Licznik odwiedzin:
N/A

Po dyplom na błonia

Temat pracy dyplomowej w PSNR to nowy wątek. Nikt dotąd o tym nie pisał, nie mówił na spotkaniach, mimo że napisanie pracy dyplomowej było obowiązkiem każdego słuchacza.

Fot. www.stockphoto.com

W moim przypadku wyglądało to tak. Razem z kilkoma kolegami (Marian Samek, Jurek Urban…) zostałem włączony do kilkuosobowego zespołu, który realizował wycinkowe zadania dla pracy magisterskiej inżyniera Czesława Trawińskiego. Kilku kolegów w wyznaczonych przez promotora miejscach na łąkach nawiercili w glebie otwory- studzienki. Co jakiś czas odwiedzali je, mierząc poziom wody. Następnie dane te przenoszono na linię czasu. Obrazowało to sytuację wilgotnościową podglebia w poszczególnych dniach, tygodniach, miesiącach.

Moje zadanie polegało na nanoszeniu danych na duży arkusz bristolu. Zajmowało to sporo czasu i było dosyć męczące. Profesor Trawiński wybrał mnie do tej pracy sugerując się moim wysokim wzrostem. Przy Zenku Kowalczyku czy Andrzeju Konarskim nie czułem się wysoki, ale nie śmiałem protestować. Swoje zadanie wykonałem i miałem zaliczoną pracę dyplomową. Wspominając to po latach uśmiecham się mając świadomość, że dzisiaj takie wykresy robi się migiem w programie komputerowym Excel.

Szczegóły tej akcji ledwie pamiętam, ale ożywił wspomnienia wgląd do kroniki. Grafika powyższa wykonana przez Krzysia Reka i zachowana w kronice rocznika przypomina właśnie o pracach dyplomowych grupy „specjalnej”.

ASz.

Były też wagony

Półtora roku temu pisał o wagonach Harnaś. Teraz ten sam wątek, ale z późniejszej o pięć lat perspektywy lat 1974- 76, porusza Frenk. Zapraszamy do lektury.

Jak wszyscy wiemy,  podczas  „pobierania nauk” w Henrykowie mieszkaliśmy w internacie. Dziewczęta w żeńskim, w pałacu, chłopcy w męskim, w oficynie. Wyżywienie, całkiem niezłe, zapewniała nam stołówka. Co miesiąc należało uiścić opłatę, nie pamiętam, czy była to opłata za internat, czy za wyżywienie, czy za jedno i drugie, nie pamiętam również,  ile ta opłata wynosiła, pamiętam, że była. Bardzo dobrze pamiętam, że była. Za chwilę wyjaśnię, dlaczego tak dobrze pamiętam.

                Pieniądze na opłacenie tego, co trzeba było opłacić, plus jakieś tam kieszonkowe dostawałem od rodziców. No i, przy racjonalnym gospodarowaniu groszem, powinno wystarczyć na wszystko. Jak na razie wszystko się zgadza, poza terminem racjonalne gospodarowanie. Miałem wówczas lat około dwudziestu (tak, tak, kiedyś tyle miałem) i potrzeby wielokrotnie przewyższające zasoby,  a przymiotnik „racjonalny”?…, chyba w ogóle go wówczas nie znałem.

Konieczność opłacenia różnorodnych rozrywek, potrzeba zaspokojenia „pragnienia”, itp. powodowały, że, „zapominało się” o wniesieniu wymaganych opłat, schodziły one na plan dalszy.  W moim przypadku czasami całkiem odległy. Niestety, mimo braku komputerów, księgowość nie zapominała i nie miała żadnej wyrozumiałości dla naszych potrzeb. W końcu „lądowało się” na znajdującej się obok sekretariatu tablicy dłużników. Piszę „naszych potrzeb”, ponieważ nie byłem jedynym „wiszącym” na tej tablicy.

                Cóż było robić, wyciągnięcie dodatkowej kasy od rodziców odpadało, więc  trzeba było poszukać możliwości zarobienia pieniędzy i uregulowania długów. Możliwości zarobku było nie za wiele, ale były, np. przy rozładunku wagonów.

 Do SHR-u towary masowe typu koks, węgiel, nawozy, docierały przede wszystkim koleją. Docierało ich sporo, więc była możliwość załapania się do roboty przy rozładunku wagonów. Głównie nocą, w niedziele lub święta, gdy nie starczało rąk do pracy ludzi zatrudnionych na stałe w eshaerze.

Nie było to wymarzone zajęcie, ale robota była prosta, typowo fizyczna, coś tam płacili, nie pamiętam, jakie to były stawki, ale jaki wybór miał  „skazaniec” z tablicy obok sekretariatu? 

Było dobrze jeśli rozładowywało się węgiel lub koks. Robota brudna, ale wagony były odkryte i większość „towaru” z wagonu wybierały ładowacze, należało tylko zręcznie łopatologicznie wygarnąć resztki z kątów i opróżnić wagon „do czysta”.

Było również dobrze,  gdy „przychodził”  nawóz workowany, fizycznie było ciężej, bo trzeba było wszystkie worki zręcznie ręcznie przenieść z wagonów na przyczepy, ale robota w miarę czysta  i stosunkowo szybka.

Było niedobrze, kiedy trafiło się na nawozy luzem, tym bardziej, że było to głównie wapno nawozowe. Zaś tragicznie było wówczas,  gdy było to wapno magnezowe. Wapno miało formę sypką, a właściwie pylistą. Kto choć raz widział w polu rozsiewacz z tym nawozem, ten wie, jak to się kurzy. Obecnie stosuje się głównie granulaty, ale w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w przypadku wapna, nic takiego nie miało miejsca. Nikomu z Henrykusów nie trzeba tu niczego tłumaczyć.

