, suszenia i przechowywania specjalnej odmiany rzepaku, która uprawiana w ścisłym rygorze technologicznym z zachowaniem zasad ekologii, Dobrej Praktyki Rolniczej nadaje się do produkcji prozdrowotnego oleju. Pomysł opatentował w kraju i w Unii Europejskiej. Początkowo myślał o realizowaniu go we współpracy z Zakładami Tłuszczowymi w Kruszwicy, które tak dzielnie promowały swój „olej z pierwszego tłoczenia”. Jednak do współpracy nie doszło, gdyż zakłady nie były zainteresowane produktem niszowym i wymagającym. Specyfika zdrowego oleju wg Tysa zakładała bowiem aby olej z butelki był zużyty maksymalnie w ciągu 2 tygodni od otwarcia opakowania. Wolna przestrzeń w butelce jest bowiem wypełniona azotem (gazem zapobiegającym utlenianie związków bioaktywnych warunkujących jego właściwości prozdrowotne). Olej ten nie nadaje się do smażenia bo jest to typowy olej sałatkowy do spożywania na zimno.  

Zespół profesora Tysa się nie poddał. Przekonany o sensowności własnego pomysłu postarał się o dofinansowanie projektu pt.: Produkcja oleju rzepakowego o właściwościach prozdrowotnych.  Naukowcy otrzymali prawie 6 mln złotych dotacji do wykorzystania przez 5 lat. W ten sposób powstał olej Kropla Zdrowia®, który może śmiało konkurować z włoską oliwą. Charakteryzuje się dużą ilością kwasów Omega 3 i o odpowiednim stosunku tych kwasów do Omega 6, ponieważ kwasy Omega 6 mają właściwości kancerogenne i ich nadmierna ilość w oleju jest niepożądana. Tak więc olej Kropla Zdrowia (tylko do spożywania na zimno np. do sałatek) wpływa korzystnie na nasz układ krążeniowo-sercowy (to duża ilość kwasów Omega 3), na odporność przeciw chorobom nowotworowym (duża ilość antyoksydantów neutralizujących wolne rodniki) oraz obecność w oleju naturalnej luteiny i zeaksantyny poprawiającej procesy widzenia. Aby olej mógł charakteryzować się takim i cechami konieczna była odpowiednia odmiana rzepaku (wyhodowana w IHAR Poznań specjalnie do tego celu) oraz zachowanie założonych rygorów w czasie uprawy (bez pestycydów i desykantów), zbioru (bez uszkodzeń nasion i małej zawartości chlorofilu), suszenia (w temp. nie wyższej jak 40oC), przechowywania nasion (w temp. 7oC i w atmosferze azotu) oraz tłoczenia (płytkie tłoczenie w temp. do 40oC, bez dostępu światła i tlenu, w atmosferze azotu). Marzeniem twórców było aby ten olej zawitał na stoły konsumentów (podobnie jak to się dzieje w krajach śródziemnomorskich).

Ponad 10 lat temu projekt otrzymał rekomendację do Nagrody Prestiżu RENOMA ROKU 2012 w kategorii WYNALAZCA. Kapituła jednomyślnie wybrała i nominowała prof. dr hab. Jerzego Tysa z Zespołem, z Instytutu Agrofizyki PAN w Lublinie. Uznała bowiem, iż w swojej nowatorskiej pracy spełnia postawione tej kategorii warunki: opracował wynalazek, którego projekt zyskał w danym roku uznanie instytucji zajmujących się rejestrowaniem innowacyjnych projektów w dziedzinie produktu lub technologii; projekt wynalazku ze względu na swoje walory innowacyjne ma szanse zostać wdrożony do realizacji; wdrożenie projektu stwarza szanse by został produktem eksportowym; wdrożenie projektu może pozytywnie wpłynąć na budowanie pozycji firmy wdrażającej wynalazek wobec konkurencji na polskim i zagranicznych rynkach; wdrożenie projektu przyczyni się do ochrony środowiska; wdrożenie projektu przyczyni się do wykorzystania rodzimych odmian surowców (rzepaku), technologii i urządzeń.

