Wojna

wspomnienia Jana Szadurskiego (1908 – 1986)

1 wrzesień 1939 roku pozbawił wszystkich złudzeń. Nie tylko, co do bezpieczeństwa państwa, jak i jego sił obronnych. Hitler rozpoczął swój niszczycielski marsz przez nasz kraj. Egzystencja, rozwój młodego państwa, ludzkie kariery zostały brutalnie przerwane lub zniszczone.

Szadurski po wielu perypetiach podjął znów pracę w Rabce, choć już na innych warunkach. Oczywiste też było, że tak jak wielu innych pracowników znalazł się w konspiracji, w ruchu oporu, który objął całe Podhale. Między innymi przygotowywano na lato 1942 powstanie. Niemcy byli szybsi i silniejsi. Na początku sierpnia 1942 roku Szadurski wraz z całą siatką organizacji zostaje aresztowany. Zaczęła się więzienna gehenna – od Zakopanego przez Tarnów po Oświęcim i Sachsenhausen. Od sierpnia 1942 r. do kwietnia 1945 r., 33 miesiące. Jako więzień polityczny z konkretnymi zarzutami miał wyrok śmierci na wstępie. Z wykonaniem zwlekano, bo III Rzeszy potrzebna była fachowa siła robocza. Jednakże świadomość istnienia tego wyroku, obok potwornej rzeczywistości, której doznawał codziennie, spowodowała traumę, która nie opuściła go do końca życia.
Jaki cud sprawił, że jednak przeżył, że doczekał wolności? Można krótko powiedzieć – wyroki Opatrzności. Opatrzność działa przez ludzi i konkrety. Pisze o nich Szadurski w swoich wspomnieniach.
Bardzo pomogła wzajemna pomoc przyjaciół i kolegów z Rabki i Chabówki. Pierwszy przydział, jaki otrzymał po przyjeździe do Oświęcimia to było komando Leunebau. Prace ziemne poza obozem, pod budowę baraków. Listopad 1942 r., zimno i głodowe racje żywieniowe. Więźniowie marli masowo. Szadurskiego z tego katorżniczego komanda wykupił od strażnika za litr wódki niejaki Karol Czyszczoń z Chabówki. Umieścił go jako stolarza w swoim komandzie, gdzie było ciepło i praca lżejsza. W tym technicznym komandzie Szadurski pracował do końca pobytu w obozie. Bliski przyjaciel z Rabki Janek Paczkowski pracujący przy transporcie chleba i odzieży, systematycznie dostarczał mu dodatkowe porcje jedzenia, a także w miarę możliwości ciepłą odzież.

Lata powojenne. Premier Józef Cyrankiewicz, współtowarzysz niedoli Jana Szadurskiego, odwiedza obóz w Oświęcimiu.

Zapewne Szadurski także pomagał współtowarzyszom, o czym mówi już powściągliwie, ale co zaowocowało po wojnie. W 1949 roku we Wrocławiu odwiedziło go dwóch funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Przyjechali potwierdzić jego tożsamość. Po pozytywnej weryfikacji oznajmili, że do Urzędu Bezpieczeństwa wpłynęło pismo od jego współwięźnia Steinberga, w którym ten usilnie prosi, aby Szadurskiego odnaleźć i otoczyć opieką za jego pomoc dla współtowarzyszy w obozie. Steinberg obawiał się o jego losy z powodu „złego” pochodzenia i przynależności do AK. Interwencja poskutkowała. Szadurski przetrwał szczęśliwie stalinowski terror.
Bardzo przydała się w obozie znajomość języka niemieckiego, ułatwiała życie w wielu wypadkach, pomocna była w relacjach ze współwięźniami. Mieli obowiązek pisania do rodzin, ale tylko w języku niemieckim i oczywiście w superlatywach.
Szadurski w „piszące niedziele” cały dzień pisał kolegom listy do domu i tłumaczył te, które do nich przychodziły.
Ważne było wsparcie rodzin, zawartość paczek, które przysyłano (Żydzi i Rosjanie nie mieli do nich prawa) była najcenniejszą monetą obiegową wśród więźniów.
Szadurski nie mówi o tym wprost, ale przecie pomocą w tym strasznym miejscu była szczera, głęboka wiara. Już na wstępie przy przyjęciu, gdy rekwirowano im wszystko i nagich pędzono do łaźni – udaje mu się przemycić różaniec i teksty modlitw ofiarowane przez żonę w więzieniu tarnowskim.Współwięzień i przyjaciel Janek Paczkowski, o którym już tu była mowa, dostał w paczce od matki ukrytą w kalarepie figurkę św. Antoniego, patrona zagubionych. Umieszczono ją dyskretnie w otworku wydłubanym w betonowej belce nad pryczami. Figurka stanowiła ołtarzyk, przed którym, jak pisze, modlili się rano i wieczorem. Ta figurka miała swoją historię. Podczas ewakuacji z Oświęcimia zostawili ją na miejscu dla następców. Wojna się skończyła, Szadurski i Paczkowski pozostawali jeszcze w Niemczech. Z Rabki do Oświęcimia zorganizowano wycieczkę, którą prowadził również ocalały ich przyjaciel z Chabówki Karol Czyszczoń. W wycieczce uczestniczyły żona Szadurskiego i matka Paczkowskiego, toteż Czyszczoń nie omieszkał zaprowadzić pań do dziesiątego bloku, gdzie mieszkali i tam odnaleziono nietkniętą figurkę. Uroczyście wydłubana powędrowała znów w paczce, ale już bez kamuflażu do Janka.