Na dodatek przywozili tego sporo, czasami kilka wagonów jednocześnie, wiadomo, wapna „idzie” dużo na hektar,  i do tego w krytych wagonach, żeby deszcz nie wypłukał. Poza tym,  jest to substancja żrąca, nawet producenci wapna podają tę informację.

www.pixabay.com

No i „żarło”, szczególnie to magnezowe. A trzeba było wszystko wyrzucić z wagonu na przyczepy łopatami. W powietrzu unosiły się tumany wapiennego pyłu, gardło piekło, oczy łzawiły,  z nosa ciekło, itd. Ten pył dostawał się wszędzie, nawet do majtek. Na nic zdawały się jakieś maski, głównie dlatego, że w nich nie dało się oddychać, a człowiek jednak, przynajmniej raz na jakiś czas, oddech wziąć musi. Okulary ochronne również nie zdawały egzaminu, w nich nie było nic widać. Na nadgarstkach i na szyi, w miejscach, gdzie przylegały mankiety i kołnierz, powstawały krwawe otarcia. Po stróżce potu na czole lub policzku pozostawał „wyżarty” ślad. Nałykał i nawdychał się człowiek tego wapna tyle, że gdy w końcu opuszczało ono organizm, różnymi drogami, to …. też „żarło”. 

Teraz staje się jasne, dlaczego tak dobrze zapamiętałem opłatę za internat czy stołówkę. Pieniądze, które musiałem zarobić na spłatę długu, to były naprawdę bardzo ciężko zarobione pieniądze. No ale jak to mówią: chcącemu nie dzieje się krzywda. Jak się chciało pieniądze przehulać, to trzeba było odpokutować.

Od tamtej pory, nawet gdy jadę autem i zobaczę w polu „kurzący” rozsiewacz, to czuję pieczenie w…. gardle.

Pozdrawiam, i aby wapno i żadne długi już nigdy, nikomu z nas, nie były straszne.          

Frenk   

Oto link do tekstu Harnasia:

Rozładunek wagonów – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

Mucha w oku motocyklisty

W 1961 r. tata, z racji bycia szefem PKS-u w Rawie Mazowieckiej, po znajomości, od kolegi z partyzantki, otrzymał talon na motor. Nie była to jakaś WFM-ka czy WSK-a, ale SHL-ka 150-tka! Na tamte czasy był to „potwór”, w Polsce szczyt motoryzacji. Podwójna kanapa, śliczne malowanie, sztywny widelec, no cudo jednym słowem. Jedyny w całej okolicy, a być może i w województwie.
Tata puszył się nim jak złotym cielcem. Mieszkaliśmy na parterze, więc miejsce pod oknem całe dnie było dla motoru parkingiem. Natomiast na noc, „żeby nie ukradli”, wstawiany był do pokoju. Mieliśmy pokoje po obydwu stronach korytarza i w jednym tato trzymał „motur”. Wtedy „motur” się mówiło, nie motocykl. Trochę przeciekał, benzyną i olejem podłoga śmierdziała w całym pokoju.

Motocykl SHL 150 M06-U – foto www.echodnia.eu


Oczywiście dosiadałem bez uprawnień tego „potwora”, za i bez wiedzy taty. Jeśli za wiedzą, to miałem przykazane, żeby powoli. Czasami zabierałem ze sobą na przejażdżki sympatię, Ewę, jeździłem wtedy bez limitu. Po kolejnej eskapadzie wróciłem do domu, z rozwianym włosem, a tu tato, wcześniej wrócił z pracy i przypał na gorąco. Zap……łeś, a mówiłem itd… Ja w zaparte, że wolno, tata swoje, ja swoje, że szybko bo mi włosy stały na głowie. Stanęło na tym, że sprawdzimy. Musiałem usiąść za tatą na tylnym siedzeniu, a on w czasie jazdy co chwilę kontrolował czy z włosami nie kombinuję. Na moje szczęście przy którymś obrocie głowy, tacie w oko wpadła mucha i już się nie dało dalej prowadzić kontroli. Tym to sposobem mucha w oku wybroniła mnie przed zakazem używania „motoru”.
W tamtym czasie byłem w wieku około 14 lat, za dużej wiedzy na temat motoryzacji nie miałem, ale wszędzie ręce pchałem, po prostu lubiłem zapaszek smaru i benzyny.
Kiedy trzeba było podciągnąć tylny hamulec, wystarczyło podkręcić nakrętkę na cięgle, ale nie mnie, ja musiałem cały tył rozebrać, sprawdzić bęben, tarcze. Bęben był śliczny, gładziutki, ale tarcze szorstkie niemiłe w dotyku, to nasmarowałem towotem. Wygłaskałem, zmontowałem wszystko i postawiłem pod oknem.
Jazda taty po regulacji hamulca nie trwała długo, do hamowania przed pierwszym zakrętem. Potem  trochę narzekał na ból w nodze, a mechanik nadziwić się nie mógł skąd smar znalazł się na okładzinie.
Niestety nasz „motur” skończył słabo. Tato zostawił go bez oleju i korka od spustu, miał później nalać. Niestety nie wiedziałem o tym, więc kiedy wsiadłem na niego, daleko nie pojeździłem. Zatarło się wszystko, silnik i skrzynia biegów. Tato już go nie remontował, długo walał się gdzieś po szopie i piwnicy, aż pamięć o nim zaginęła. Miłość do motoryzacji mi została do dziś.
Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Saga Rodu – SHL 150 M06-U | Echo Dnia Świętokrzyskie

Było też prawo jazdy

Do napisania tych kilku zdań zainspirował mnie tekst Andrzeja na tematy motoryzacyjne. Kiedy  rozpoczynałem swoją przygodę z Henrykowem (1974), posiadałem już prawo jazdy samochodowe i motocyklowe. Zrobiłem je jeszcze w liceum, gdy tylko pozwoliły na to przepisy. Potrzebna była chyba nawet zgoda rodziców, dokładnie już nie pamiętam, w każdym razie już w roku 1973 zdarzało mi się „docierać” auto ojca.