Niestety próby aby „Kropla Zdrowia” trafiła na półki sklepów wykonana staraniami jego twórców się nie udała. Potrzebna była smykałka biznesowa. Licencję na patenty (a było ich w sumie 3 w tym jeden UE) na 10 lat wykupiło od Instytutu małe przedsiębiorstwo NESTORÓWKA k. Włodawy. Firma kupiła też komplet urządzeń ponieważ w ramach projektu powstała pilotażowa linia produkcyjna składająca się z 2 tłoczni, silosu na nasiona (utrzymującego temp 7oC i umożliwiającego przechowywanie nasion w atmosferze azotu), automatu do nalewania oleju (w dowolne butelki wypełnione azotem i zakręcane), agregatu produkującego azot, zbiorników na olej. Firma działa od 2 lat. Olej produkuje, ale w małych ilościach ponieważ ma problemy ze sprzedażą, co jest chyba typowe w obecnych czasach. Trzeba umieć nie tylko wyprodukować towar, ale przede wszystkim go sprzedać. Potrzebna jest reklama czyli duże pieniądze. Walczymy więc o projekt, ale czasy na pieniądze UE są jak wiadomo trudne.   

Jurek z żoną i wnuczką w czasie wypadu do Kazimierza

Prof. Tys uważa, że olej „Kropla Zdrowia” absolutnie zasługuje na to, aby być na każdym stole i twórcy tego oleju ciągle mają taką nadzieję.

Po latach można stwierdzić, że sprawdziło się stare porzekadło mówiące, że „nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”. Jerzy Tys nie został żołnierzem. Nie trafił do pracy w wojsku i prochu tam nie wymyślał. Znalazł swoje miejsce w nauce i świetnie tam się sprawdził. Jako Henrykusy jesteśmy dumni, że mamy takiego kolegę w gronie absolwentów naszej szkoły. 

Jurek na motorze, o którym ciągle marzy

Swoją drogą, wojsko całkowicie Jerzego nie ominęło. Jako student musiał rok odsłużyć w Szkole Oficerów Rezerwy, a potem już jako porucznik wiele razy wzywany był na ćwiczenia. W sumie spędził w kamaszach 3 lata i doszedł do stopnia kapitana.

Andrzej Szczudło

Był też brydż

Skąd nazwa brydż? Jest to spolszczona nazwa angielskiego bridge (most). Przepraszam za to łopatologiczne tłumaczenie, jestem pewien, że Henrykusy świetnie to wszystko wiedzą, ale być może ten tekst przeczyta też ktoś spoza naszego środowiska.

Gra „brydż” wyewoluowała w Anglii z szesnastowiecznego wista w samej końcówce dziewiętnastego i na początku dwudziestego wieku. W grze biorą udział dwie pary zawodników. Partnerzy siedzą naprzeciw siebie (pewnie stąd ten most). Gra składa się z dwóch części, licytacji prowadzącej do kontraktu i rozgrywki, dochodzi odpowiednia punktacja, kary, itd..

Fot. Pixabay

Na tym koniec tego historyczno – teoretycznego wykładu. Zresztą na temat brydża są pewnie tysiące publikacji, więc zainteresowanych odsyłam tamże, na pewno znajdą coś dla siebie, bo jak to mówi Kazik P.: „u nas nie ma to tamto, i że coś”.

Wróćmy do naszej henrykowskiej rzeczywistości. Brydż to w Henrykowie nie była jakaś szczególnie popularna aktywność, ale było grupa nieźle brydżniętych gości. Miałem zaszczyt zaliczać się do tego grona.