Ostatecznie jednak, podarowany Szadurskiemu św. Antoni pozostał z nim do końca życia.
W październiku 1944, ze wschodu zbliżał się front, ofensywa Armii Czerwonej. Zarządzono ewakuację obozu oświęcimskiego do Sachsenchausen koło Berlina. Tam więźniowie zostali zatrudnieni w fabryce samolotów. Warunki straszne; wielkie nieogrzewane hangary, prymitywne baraki, głodowe racje żywności, do tego dywanowe naloty aliantów na pobliski Berlin, po kilkanaście na dobę.
Cytuję: „Wszystkie nasze wysiłki były skierowane na zdobycie czegoś do jedzenia, ogrzanie się i oszczędzanie sił poprzez unikanie pracy. Poruszanie się sprawiało prawdziwą trudność. Spadłem do 40 kg wagi! Miałem znajomego dentystę Norwega i starałem się maksimum czasu spędzać u niego w poczekalni. Zębów nie wolno było leczyć tylko wyrywać. Usunął mi wtedy wszystkie korzenie.
Tak upłynęła ostatnia wojenna zima, aż nastąpił ostatni etap męki. Na dwa tygodnie przed zakończeniem wojny obóz ewakuowano na zachód. Popędzono pieszo wynędzniałych, chorych więźniów; dzienna racja żywności to były 3 surowe ziemniaki, 10 g mięsnej konserwy i łyżka mąki. Spano na ziemi. Zaczęły się już jednak ingerencje Czerwonego Krzyża, a ostatecznie 30 kwietnia 1945 roku oświadczono im, że są wolni.
Trudno byłoby w panujących warunkach coś zrobić z tą wolnością, ale do akcji wkroczyło wojsko, Czerwony Krzyż, UNRA. Trzeba było tę nieszczęsną ludzką zbieraninę gdzieś rozlokować, dać jeść, pomóc wrócić do życia. Wykorzystano koszary wojskowe, obozy jenieckie, szkoły.
Szadurski znalazł się w byłym obozie dla jeńców rosyjskich w Jägerslust koło Kilonii. Był chory, ważył 40 kg i z trudem trzymał się na nogach. Powoli jednak wracały siły, chęć życia i działania. Trzeba było zdecydować o dalszym losie. Wieści z kraju nie zachęcały do powrotu. Póki co, Szadurski zajął się młodzieżą w obozie. Tak jak kiedyś matka w Kobryniu w czasie zawieruchy I Wojny Światowej. Instynkt odpowiedzialności społecznej nie pozwalał na bierność, gdy zaistniała potrzeba.
Zaczyna gromadzić młodych, którym wojna zabrała możliwość kształcenia się i proponuje naukę. Nie było podręczników, zeszytów, pomocy naukowych, ale znalazło się grono entuzjastów do pomocy i wielu chętnych do nauki. I tak zorganizowano regularne nauczanie, prowizorium szkół. Udaje się je nawet zalegalizować i uczniowie zdobywają stosowne dokumenty.
W grudniu 1946 r Szadurski zdecydował, że jednak wraca do kraju. Rzecz załatwiał z władzami angielskimi, bo to była ich strefa. Z tych kontaktów przytoczę jeden zabawny incydent. Cytuję: „Powiadomiono mnie oficjalnie, że jakiś angielski generał na terenie, którego znajdowała się szkoła w Jägerslust chce odwiedzić szkołę i poznać mnie osobiście. W oznaczonym dniu zjawiło się kilku wyższych oficerów angielskich z generałem na czele. Nie zdejmując czapek i płaszczy rozsiedli się i zaczęła się rozmowa. Widok ubranych w czapki i płaszcze oficerów tak mnie rozzłościł, że nie przerywając rozmowy zacząłem wkładać swój płaszcz i beret. Anglicy zaskoczeni zapytali czy wychodzę skoro się ubieram. Odpowiedziałem, że nigdzie nie wychodzę, ale wkładam płaszcz i beret, aby się dostosować do angielskich zwyczajów. Reakcja była piorunująca. Wszyscy zerwali się od stołu, zdjęli płaszcze i czapki i po gorących przeprosinach rozmowa potoczyła się dalej”. Ot nawyki kolonialne.