Zresztą już wcześniej, nie posiadając jeszcze uprawnień, ujeżdżaliśmy z grupą kolegów, miłośników sportów ekstremalnych, motocykle. Były to kupowane za grosze WFM-ki lub WSK-i. Nie posiadały one ubezpieczenia (chyba nie było wówczas takiego obowiązku, a nawet gdyby był to i tak… nic z tego), nie były nawet zarejestrowane, zresztą nie wyjeżdżały na drogi, ich przeznaczenie było zgoła inne. „Przerabialiśmy” je w miarę możliwości i umiejętności na motocykle… hmm powiedzmy crossowe, chociaż pojazdy te kompletnie się do tego nie nadawały, ale inne maszyny nie były dostępne. No to skoro nie ma się tego, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie było wówczas żadnych specjalistycznych warsztatów motoryzacyjnych. Ale w mieście było kilka dużych zakładów przemysłowych i  zawsze w rodzinie lub wśród znajomych znalazł się jakiś tokarz, frezer lub ślusarz, który przeszlifował głowicę (zwiększenie kompresji silnika), rozwiercił kanał dolotowy i wylotowy i przerobił „wydech” (silnik lepiej „pił” i „oddychał”), dorobił zębatkę (zmiana przełożenia skrzyni biegów), zwiększył skok amortyzatorów, itp. W  następnym kroku, bardzo szybko, na miejscowych bezdrożach i w miejscowych lasach, poddawaliśmy te pojazdy kolejnej „przeróbce”, tym razem ostatecznej, na kupę bezużytecznego złomu. Nie był to powód do wielkiego zmartwienia, ponieważ w okolicznych szopach i innych stodołach „walało” się trochę tego sprzętu. Dla właścicieli był już bezużyteczny, często „nie na chodzie”, bez rejestracji, więc dosyć chętnie, za niewielkie pieniądze się go pozbywali. W każdym razie zawsze mieliśmy „na ruchu” co najmniej dwie lub trzy maszyny.

Nasze „wyczyny” niosły ze sobą pewne ryzyko. Było sporo stłuczeń i  otarć, często głębokich i rozległych, zdarzały się wybicia i zwichnięcia stawów, sporadycznie trafiało się jakieś drobne złamanie, ale wszyscy przeżyli, zresztą w tym wieku człowiek jest nieśmiertelny. Kaski? Jakie kaski? Nie były obowiązkowe, poza tym skąd mielibyśmy je wziąć. W tamtych czasach używano najwyżej pilotek, ale to raczej zimą i to było dla mięczaków, a nie takich twardzieli jak my. Pilotka i tak przed niczym nie chroniła, może przed wiatrem, ale to właśnie o ten wiatr we włosach chodziło. Kiedy dzisiaj sobie o tym pomyślę to dochodzę do wniosku, że coś lub ktoś musiał nad nami czuwać, bo to, że nie było ofiar śmiertelnych to wręcz zakrawa na cud.

Problemem nie było paliwo, było stosunkowo tanie, a znajomi kierowcy dostarczali go w każdej ilości za bezcen albo wręcz za darmo. Jednak mimo wszystko nie było to najtańsze hobby, ale często wpadał nam jakiś grosz. Dysponowaliśmy sporą ilością części zamiennych, nie były wówczas ogólnie dostępne, (dawcami tych części były te motory po „przeróbce”) i często naprawialiśmy cudze pojazdy. Byli też chętni do „podrasowania” swoich „rumaków”, no i interes się kręcił. Kiedy więc zjawiłem się w Henrykowie, miałem na swoim koncie już kilka wyżej wspomnianych ostatecznych „przeróbek”.

W Henrykowie do posiadanych uprawnień „dorobiłem” tylko kategorię „T”. była to w sumie formalność, nigdy nie miałem problemów z obsługą czegokolwiek, co posiada przynajmniej dwa koła.

Jeśli dobrze pamiętam, szkoła miała dwa ciągniki. Jednym z nich była tak zwana „czterdziestka”, czyli Ursus C-4011, drugi to „capek”, w tym przypadku był to Ursus C-328. Wszyscy doskonale znamy te ciągniki z własnego doświadczenia. Konstruktorom udało się stworzyć proste i niezawodne maszyny (wiele działa i pracuje do dzisiaj), ale na pewno nie byli przesadnie przejęci jakąkolwiek wygodą czy komfortem pracy traktorzysty. Prawdę mówiąc cała wygoda i komfort to było byle jak amortyzowane siedzenie, no bo nie można tego nazwać fotelem.

www.pixabay.com

Dobitnie o tym „komforcie” przekonałem się pewnej zimy. Któregoś dnia Pan Blicharczyk poprosił mnie, abym pojechał „capkiem” na przegląd. Niby nic takiego, ale mrozy były siarczyste, kabina „capka” to była szyba z przodu i płócienny dach na kilku rurkach, ogrzewanie… można było pobiegać dookoła  i …to wszystko w temacie komfortu, a przejechać na przegląd trzeba było około 20 – 25  km, do POM-u w Ząbkowicach Śląskich (kto dzisiaj pamięta co to był POM?). Zawrotna prędkość „capka” pozwoliła pokonać tę trasę mniej więcej w godzinę i trzydzieści minut. Mimo że byłem odpowiednio odziany na tę drogę to już w Ząbkowicach byłem nieźle zamrożony, a po przeglądzie trzeba było jeszcze wrócić do Henrykowa, czyli kolejne 90 minut w „przewiewnej”  kabinie „capka”, a mróz tężał. Po powrocie, przez kilka pierwszych minut miałem wrażenie, że trzeba będzie mnie wyjąć z „capka” w takiej pozycji, w jakiej siedziałem, z kierownicą w dłoniach. Na szczęście po pewnym czasie odtajałem. W każdym razie nigdzie, nigdy wcześniej, ani nigdy później (a zimy pamiętam srogie) nie zmarzłem tak, jak tego dnia, chociaż bywało, że w pracy całe dnie spędzałem na „świeżym powietrzu”.

Pozdrawiam i … trzymajmy się ciepło.

 Frenk

Praktyka „Polanowice 1976”

Kiedy przyszedł czas na praktyki zawodowe, swoje kroki skierowałem do Stacji Hodowli Roślin w Polanowicach, która była sponsorem mojej nauki w Henrykowie. Kiedy się tam zjawiłem było akurat lato i w samej stacji hodowli buraka cukrowego nie było akurat nic atrakcyjnego do roboty. Poproszono mnie abym udał się do podległej stacji, która hodowała akurat zboża i nie tylko. Była to pora zbioru grochu. Dla mnie to było jeszcze bardziej wygodne, bo stacja ta leży przy samej Kruszwicy i mogłem dojeżdżać codziennie do pracy bez konieczności zamieszkania w odległej stacji Polanowice. Trochę byłem zniesmaczony tym, że to nie ma związku z hodowlą buraka, skoro oni byli moim sponsorami. Kiedy usłyszałem słowa „hodowla grochu”, miałem trochę mieszane uczucia- traumę z dzieciństwa.