Poza moją skromną osobą do tych najbardziej brydżniętych należeli Cezary M.,   Wacek F., Jurek S., pewnie kogoś pominąłem, gdyż byli jeszcze inni brydżnięci, bo zdarzało się, że graliśmy „na dwa stoliki”, ale …więcej grzechów nie pamiętam. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi (co jest możliwe, cholerny PESEL), to niektórzy z wyżej wymienionych brali nawet udział w turniejach brydżowych.

W tym miejscu chciałbym przeprosić za takie „policyjne” używanie imion tylko z pierwszą literą nazwiska, ale nie wiem, czy wspomniane osoby życzyłyby sobie ujawnienia pełnych personaliów (RODO, czy cóś). Zresztą Henrykusy z naszej „fali” z pewnością wiedzą, o kogo chodzi, a innym taka wiedza do niczego nie jest potrzebna.

Henryków z lat 70. – fot. Andrzej Dominik

Wracając do meritum. Graliśmy. Graliśmy często i długo, czasami bardzo długo. Zasiadaliśmy do stolika po południu lub wieczorem i zdarzało się, że robiliśmy przerwę rano: stołówka, śniadanie, dokupienie papierosów (podobno karta lubi dym) i dalsza gra, bo przecież rober niedokończony. Nieobecnością na zajęciach jakoś szczególnie nie byliśmy zmartwieni. Zresztą wiedzieliśmy, że nie unikniemy tego co nieuniknione i Czesław czy Ciotka i inni i tak nas w końcu dopadną, nie ma się gdzie schować.

Żeby wszystko było jasne, nigdy w grę nie wchodziły jakiekolwiek pieniądze, chodziło o czystą przyjemność gry, te niebywałe licytacje, rozgrywki, kontry, rekontry, wpadki, kiedy wydawało się, że układ jest „nie do wyjęcia”. Bywały układy kart tak rzadkie, że pożyczaliśmy od technikum podręcznik do matematyki (w PSNRze nie mieliśmy tego przedmiotu), i korzystając ze wzorów rachunku prawdopodobieństwa wyliczaliśmy, jaka jest szansa na taki układ. Wychodziło nam, że trafienie szóstki w totka jest bardziej prawdopodobne.

Czasami bywały sytuacje ekstremalne. Kiedy po kilkudziesięciogodzinnym maratonie padałem wykończony na łóżko, próbując złapać trochę snu, nie było mi dane. Ledwo udało mi się przytulić do poduszki, wpadał któryś brydżnięty i wyciągał człowieka z koja z hasłem: „Frenk, ruchy, bida jest, brakuje nam czwartego”. Na moje próby ratowania życia i propozycje „zagrajcie z dziadkiem” (nie chodzi o starszego mężczyznę, ale o specyficzny sposób gry w trójkę) słyszałem „q..wa, czy ciebie podżebało, to jak lizać miód przez słoik”. Rozumiałem to i spieszyłem z pomocą w tej bidzie.

Jeszcze dzisiaj, kiedy sobie to wszystko przypominam, to mam gęsią skórę na… całym ciele.

Można by snuć tę opowieść jeszcze długo, ale nie chodzi mi o to, żeby zamęczyć czytelnika, ale by pokazać jeden z aspektów henrykowskiego życia, chyba niezbyt powszechnie znany.

Z brydżem jest jak z jazdą na rowerze, wszyscy wiedzą jak. Dlatego wszystkim „murzynom” z Henrykowa dużo zdrowia, a brydżniętym dodatkowo samych szlemów, najlepiej bez atu.

  L. M. (Frenk)

Ubywa nas…

Henrykusy to ludzie związani ze szkołami w Henrykowie. Henrykusów stale przybywało aż do roku 1990. Potem już tylko ubywali. Odeszła większość naszej kadry, odchodzą koleżanki i koledzy. Z mojego rocznika PSNR (1973- 75) ubyło conajmniej 7 osób; Agnieszka Graczyk, Antoni Ślipko, Krzysztof Wójcikowski, Elżbieta Kłębek, Antoni Brzenska, Danuta Drożdżał i Zbigniew Szczerbiński. Pisaliśmy już o nich, ale być może na tej liście brakuje jeszcze kogoś, kto po szkole nie utrzymywał kontaktu z grupą. Odszedł już także ich wychowawca Czesław Trawiński. Przywołajmy ich w myślach stojąc nad grobami swoich bliskich.