Tak to kresowy szlachcic już po półtora roku od wyjścia z obozu zagłady, gdzie panowało totalne barbarzyństwo, uczył manier angielskich oficerów. „Czym skorupka za młodu nasiąknie…”!!! Jakąż siłę miało wychowanie w Litwinkach i wzorce domu rodzinnego…

„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.

Nieraz jeszcze przyjdzie Szadurskiemu konfrontować się boleśnie z obskurantyzmem świata i nieraz uderzą w niego wręcz ciemne siły… Zachowa jednak do końca swą niezawisłość wewnętrzną, godność człowieka wolnego.

Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska . Czerwiec 2016

Skauci piwni do apelu

Fenomenem Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego w Henrykowie było to, że placówka ta była chyba jedyną w Polsce szkołą pomaturalną ulokowaną we wsi o randze poniżej gminnej. Siedziba gminy była w pobliskich Ziębicach. Przez ten fakt możliwości studentów funkcjonowania poza szkołą były znacznie ograniczone. We wsi Henryków było ledwie kilka sklepów z podstawowym wyposażeniem, jeden przystanek PKS i jeden PKP, a ponadto jeden sołtys, kilka zakładów pracy i jedna restauracja. Kiedy więc dorośli już przecież ludzie chcieli pójść na piwo, musieli odwiedzić Pana Barwiołka, który prowadził restaurację „Piastowską”. Dyrekcja szkoły na to nie pozwalała, bo rygory internackie były spasowane nie na uczniów PSNR, ale na młodzież z technikum. Tak więc, kiedy kadra chciała namierzyć niepokornych amatorów piwa, szukała ich gdzie? U Pana Barwiołka! Nasłuchałem się wielu opowieści z napojem chmielowym w tle, ale sam takich wspomnień nie mam. Może dlatego, że piwo mi wtedy specjalnie nie smakowało.

Fot: www.goodhousekeeping.com

Mam nadzieję, że moja wzmianka kogoś z naszego grona Henrykusów do takich wspomnień sprowokuje i pojawi się barwny i dowcipny opis skrytego piwobrania.

Andrzej Szczudło

Inseminator

Z cyklu opowieści Sławoja

Moje dwa marzenia – konie i szybkie samochody. Moja fascynacja końmi, doprowadziła mnie do tego przezwiska „Inseminator”. Krótko to trwało, do wakacji na pierwszym roku. O fascynacji szybkimi samochodami wspomnę później. Gospodarstwo w Henrykowie co roku organizowało punkt kopulacyjny dla koni. Przywożono z Książa 3 ogiery, 2  ciężkie, i jeden lekki, do prac polowych, transportu i pod wierzch. Konie  były doglądane przez jednego pracownika, również z Książa.

W gospodarstwie w Henrykowie były dwie piękne, dorodne, kare klacze, czarne jak węgiel, rasy wielkopolskiej. Pracowały w zaprzęgu, co dnia rano dowoziły platformą paszę dla inwentarza. Siano, kiszonkę, słomę czy co było potrzebne.

Ogiery dla podtrzymania kondycji wymagały codziennego wybiegania. Dbanie o to miał w zakresie obowiązków pracownik punktu. O ile sporadyczne dosiadanie konia jest przyjemnością, to obowiązek czyni z tego ciężką pracę. Mówi się, że obowiązek zniszczy każdą przyjemność, a każda przyjemność staje się pracą gdy jest obowiązkiem. Często opiekun mając dość, przeganiał konie na lonży. Z oporami, ale pozwalał chętnym na doglądanie i ujeżdżanie koni. Z oporami, aby zyskać z tego jakąś korzyść, przeważnie było to zrzucenia obowiązku doglądania koni na barki ochotnika. Czasami argumentem był alkohol, bo co w końcu ten pracownik z Książa miał sam robić między końmi, w obcym miejscu. Byłem jednym z chętnych do objeżdżenia koni. Moje negocjacje o dostęp do koni przebiegły pozytywnie. Zostałem z dwoma kolegami zaakceptowany do ich objeżdżania. Traktowaliśmy to jako fajną rozrywkę i przygodę w codziennym szkolnym życiu, chociaż zapach końskiego potu, którym przesiąkliśmy nie każdemu odpowiadał.