Kiedy miałem może 9-10 lat pani w szkole przygotowywała razem z nami występy na szkolnej gwiazdce, tak do nas przychodził gwiazdor. Mnie przypadła rola zagrania bardzo sympatycznego zwierzątka jakim jest mały niedźwiadek. Kiedy następnego dnia miała się odbyć tzw. gwiazdka w naszej świetlicy, wieczorem zapytałem się mamy gdzie jest mój strój na jutrzejszy występ? No cóż, mama potrafiła improwizować, co w tamtych czasach było rzeczą bardzo normalną. Późnym wieczorem poszła do stodoły i przyniosła duży snopek. Nie była to zwykła słoma, ale tzw. grochowiny (słoma po omłocie grochu). Wzięła kłębek sznurka i zaczęła tworzyć dla mnie strój misia uszatka. Następnego dnia owinięty grochowinami a na głowie czapka mojego ojca (baranica) wywrócona na drugą stronę. Kiedy przyszła nasza pora występu pani rozglądała się i pyta a gdzie Stasiu. To ja proszę pani owinięty grochowinami i w baraniej czapce wywiniętej na lewo. Pani pochwaliła mamę za bardzo oryginalny strój tylko ja jakoś miałem chyba traumę bo inne dzieci miały jakieś inne kulowskie stroje, a ja wyglądałem jak „chochoł”.

Minęły lata a ja ponownie mam się zabrać za groch, i znów te grochowiny. Ale kiedy przepracowałem jeden dzień na pole przyjechał starszy pan jak gdyby kopia pana Szadurskiego, którego osobiście nigdy nie poznałem. Starszy pan przyjechał ‘’Bitką’’ przyszedł do mnie przywitał się i pyta się skąd jestem i co tutaj robię. Jestem z Henrykowa i mam odbyć tutaj praktykę. To najlepsze miejsce na jakie mogłeś trafić, odrzekł starszy pan i pojechał w pole.

Stacja Hodowli Roślin Polanowice to była kiedyś wiodąca stacja nie tylko w hodowli buraka cukrowego, ale jarych pszenic no i grochu. Starszy pan to już emeryt to ten co założył i kierował stacją mając duże uznanie wśród hodowców. Kiedy ja tam byłem to stację przejął i prowadził już jego syn. Kiedy popatrzyłem na miny ludzi którzy byli razem na polu i pytam się kto to był. Jak to nie wiesz –to nasz były szef ( Pan hrabia) jeśli go nie znacz to dlaczego przyjechał do Ciebie na pole. Bo jestem z Henrykowa taka była moja odpowiedź. Ten starszy pan to były przedwojenny dziedzic tego majątku. Czy był hrabią tego nie wiem, ale był zakochany w hodowli roślin. Sylwetka jego świadczyła o tym, że całe życie grał w tenisa. To tylko taki żart, całe życie spędził chodząc po polach jedynie na starość –jeździł ‘’Bitką’’. Ze względu na moje znajomości z panem hrabią następnego dnia objąłem kierownicze stanowisko (żart) kierowałem kosiarką, którą ścinaliśmy poletka grochu. Na końcu mego pobytu uzbierałem sobie mały woreczek nasion grochu, które upadły na ziemię.

Stanisław Bednarski PSNR 1975-1977.

Prawko na „ruska”

W Henrykowie, rocznik 69/71 miał obowiązek posiadania prawa jazdy- na auto, traktor i motocykl, dodatkowo można było zdobyć uprawnienia na kombajn zbożowy VISTULA oraz na ciągnik gąsiennicowy DT-54, czyli „dlinnyj traktor” 54. Z czego oczywiście skorzystałem chociaż uprawnień niestety nie otrzymałem, oblałem z orki pięcioskibowym pługiem, za późno na uwrociu podniosłem pług, przez co zaorałem uwrocie i następni kursanci nie mogli w tym dniu i na tym polu zdawać egzaminu, ale praktykę miałem i często w późniejszej pracy mi pomagała.

Ciągnik DT-54 nie miał kierownicy, tylko cięgła, które blokowały gąsienicę kiedy trzeba było skręcać. System ten był żywcem wzięty z kierowania czołgiem. Z tego powodu ci, co chcieli zdobyć uprawnienia z „ruska” okrzyknięci byli „tankistami”, co na czasy przyjaźni polsko-radzieckiej było niewątpliwie wielkim „wyróżnieniem”. Egzamin na VISTULĘ też oblałem, bo się heder na polu nie chciał podnieść. Niby nie moja wina, bo hydraulika puściła, ale uprawnień nie dali. Kurs prowadził na wykładach mechanizator rolnictwa mgr Jan Wysocki.

www.pixabay.com

Teorii i jazdy uczyliśmy się na „ciapku”, czyli jak każdy Henrykus wie, na traktorze marki Ursus C-330, ale my dosiadaliśmy jeszcze starszego modelu C-328. Warunek posiadania prawa jazdy był tak gorliwie w Henrykowie przestrzegany, że jeden z kolegów absolwentów miał wstrzymane wydanie dyplomu do czasu zdania egzaminu na prawo jazdy.

Wszystkie uprawnienia zdobyte w Henrykowie mam do dzisiaj.

Sławoj Misiewicz

Prawo jazdy

Pierwszy pojazd mechaniczny, motocykl, pojawił się w naszej rodzinie kiedy miałem kilka lat i mieszkałem w Olecku. W weekendy, które w latach 60. ograniczały się do niedzieli, tato pojedynczo zabierał nas do lasu. Frajdą dla kilkuletniego dziecka było szybkie przemieszczanie się z odczuciem wiatru świszczącego w uszach. Nie dziwiło więc niezadowolenie, a nawet obraza na ojca, kiedy zdecydował się ten motor sprzedać. Nie pocieszało mnie nawet to, że wuefemka trafiła w ręce mojego chrzestnego.