W komentarzu do jednego z ostatnich wpisów, Basia Zań – laborantka z lat 1969- 71 wspomniała, że w czasie nauki mieszkała u państwa Gaciów. Przypadkowo będąc na cmentarzu w Henrykowie wypatrzyłem grób doktora Józefa Gaci i dzięki temu wiemy, że zmarł w roku 1992, dwa lata po likwidacji naszych szkół.

Doktor Józef Gacia był wzmiankowany w artykule z 29 maja 2022 r. o świerzbie – tu; Uwaga świerzb! – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

A.Sz.

Echa zjazdu

Dobrym pomysłem Haliny Kruszewskiej było sporządzenie adresarza swojego rocznika. Wszyscy dostali go do ręki i teraz korzystają. Ja również i cieszę się, że dociera do mnie wiele zdjęć i filmów nagranych w Starczówku. Realizując wolę nadawców dzielę się nimi z Henrykusami.

Dziś zamieszczam filmy (pierwszy) Marii Janiak i (drugi i trzeci) Antoniego Matczuka.

Miłej zabawy!

My się po prostu normalnie lubimy!

No i kolejne nasze spotkanie mamy za sobą, (17, 18, nawet 19 października w Starczówku).

            Tyle emocji, wspomnień, wrażeń, że zawsze potrzebuję kilku dni, żeby dojść do siebie. Najprędzej mijają skutki wypitego alkoholu, to kwestia najwyżej kilkunastu godzin (póki co), ale psyche potrzebuje nieco więcej czasu na powrót do szarej codzienności i wchłonięcie tej całej energii, dobrej energii.

            Odnaleźliśmy się w życiu  w różnych dziedzinach, niektórzy z nas są już na zasłużonej emeryturze, inni nadal aktywnie działają w różnych sektorach gospodarki, w prywatnym biznesie, społecznie (Kaziu, szacun za działania w Henrykowie, good job), ale hasło: „spotkanie Henrykusów” zwabia wielu z nas w jakieś miejsce naszego kraju. 

            Zastanawiałem się już któryś raz, co takiego było w Henrykowie, że, jak powiedziała mi żona jednego z naszych nieżyjących kolegów, która przyjeżdża na nasze spotkania: „wy to zachowujecie się i rozmawiacie tak, jakbyście widzieli się wczoraj”?

            Myślę (czasami mi się zdarza, chociaż być może nie wyglądam), że jest kilka tego powodów:

na pewno otoczenie i to zarówno pięknej niemal monumentalnej architektury (pałac, kościół) jak i wspaniałej przyrody (park, stawy, las muszkowicki),

na pewno to, że razem mieszkaliśmy, jedliśmy, pracowaliśmy, uprawialiśmy różne sporty (jeździectwo, łucznictwo, strzelectwo, siatkówka, oczywiście piłka nożna), kochaliśmy się (w sensie w sobie, niekoniecznie ze sobą),

na pewno również i to, że PSNR dał nam może nie unikatowe, nie chcę używać wielkich słów, ale z pewnością nie tak powszechne kwalifikacje.

Nie chcę wprowadzać tutaj żadnej hierarchii, ponieważ każdy z tych powodów jest równie ważny i można by wymienić ich jeszcze więcej.

Myślę jednak, że najważniejszy powód jest jeden, my się po prostu normalnie lubimy. Nawet jeśli różnimy się np. pod względem sympatii politycznych, i co z tego, przecież taka błahostka nas nie poróżni skoro razem, przez dwa lata, oprócz wymienionych wyżej powodów, to jeszcze, jak to mówią starzy garownicy, kimaliśmy pod jedną celą, czyli mieszkaliśmy w jednym pokoju i z niejednego pieca…, przepraszam, pola buraki i inne płody razem zbieraliśmy.