Autorstwa OtiS78 – Praca własna, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=42806325

Ponownie motor, tym razem marki WSK, pojawił się w naszym domu kiedy już mieszkaliśmy na wsi pod Sejnami. Nie pamiętam czy był u nas od nowości czy też kupiliśmy używany. Jeździł nim tato i brat Zdzisiek, w dalszej kolejności ja. Ćwiczyłem jazdę na wiejskich dróżkach i dopiero kiedy wiek pozwolił, 16 lat, wziąłem się za uzyskanie uprawnień. Nie pamiętam kursu, gdzie go prowadzono i jak przebiegał, zapamiętałem tylko egzamin. Odbywał się w Sejnach na ulicy Parkowej, gdzie jest teraz przystanek autobusowy. Zgromadzeni na skraju ulicy kursanci czekali aż po kolei wszyscy odbędą egzaminową przejażdżkę. Poinstruowano nas, że należy przejechać wskazany odcinek drogi, na której trzeba użyć wszystkich biegów. Mówiło się „na giełdzie”, że jak silnik zgaśnie to już koniec, egzamin oblany.

Kiedy przyszła kolej na mnie, odpaliłem „rakietę” i do przodu. Czułem się pewnie, bo przecież niezależnie od kursu, umiałem jeździć, zgrabnie śmigałem tatową wueską po leśnych ścieżkach. Jednak w pewnej chwili zorientowałem się, że jestem już bliski końca wyznaczonej trasy, a trójka jeszcze nie włączona. Przyhamowałem i wtedy silnik zgasł. Pierwsza myśl- panika, nie zdam! Jednak szybko kopnięciem odpaliłem maszynę i ruszyłem dalej. Z niepokojem czekałem na ogłoszenie wyników, ale zdałem. Tak zdobyte prawko nieczęsto mi się przydawało, bo własnego motoru nie miałem.

Kolejny etap wtajemniczenia w motoryzację miałem w studium pomaturalnym w Henrykowie. Okazało się, że nauka jazdy traktorem i samochodem jest tam w programie obowiązkowym. Teorię przerabialiśmy wspólnie na normalnych lekcjach, a potem zapisywaliśmy się na indywidualne lekcje jazdy. Prowadził je pan Henryk Dziesiński zwany Dychą. Nauka prowadzona była na samochodzie marki Warszawa. Po odbyciu określonej w przepisach liczby godzin jazdy szkoleniowej doszło do egzaminu. Mój egzamin przebiegał dosyć krótko. Przejechałem kawałek trasy na drodze z Henrykowa do Ziębic, wycofałem pod górkę na bocznej drodze i do bazy. Nie czułem się pewnie, głównie ze względu na biegi z trudem włączane dźwignią przy kierownicy. Bardzo mnie to stresowało, ale jakoś poszło. Prawko miałem w garści.

Autorstwa Marek Argent – Praca własna, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=43738408

Kiedy przyjechałem do rodziców na wakacje, patrzyli na mnie jak na zawodowego traktorzystę. W domu traktor już był więc mogłem się popisać. Nic ważnego jednak nie robiłem, a jedynie przydałem się do transportu. Nie robiłem, bo nie było wówczas takiej potrzeby, ale swoją drogą, nie umiałem. Do prac traktorem w Henrykowie wykorzystywano tych, którzy robili to najszybciej, czemu dziś się nie dziwię. Chodziło nie tylko o nauczenie słuchaczy, ale także o wykonanie realnych prac w przyklasztornych ogrodach. Dlatego mogłem tylko pooglądać jak zgrabnie za kierownicą radził sobie Janek Pawlak, kolega z roku, który traktor od dawna miał w domu.

Zdobyte w Henrykowie prawo jazdy na samochód przydało mi się dopiero po ośmiu latach, kiedy dostałem ofertę atrakcyjnej pracy w terenie. Bardzo chciałem pracować w Cukrowni Wschowa jako inspektor surowcowy, więc robiłem wszystko, aby sprostać wyzwaniu. Wysiłkiem rodziny, głównie ze strony żony, ale również pożyczając część kapitału od życzliwej sąsiadki, udało mi się zgromadzić kwotę wystarczającą do zakupu 11.letniej „Syrenki 105”. Przy transakcji asystował szwagier, posiadacz „Golfa” od kilku lat, którego zadaniem było wyprowadzenie mojego zakupu na rogatki Leszna, skąd już samodzielnie z henrykowskim „prawkiem” miałem pokonać 30.kilometrową trasę do Górczyny, gdzie wtedy mieszkałem. Dojechałem bez żadnych incydentów, ale emocji było co niemiara. Brakowało mi rąk, nóg, oczu do panowania nad pojazdem.

W kolejnych latach zmagałem się z moim nabytkiem poznając wielu mechaników w rejonie, który jako inspektor obsługiwałem. Gdy podjeżdżałem na warsztat cukrowni, mechanicy pytali mnie kiedy wreszcie kupię samochód? „Syreny” za taki nie uznawali.

Po trzech latach ujarzmiania mojego pojazdu wyjechałem do USA i tam zobaczyłem jak radzi sobie inna adeptka kursu u Pana Dziesińskiego. Brygida Wojcieszczyk, bo o niej tu mowa, była już w innym miejscu przygody z motoryzacją. Posiadała kolejny już samochód, Ford Mustang i mechanika samochodowego w domu. Nie mogłem podpowiedzieć jej niczego z moich dotychczasowych doświadczeń.

Po powrocie z USA kupiłem sobie nowego malucha i w poczuciu szczęścia i jego nieograniczonych możliwości ruszyłem do Rumunii. Co to była za przygoda; wyjazd z rodziną na ponad dwa tysiące kilometrową trasę! W kolejnych latach jeździłem z rodziną na wakacje, odwiedzając wielu Henrykusów.

U progu domu Lecha Pawłowskiego w Łęczycy.
Na trasie do Ćmielowa w poszukiwaniu Krzyśka Wójcikowskiego.

Przez przedłużony do roku pobyt w Stanach zmuszony byłem do zmiany opuszczonej we Wschowie pracy w cukrowni. Zatrudniłem się w Stacji Kwarantanny i Ochrony Roślin we Wschowie. I tu znów pojawił się warunek związany z samochodem. Już na wstępie angażując się na etat inspektora musiałem zdeklarować się do prowadzenia służbowej „Nysy”, dotąd obsługiwanej przez zawodowca. Dałem radę, ale nie obyło się bez przygód, z których najbardziej spektakularną było mylne podłączenie klem do akumulatora. Pożar szybko ugasiłem, unikając strat w sprzęcie, ale pozostało poczucie niefartu i wstydu.

Miałem też inną przygodę, gdy z tyłu moją „Nysę” uderzyła kobieta, która niedawno kupiła auto za pieniądze przeznaczone na węgiel. Kiedy podbiegłem aby ją ratować usłyszałem biadolenie, że nie kupiła węgla. Cieszyłem się, że nic jej się nie stało.

Najbardziej chwalebne chwile z „Nysą” przeżywałem podwożąc do Leszna posła Antoniego Żurawskiego i parę lat później z Leszna do Rokosowa działacza związkowego Władysława Serafina. Będąc prezesem Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych Serafin bardzo się zdziwił kiedy w drodze na spotkanie z leszczyńskimi rolnikami ówczesne kierownictwo PIORiN w Lesznie wysłało po niego na dworzec kolejowy sfatygowaną „Nyskę”.

Oprócz Brygidy Wojcieszczyk dane mi było obserwować jeszcze jednego kierowcę z prawem jazdy zdobytym w Henrykowie. Jurek Bruski, bo to jego mam na myśli, zachowywał się za kierownicą bezbłędnie i dlatego nie mam żadnej historii z nim do opowiedzenia. Wierzę jednak, że wśród Henrykusów są tacy, którzy pamiętają czasy walki o uzyskanie prawa jazdy i idąc za moim przykładem, zechcą się swoimi przeżyciami szczerze podzielić. Zapraszam na łamy!

Andrzej Szczudło

Była też praktyka

Podczas nauki w Henrykowie jeden dzień w tygodniu był poświęcony na tak zwaną praktykę. Praktyka ta polegała głównie na pracy w czyszczalni nasion u pana Bijosia (patrz foto poniżej). Każdy z nas zjadł tam swoją porcję kurzu, ale to temat na inną opowieść. Czasami wykonywaliśmy – jakby to ładnie i fachowo nazwać – proste prace agrotechniczne, na przykład ręcznie ogławialiśmy, wykopywaliśmy i zbieraliśmy buraki na poprzeczniakach, sorry uwrociach (fachowo to fachowo) i innych „klinach”, na których maszyny więcej by stratowały niż zebrały. Poza tym wszyscy musieliśmy po pierwszym roku PSNR-u odbyć praktykę wakacyjną. Trwała ona kilka tygodni i odbywała się w różnych miejscach naszego kraju, w różnych przedsiębiorstwach szeroko pojętego tak zwanego państwowego sektora rolniczego (ale fachowo!).

Czyszczalnia nasion, miejsce praktyk słuchaczy PSNR.

            Cała nasza ekipa z pokoju: Boguś, Sławek, Andrzej i ja trafiliśmy na praktykę do SHR-u Uszyce. Miejscowość znajduje się w województwie opolskim, około 30 kilometrów na północny wschód od Kluczborka.

Praktyki w polu z dyrektorem Janem Szadurskim.

Pierwszego dnia praktyki spotkał się z nami dyrektor firmy i zaproponował dwie opcje: albo będziemy „państwo praktykanci” no i coś tam będziemy sobie „praktykować”, albo dostajemy jakąś tam stawkę godzinową i od następnego dnia ruszamy do roboty jako „fizyczni”. Nie muszę nikomu tłumaczyć, dlaczego i jakie rozwiązanie wybraliśmy. Całe szczęście Sławek miał ze sobą swój radioodbiornik marki Chronos, zwaliśmy go „Chronocykl”. Miał on charakterystyczny „kartkowy” zegar i wbudowany budzik. To właśnie ten budzik stawiał nas o świcie na nogi. Właściwie to „stawiał” nas prawie w środku nocy, bo to było gdzieś około szóstej, brrrr.

No i było jak w tej piosence, w której są słowa „…omijajcie PGR-y, SHR-y, w nich roboty od cholery”. Roboty mieliśmy „po kokardki”. Czasy były „przedweekendowe”, więc pracowaliśmy we wszystkie dni tygodnia, czasami nawet w niedzielę. Wyjaśnienie dla młodzieży: sobota była wówczas dniem roboczym, my – starsza młodzież – znamy to z autopsji. Poza tym był to „gorący czas” żniw i rzadko kiedy kończyło się pracę po ośmiu godzinach, częściej po dziesięciu, dwunastu, bywało i więcej. Pracowaliśmy i w polu,  i w magazynach, wszędzie tam, gdzie trzeba było silnych i … młodych, ot jak to w żniwa w „eshaerze”. Rzadkie ośmiogodzinne dniówki, a co za tym idzie wolne popołudnia, zdarzały się wtedy, gdy padało.

Niestety jedyną rozrywką w okolicy była wiejska gospoda, no to…. się „rozrywaliśmy”. Lokal ten oferował kilka trunków, czyli piwo – jakiejś niezbyt znanej marki, wino marki „wino” i wódkę „ceceka”, czyli czysta (wiadomo), czerwona (etykieta), kapslowana (zamknięcie butelki). Wizytę w tym lokalu rozpoczynało się tak zwanym „zestawem startowym”. Była to „lorneta z meduzą”, czyli dwie setki „ceceka” i galareta. Kolejne zestawy „powtórzeniowe” to była już tylko lorneta, bez meduzy. Popić można było wspomnianymi wcześniej, piwem lub winem, co kto wolał. Do zjedzenia poza galaretą nie było chyba nic więcej. Zresztą tutaj nie przychodziło się po to, żeby jeść. Pani Magda Gessler nie miałaby tutaj nic do roboty. Tutaj nie było czego poprawiać. Tutaj wszystko było tak, jak być powinno.

www.pixabay.com

Wśród miejscowych dużą popularnością cieszył się drink o nazwie „u-bot”, czyli literatka ceceka „utopiona” w kuflu piwa. Smak raczej mało wyszukany, ale w tym przypadku nie o delektowanie się smakiem chodziło. Należało ostrożnie postępować z tym drinkiem. Widziałem „mocnych zawodników”, którzy po wprowadzeniu do organizmu trzech „u-botów” „odpadali od ściany” i to definitywnie i trwale. Dobrze, że tych deszczowych dni z wolnymi popołudniami nie było za wiele. Każdy ma tylko jedno zdrowie, a tubylcy byli bardzo gościnni.