Każdy z nas jest inny, jeden wysoki, inny mniej wysoki, jeden szczupły inny mniej, ktoś ubiera się elegancko, inny ma to głęboko w …poważaniu, jednak hasło Henryków niweluje wszelkie różnice.

Lubmy się więc tak, jak do tej pory, tak, jak tylko „murzyni” z Henrykowa potrafią się lubić.

Pozdrawiam. Trzymajmy się zdrowo. I do kolejnego miłego…            

                                                                                               Leszek Modrzejewski (Frenk)    

Zdjęcia: Maria Janiak

Zjazd w Starczówku

Zwykle zjazdy absolwentów odbywają się wiosną, a już jeśli później to we wrześniu. W tym roku absolwenci PSNR z rocznika 1974- 76 zdecydowali się spotkać w połowie października. Biorąc pod uwagę dostępność lokali wybrali termin w środku tygodnia, od wtorku do czwartku 17- 19.10.2023 r.

Zbiorowa fotka przed Zajazdem „U George’a”

Siłą napędową tego przedsięwzięcia była Halina Kruszewska, która dopasowała termin, wybrała miejsce i wielokrotnie obdzwaniała wszystkich, aby zadbać o frekwencję.

Halina z mężem.

I udało się! Frekwencja była rewelacyjna. Do hotelu „U George’a” w Starczówku koło Ziębic zjechało aż 27 osób, w tym 20 absolwentów jednego rocznika czyli 60% stanu osobowego. Co ciekawe, w gronie uczestników było kilka osób, które dotarły na zjazd po raz pierwszy od zakończenia nauki w Henrykowie. Trudno się było dziwić, że zaraz po przyjeździe przez chwilę byli „obwąchiwani” jak obcy. Po rozpoznaniu wpadali w ramiona i w niekończące się dialogi. Każdy chciał wiedzieć co się z nimi działo, jak potoczyły się ich losy?

Jurek spotkał Marzenkę

Największą chyba niespodzianką „dla oka” był Jurek Stelmaszczyk znany z gęstej, czarnej czupryny i takich bokobrodów. Teraz już ich nie miał; włos jakby skromniejszy i kolor zmierzający ku jasności. Wiadomo, wiek robi swoje. Nie dawał się także poznać drugi debiutant na zjeździe, przybyły spod ukraińskiej granicy Tosiek Matczuk.

Pierwsi goście przybywali na zjazd we wtorek. Zdążyli się już wstępnie nacieszyć sobą, zanim usiedli do wspólnego stołu. Inaugurując oficjalnie spotkanie głos zabrała Halina Kruszewska, witając przybyłych i dzieląc się radością z tak solidnej frekwencji. Wspomniała również o tych, którzy od nas odeszli. Następnie odśpiewano hymn „My murzyni z Henrykowa”. Po jakimś czasie dotarł na salę dyskdżokej, a właściwie wodzirej, który najpierw z akordeonem, a potem na organach rozkręcał imprezę. Sprawdził się stokrotnie, bo umiał zachęcić do śpiewania i do tańca. W śpiewaniu więcej było chęci niż umiejętności, co rodziło uwagę, że na następny raz trzeba przygotować teksty piosenek.

Do hymnu!

W trakcie imprezy pamiętano również o tych, którzy chcieli, ale nie mogli przybyć. Łączono się z nimi telefonicznie. Dla wielu odkryciem było odszukanie kontaktu do Zosi Szymańskiej, która zaszyła się w okolicach Łukowa. Nigdy dotąd nie była na zjeździe, ale tym razem chociaż usłyszała kolegów przez telefon. Odebrał telefon również Stefan Jakubowski znad morza, który dotąd uczestniczył w prawie wszystkich zjazdach i wiele z nich sponsorował. Tym razem przyczyny zdrowotne powstrzymały go od przyjazdu.