Wystarczy tej „gastronomi”. Teraz coś o architekturze rolniczej. Duże wrażenie w tamtym czasie zrobiła na mnie ogromna polowa stodoła. Była długa, szeroka, a przede wszystkim bardzo wysoka. Stodoła była „przejazdowa”, miała kilka standardowych wrót na poziomie gruntu. Niespotykane dla mnie było to, że w środku, przez całą jej długość, na wysokości ok. 3 metrów biegł drewniany pomost – rampa. Na zewnątrz, w obu szczytach stodoły, znajdowały się ziemne rampy łączące się krótkimi pomostami (rampy nie przylegały do ścian stodoły) z wrotami w szczytowej ścianie (ok. 3 metrów nad poziomem gruntu). Przez te wrota wjeżdżało się np. z transportem sprasowanej słomy, na ten wewnętrzny pomost, przypomnę – działo się to na wysokości kilku metrów. Oczywiście i na tym poziomie stodoła była „przejazdowa”. Pomost nie miał jakichkolwiek balustrad czy innych zabezpieczeń. Dzisiaj nie do pomyślenia, ale byliśmy w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Dopiero z tego wewnętrznego pomostu można było stodołę „doładować” do pełna.

www.pixabay.com

Trochę zawiły ten opis, ale, puśćcie wodze wyobraźni. W każdym razie ja nigdzie i nigdy więcej nie spotkałem się z taką konstrukcją, a z niejednego … gospodarstwa plony zbierałem.

Inna „przygoda” spotkała mnie pewnego wieczora, a właściwie pewnej nocy. Rozładowywałem zboże z przyczep do dmuchawy, która „dmuchała” je rurami do magazynu. Transportów na rozładunek oczekiwało jeszcze kilka, więc wiedziałem, że „zejdzie” prawie do poranka. Gdzieś tak w „okolicach” północy zjawił się koło przyczepy starszy mężczyzna z kobietą, mieli ze sobą jakąś metalową wanienkę lub coś na podobieństwo. Poprosili mnie żeby „sypnąć” im kilka łopat zboża do tej wanienki. Ciemna noc, traktorzysta gdzieś przepadł, nikogo innego w pobliżu – monitoring?, nic takiego wówczas nie istniało, no to im sypnąłem. Bezinteresownie. Może było tego z 50 kilogramów, może nawet nie. Czasami więcej szło na „rozkurz” bez jakiegokolwiek pożytku, a w tym przypadku przynajmniej jakieś kury, czy inne zwierzaki sobie pojadły. Nikt nie zbiedniał, ani nikt się nie wzbogacił, więc nie widziałem w tym nic szczególnie złego. Niemniej, co by nie mówić, była to kradzież.

Całe zajście nie warte byłoby wzmianki, gdyby nie ciąg dalszy. Nastąpił on następnego, a właściwie biorąc pod uwagę, że robotę skończyłem nad ranem, to tego samego dnia. Około południa poprosił mnie „na stronę” stary magazynier (stary i w sensie stażu i w sensie wieku, miał chyba koło pięćdziesiątki – staruszek). Nie miał żadnych pytań, wszystko wiedział. SKĄD?! Nie miał nawet pretensji!?  Na koniec rozmowy powiedział mi tylko: „Pamiętaj, na przyszłość, jak coś kradniesz i jest was nawet tylko dwóch, to jest was o jednego za dużo”. Przemawiały przez niego lata praktyki. Dałbym głowę, że w nocy oprócz mnie i tej dwójki z wanienką nie było nikogo, sam na siebie nie doniosłem, czyżby któreś z tej dwójki? Raczej nie. A może była jeszcze jakaś para oczu? Dziwne.

Od tamtej pory nigdy niczego nie ukradłem, ale w życiu tylko jedną rzecz wiadomo na pewno, mianowicie, że niczego nie wiadomo na pewno. Dlatego „naukę” magazyniera mam w pamięci, bo kto wie…?

Oby nam się dobrze działo.

Frenk  

Absolwent PSNR górnikiem

Do PSNR w Henrykowie zwykle trafiały osoby po maturze, najczęściej po nieudanym starcie na studia. Ale była też inna ścieżka, gdzie do szkolenia się z nasiennictwa kierowani byli pracownicy firm branży nasiennej, głównie central nasiennych i stacji hodowli roślin.

Eugeniusz Kulesza szedł tą drugą ścieżką. Po maturze w Gryficach chciał być lotnikiem, ale przed złożeniem dokumentów na odpowiednią uczelnię (w Dęblinie) sam uznał, że wysoki pułap to nie dla niego – miał lęk wysokości.

Zaczął rozglądać się za innymi szkołami pomaturalnymi, z geodezji, elektromechaniki. Życzliwa osoba  podpowiedziała, że może już podjąć pracę w stacji hodowli roślin i potem kontynuować naukę będąc skierowanym, na stypendium. Tak też się stało; poszedł do pracy 1 sierpnia 1974 roku i wkrótce po tym  został słuchaczem PSNR – u w Henrykowie.

Gienek Kulesza (pierwszy z prawej u dołu) w drużynie PSNR.

Po szkole, w roku 1976 Eugeniusz wrócił do swojej pracy w Stacji Hodowli Roślin Prusinowo. W październiku otrzymał wezwanie do wojska na dwa lata. Służył w wojskach zmechanizowanych, najpierw w szkole podoficerskiej w Stargardzie, jako kapral resztę służby odbywał w Szczecinie. W roku 1978, już po wojsku, podjął pracę w dotychczasowej firmie. Zgodnie z wykształceniem jako specjalista ds. nasiennictwa dbał o czystość kwalifikowanego materiału siewnego.

Na początku lat 80. zdecydował się studiować zaocznie w SGGW Warszawa z filią w Łodzi. Jak wiemy nie były to politycznie spokojne czasy; strajki, zamieszki, kartki na żywność, kolejki w sklepach. W tym czasie Eugeniusz zostaje ojcem córki Joanny. Częste wyjazdy na uczelnię nie były łatwe. W tym czasie pojawia się informacja, że uczelnia otwiera kolejną filię, właśnie w Szczecinie. Niestety, trudne czasy dla kraju nie pozwoliły na otwarcie tej placówki. W tej sytuacji, po zaliczonym pozytywnie pierwszym roku nauki Eugeniusz zrezygnował.