Zabawa z muzyką, śpiewem i tańcem trwała do godziny drugiej w nocy, ale najwytrwalsi imprezowicze opuścili salę około czwartej nad ranem.

Zbiorowo po rozgrzaniu.

Drugi dzień zjazdu przeznaczony był na Henryków, gdzie gospodarzem był dla nas nasz Kazik Piątkowski. Ulokowany w lokalnych władzach miał swoje udziały w pozyskiwaniu funduszy na inwestycje i zabytki w Henrykowie, o czym opowiadał. Oglądając je słyszałem głosy, że w pocysterskich majętnościach brakuje upamiętnienia 25.letniego funkcjonowania tam szkół rolniczych. Może warto wrócić do dyskusji w jaki sposób zostawić tam ślad trwalszy i bardziej widoczny niż tablice na korytarzu obiektu, do którego za wejście trzeba niestety zapłacić?

Poza pocysterskim klasztorem, w którym spędziliśmy ważne dwa lata, miejscem godnym odwiedzenia była restauracja „Piastowska”. Nie ma tam już Józefa Barwiołka, który zmarł w 2016 roku, ale utrzymany jest klimat miejsca no i … wspomnienia.

Szukano ich i na Weimarze, dokąd udała się grupa romantyków. Ja i Jurek Bruski poszliśmy inną drogą, na cmentarz gdzie spoczywa nasz wychowawca (rocznik 1973- 75) Czesław Trawiński. Mimo zadumy pamiętaliśmy, że na ostatnich zjazdach, na których bywał życzył sobie, aby wspominając go bawić się i tańczyć a nie smucić.

Atmosfera na tym zjeździe była wyjątkowa i dlatego chcąc go wyróżnić wśród wielu innych szukaliśmy odpowiedniego przymiotnika; wyjątkowy, nadzwyczajny, budujący…? Może ktoś podpowie?

Faktycznie prawo nazwania trzeba dać zasłużonej tu organizatorce Halinie Kruszewskiej, która wielokrotnie powtarzała, że to fajna impreza „bo my się autentycznie bardzo lubimy”. Czekamy na propozycje.

Pozjazdowy komentarz Haliny oddaje sedno:

„To co mnie osobiście bardzo ujęło, to autentyczna radość uczestników zjazdu ze spotkania. Przez chwilę, kilkanaście godzin, poczuliśmy się młodzi, ważni i pełni energii. Zapomnieliśmy o „bożym świecie”, zmartwieniach, chorobach, zmęczeniu. I o to chodziło. Odwołanie się do silnych emocji, które łączyły nasz rocznik Henrykusów, ogromnej, wzajemnej sympatii.

Zosia Szymańska z Łukowa, Stefan Jakubowski, Franio Rudek, Sławek Habera, Bogdan Rozpara – ze względów zdrowotnych nie mogli przybyć na zjazd, ale od wszystkich otrzymaliśmy pozdrowienia.”

Tekst i foto: Andrzej Szczudło

W tadziowych progach

Od czasów ukończenia PSNR w Henrykowie obkolędowałem już wielu kolegów i koleżanek. Do niektórych z racji większej atencji lub dlatego, że mieszkali po drodze, docierałem wielokrotnie. Tylko raz, kilka lat temu byłem w Marszowicach koło Oławy z odwiedzinami u Tadeusza Wolańskiego. I chociaż w latach szkolnych Tadek grał w drużynie Południa, kiedy ja w Północy, a więc graliśmy przeciwko sobie, lubimy się i chętnie spotykamy. Przeważnie dzieje się to na naszych zjazdach (lub spotkaniach jak niektórzy wolą to nazywać) w Henrykowie lub innych miejscach. Na tegorocznym zjeździe w Trzemesznie Tadeusza nie było. Niby wiedziałem dlaczego, ale wolałem to sprawdzić. Okazja nadarzyła się w ostatni weekend września. Uczestniczyłem w Konferencji Genealogicznej GENEAMI w Brzegu, skąd tylko żabi skok do Marszowic. Po sobotnich wykładach ruszyliśmy do Tadeusza. Oboje z żoną zostaliśmy tam godnie przyjęci. Zastaliśmy małżonków w dobrym zdrowiu i świetnym nastroju. Kilka godzin spędziliśmy na interesujących rozmowach. Poznaliśmy jednego z dwóch synów Tadeusza i Teresy. Zostaliśmy też u nich na noc. Odjeżdżając w niedzielę z prezentem, torbą laskowych orzechów z dużego ogrodu Wolańskich, usłyszeliśmy, że jest szansa na rewizytę. Nasi przyjaciele wpadną do nas w drodze do syna, który mieszka w Poznaniu.