W SHR Prusinowo pracował do końca 1993 roku. Oprócz nasiennictwa zajmował się chemizacją i nawożeniem, potem transportem i melioracją. I tu przyszedł czas na weryfikację jego młodzieńczej fobii. Nadzorując opryski i nawożenie przy pomocy samolotów musiał latać jako nawigator na śmigłowcach, płatowcach, popularnych Antkach, wskazując pola do zabiegów. Dziś, mając za sobą kilkaset startów i lądowań, ze śmiechem opowiada, że przed laty przecenił swój lęk przestrzeni. W chwili próby pozbył się go po pierwszym locie i faktycznie mógł być pilotem.

Pracując w SHR Prusinowo Eugeniusz Kulesza doczekał lat przełomu 80/90. W polskiej gospodarce działo się wiele, rolnictwo państwowe upadało, trzeba było rozglądać się za nową pracą. Gienek też myślał o tym, przyglądał się sąsiadującej niemal za miedzą kopalni torfu, która we władaniu biznesu zachodniego była pierwszą firmą zachodnią w Zachodniopomorskiem. W roku 1994 zdecydował się w niej zatrudnić na stanowisku kierownika. Kopalnia torfu podlega dozorowi Okręgowego Urzędu Górniczego w Poznaniu.

Odpowiadając na wyzwania chwili, Eugeniusz cofnął się do poziomu szkoły średniej, podjął naukę w Technikum Górnictwa odkrywkowego we Wrocławiu. Nauka prowadzona była w trybie zaocznym, zajęcia odbywały się trzy razy w miesiącu od piątku do niedzieli, przez półtora roku. Była to szkoła powołana specjalnie dla właścicieli kopalin pospolitych, żwirowni, skał, wód podziemnych, kopalni glin, torfu, piasków spod dna jeziora. Szkoła była nietypowa, ponieważ uczyli się tam ludzie mający już różne zawody; lekarze, leśnicy, urzędnicy, którzy byli właścicielami kopalń. Uzyskany dyplom otwierał możliwość zdobywania, poprzez kolejne egzaminy w Urzędzie Górniczym, kwalifikacji Dozoru Górniczego. Eugeniusz Kulesza ocenia, że szkoła ta była bardzo poważna i bardzo poważnie traktowano słuchaczy. Wykładowcami byli profesorowie z Wrocławia, autorytety w branży górniczej. Po kilkunastu egzaminach i zaliczeniu pracy dyplomowej absolwenci uzyskiwali tytuł technika górnictwa odkrywkowego bez użycia materiałów wybuchowych.

Eugeniusz w gronie kolegów z branży.

Nasz kolega Henrykus ukończył tę szkołę w 2001 roku, kiedy miał już za sobą 6 lat pracy w kopalni. Awanse szły szybko, po kilku wnioskach składanych do Urzędu Górniczego w Poznaniu zdobył maksymalnie możliwy dla tego poziomu wykształcenia tytuł Kierownika Ruchu Zakładu Górniczego. Prawdopodobnie jest jedynym w województwie Zachodniopomorskim specjalistą z takimi  uprawnieniami. Pracował jednak tylko dla swojej kopalni. W roku 2020, po uzyskaniu wieku emerytalnego i 26 latach pracy w kopalni, przeszedł na emeryturę.

Po dwóch latach emerytalnego odpoczynku znów pracuje w kopalni, ale na zlecenie. Nadzoruje działania w różnych kopalniach na swoim terenie. Polega to na wdrażaniu nowych pracowników w arkana pracy w kopalni tego typu.

Nasz górnik pierwszy z lewej.

Pytany o osobiste zainteresowania, Eugeniusz opowiada, że jeszcze przed wyjazdem do PSNR w Henrykowie ścigał się na rowerze, był nawet czwartym zawodnikiem w Polsce w grupie juniorów. W Henrykowie powrót do pasji mu się nie udał. Pracując zawodowo w rolnictwie trenował piłkarzy z lokalnej drużyny, był  też prezesem klubu piłkarskiego „Orzeł” Prusinowo. Myśl o kolarstwie powróciła po 40 –ce kiedy znalazł się w wieku oldboja. Rozpoczął treningi i zaczęła się wesoła zabawa w kolarstwo; wyścigi tu i tam, emocje, adrenalina, ból, skurcze w nogach. Często bywał blisko podium i wtedy pojawiała się sportowa złość. Udało się stanąć na podium, ale nigdy na I miejscu. Ściganie zakończył w roku 2019, teraz sięga po rower tylko relaksowo. Podsumowując swoją dwukołową pasję, w czym pomocny jest mu stary zeszyt z zapiskami, twierdzi, że od 1972 roku przejechał 120 tys. km czyli okrążył kulę ziemską prawie trzykrotnie.

Mimo upływu lat, pamięć o czasie spędzonym w Henrykowie jest zawsze bliska jego wspomnień. Przy każdej okazji stara się odwiedzić to miejsce, spotkać kolegów. Jak opowiada, takim spektakularnym wydarzeniem sprzed lat było spotkanie z Basią i Leszkiem Puchalskimi. Latem na nadmorskiej plaży zauważył faceta z bujną czupryną, jak kropla wody Bałtyku podobnego do Leszka. Pierwsza myśl – skąd tutaj, na drugim końcu Polski gość z Białegostoku? Ale kiedy Barbara zawołała go po imieniu, wszystko było jasne. Niesamowite uczucie. Stefan Jakubowski, kolega z jednego pokoju mieszka blisko Gienka –jest okazja czasami porozmawiać. Kilka razy wpadł do Bruskich, bywając w Szklarskiej Porębie zawsze spotyka się ze Sławkiem Haberą, z kilkoma innymi kolegami i koleżankami ma kontakt telefoniczny lub mailowy. Niedawno było spotkanie ich rocznika, więc kontakty się ożywiły – jak mówi, niech trwają na zawsze.

Gienek na spotkaniu Henrykusów.

Na standardowe pytanie „wywiadowcy” o ulubionego profesora z Henrykowa Eugeniusz Kulesza wymienia doktora Zbigniewa Urbaniaka.

W Święto Górników 4 grudnia naszego Henrykusa- górnika z rolnika będzie można poznać po charakterystycznych młotkach – oznakach przypinanych do klapy marynarki.

Wysłuchał, wypytał, spisał: Andrzej Szczudło