Andrzej Szczudło

Dezercja

Kilka tygodni temu pisaliśmy o drodze Jerzygo Tysa do Henrykowa. Jego pierwszym wyborem po liceum było wojsko, chciał być oficerem.

…Zdawał do Wojskowej Akademii Technicznej, ale mimo zdania egzaminu, na studia się nie dostał. Przyczyną odmowy była przeszłość jego ojca. Okazało się, że w końcowej fazie II wojny światowej, kiedy Lubelszczyzna była już wolna, trafił on do wojska. W jego polskim batalionie wszyscy dowódcy byli Rosjanami. W proteście przeciwko temu cały batalion zdezerterował. Masowa dezercja w czasie trwania wojny nie pozostała bez konsekwencji. Wszystkim żołnierzom wpisano adnotację do książeczek wojskowych. Fatalny wpis nie zniknął także z kartoteki ojca Jerzego. Tak więc wymarzona kariera wojskowa Jerzego Tysa już na starcie się załamała…

Szczegółowo masową dezercję opisano w artykule, do którego link zamieszczam poniżej.

Największa dezercja w dziejach Wojska Polskiego. Ten pułk został wymazany z kart historii – Historia w INTERIA.PL

Praktyka w Rogowie Opolskim

Sentyment do Henrykowa czujemy z wielu różnych powodów, o których piszą na niniejszej stronie absolwenci i absolwentki PSNR-u. Niewątpliwie wielkim atutem tego miejsca było jego piękno, kryjące się zarówno w dostojnej architekturze zespołu klasztornego jak i w malowniczym otoczeniu okalających zespół parków.

Mieliśmy okazję „dotknięcia” i historii i przyrody w całej jej okazałości, od botanicznych ogrodów i parków poprzez muszkowicki las bukowy stanowiący część rezerwatu przyrody, aż po rozległe SHR-owskie pola, poprzerywane śródpolnymi zadrzewieniami i laskami.

O położonym w pobliżu wsi Muszkowice rezerwacie przyrody należącym do Nadleśnictwa Henryków z pewnością przeczytacie w Internecie. (Można trochę i u nas: Karna kolonia Muszkowice – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl). O ile jeszcze istnieje i nie wycięto starych, niezwykle pięknych buków, olch, klonów. Nie byłam tam od ukończenia szkoły…, a w zasadzie od jesieni 1975 r. gdy z koleżanką Ewą Nieradką, zwiałyśmy z zajęć praktycznych przy ręcznym ogławianiu buraków do najbliższego lasu. Oczarował nas ten jesienny las.

Praktykę zawodową na przełomie lipca i sierpnia 1975 roku odbyłam w równie pięknym miejscu. Było to w Stacji Hodowli Roślin w Rogowie Opolskim, która to stacja słynęła z wyhodowanej tam rzepy ścierniskowej odmiany Rogowska. Lekko nie było, praca w upale, pełnym słońcu. Poletka z rzepą ciągnęły się szerokimi łukami wzdłuż brzegów Odry i przy ich plewieniu nie było widać końca rządka. Oprócz mnie były tam dwie dziewczyny z henrykowskiego technikum i dwie studentki z AR z Krakowa.

Dużym problemem było porozumienie się z miejscową ludnością angażowaną do prac polowych, bowiem mówiono tu wyłącznie po śląsku. Ja tego nie potrafiłam.

Większy kłopot miałyśmy ze stadem mysz, które gromadami biegały po wydzielonych dla nas pokojach w zabudowie gospodarczej stacji. Z początku napawało mnie to strachem i obrzydzeniem, ale kiedy nie było na nie sposobu, poddałyśmy się. Trzeba się było do ich towarzystwa przyzwyczaić i fobię przezwyciężyć.

W pobliżu rogowskiej Stacji, spomiędzy gęstego lasku widoczne były zabudowania starego pałacu. Niestety nie mogłyśmy się tam zbliżyć z powodu gęstego zakrzewienia i postawionych ogrodzeń.

Próbował pokonać te bariery kontrolujący naszą praktykę nauczyciel, Pan Czesław Trawiński. Niestety nieskutecznie. Starał się dostać się do pałacyku od strony Odry, gdzie na bagnistym terenie zetknął się z chmarą komarów i gryzących muszek. Od tej strony do pałacyku trzeba się było wspiąć po stromej skarpie, co było dość trudne nawet dla tak zdeterminowanego profesora.

Fot: autorstwa Arturek28 at pl.wikipedia, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=5762842

Po latach, gdy podjęłam pracę w bibliotece publicznej, dowiedziałam się, że pałacyk ten przejęła wówczas Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Opolu. Został on gruntownie wyremontowany, a w jego wnętrzach urządzono bibliotekę cennych starodruków, pracownię konserwacji tychże, kilka sal muzealnych, a także niewielki hotel dla gości. Miałam nawet okazję nocować w tym hoteliku.

W Rogowie Opolskim bywałam kilkakrotnie, służbowo i prywatnie. Nadal chętnie tam wracam. Nie do Stacji Hodowli Roślin, której już nie ma. Pozostała po niej tylko część zabudowań gospodarczych. Lubię ten pałacyk ukryty w pięknym, wypięlęgnowanym parku, który zmienia się w każdej porze roku, a teraz jesienią mieni złotymi barwami.

Renesansowy pałacyk stanowi jedną z najciekawszych atrakcji turystycznych Opolszczyzny. Budowla ta, zwana pałacykiem lub dworkiem wybudowana została w XIV i funkcjonowała jako zamek obronny. Zamek ten gruntownie przebudowano w XV w. i przez kolejne lata należał do rodziny Rogoyskich, a następnie – von Wbrsky. W 1760 roku posiadłość nabył hrabia Karol Wilhelm von Haugwitz, który postanowił przekształcić zamek w dworek szlachecki. XIX wiek to czas, w którym decyzją ówczesnego premiera Prus dobudowano klasycystyczne skrzydło zachodnie oraz założono wokół zamku ogród w stylu angielskim. W 1932 roku po śmierci ostatniego przedstawiciela rodu von Haugwitz, zamek stał się własnością duńskiej linii rodu. W roku 1945 zniszczony działaniami wojennymi zamek w Rogowie Opolskim został znacjonalizowany, a następnie w latach siedemdziesiątych przejęty przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną w Opolu.

Na odwiedzających pałacyk czekają tu bogate zbiory biblioteczne w postaci wiekowych rękopisów, starodruków, aktów, pamiętników i kronik. Podziwiać można między innymi spisany na szarym pergaminie rękopis z 1324 roku, wykonaną z drzeworytu mapę Śląska datowaną na 1545 rok czy Kronikę Śląską z 1625 roku, autorstwa Jakuba Schickfusa. Miłośnicy literatury z pewnością docenią wystawę obrazującą historię książki – od papirusu, przez tabliczki gliniane, po XVIII-wieczne księgi. Na uwagę zasługują również wiekowe zbiory graficzne – miedzioryty, akwaforty i staloryty.

Polecam to miejsce wszystkim, którzy wybiorą się na Opolszczyznę.

Halina Kruszewska