Były trzy ogiery, wszystkie piękne, nerwowe. Ciągle buzująca w nich krew podtrzymywała stałą gotowość do kontaktu z klaczą. Należało je oprzątać, czyścić, sprzątać stajnię i objeżdżać. Zaczynaliśmy o godzinie 5.30, od sprzątania, pojenia i karmienia. Około 6.00 był wyjazd wierzchem na teren parku. Rano, bo tam nikogo o tej porze nie było, nikomu nie stwarzaliśmy zagrożenia. Mniej więcej w tym samym czasie zaczynał się obrządek inwentarza w gospodarstwie. Dwie klacze w zaprzęgu wyjeżdżały wtedy z gospodarstwa. Staraliśmy się ich nie spotykać. 

Pewnego razu kiedy powracaliśmy z pleneru, przy wjeździe na podwórze gospodarstwa niespodziewanie spotkaliśmy wóz z paszą. Mój ogier poczuł klacz w rui, w zaprzęgu. Nie reagował na nic, na żadne moje zabiegi. Nie dałem rady go powstrzymać. Koledzy zdążyli umknąć, ja niestety nie. Siedziałem na tajfunie siły fizycznej i witalnej. Nic mu nie przeszkadzało, ani dyszel, uprząż, ani druga klacz, która nie była ogierem zainteresowana i po porwaniu uprzęży uciekła do stajni.  

Z boku to wyglądało tak; ja na ogierze, on na klaczy, trzask łamanego dyszla jeszcze bardziej potęgujący grozę chwili. Nie było mi do śmiechu. Nie miałem absolutnie żadnej możliwości reakcji, ani ucieczki. Ogier próbował kryć, ja próbowałem go powstrzymać, zbiegło się kilku pracowników gospodarstwa. Ogier górą, klacz w końcu się poddała, ja na kryjącym ogierze też. Klacz miała ponad 2 metry wysokości, ogier też tyle, ale jakoś zeskoczyłem. Czułem jakbym skakał z pierwszego piętra domu. Jak mi się udało ujść bez szwanku, do tej pory nie wiem, ale się udało. Szczęśliwie nic mi się nie stało. Więcej już nie chodziłem do stajni.

Historia o mojej przygodzie z końmi szybko się rozeszła, skutkując moim przezwiskiem „Inseminator”. Krótko je nosiłem, do wakacji. W nowym roku nikt już o tym nie pamiętał, tylko ja. Jednak miłość do koni została. I do szybkich samochodów też.

 Sławoj Misiewicz – Harnaś 

Z albumu Andrzeja

Kolejna porcja zdjęć ze Zjazdu w Ziębicach 14- 15.06.2022 r. Autor zdjęć; Andrzej Szczudło

Polesia czar…

wspomnienie Jana Szadurskiego

Dzieciństwo i młodość
Najszczęśliwszy, jak napisze, okres w życiu, który go ukształtował, wpłynął decydująco na osobowość, uzbroił do walki z przeciwnościami losu.

Urodził się w 1908 r. w Litwinkach na Polesiu, jako czwarte dziecko Józefy i Stanisława Szadurskich właścicieli majątku.
Z wielką estymą wspomina rodzinny dom, niepowtarzalny, dający poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Byli tam oczywiście rodzice, których darzył wielką miłością, rodzeństwo, często przewijali się też bliżsi i dalsi krewni, no i służba. Także pracownicy folwarczni składali się na tę swoistą autonomiczną społeczność.

Okoliczne majątki miały podobną strukturę. Kontaktowano się często i nie tylko w celach towarzyskich. Oczywiście komunikacja była głównie konna, czy to bryczką, czy wierzchem. Koń był głównym środkiem transportowym, najskuteczniejszym pewnie w ówczesnych warunkach.
Były to głównie gospodarstwa rolne (jak mówimy dzisiaj), więc czas był odmierzany rytmem pór roku i prac polowych.
Z dzieciństwa Szadurski wspomina niektóre zdarzenia, w których uczestniczył. Na przykład smażenie konfitur i innych przetworów owocowych. Odbywało się to z wielką ceremonią i przez cały sezon. Obok dworu był duży plac ocieniony wiekowymi lipami. Tam odbywał się cały rytuał. Konstruowano kamienne palenisko, prowizoryczne stoły na krzyżakach, odpowiednie siedziska. Furmankami zwożono dojrzewające owoce, grzyby, a z miasteczka cukier, przyprawy. W ogromnych miedzianych kotłach nad ogniem palenisk, panie smażyły przetwory na zimowe zapasy. Odbywało się to sukcesywnie od wiosny do jesieni. Nikt przecież wówczas nie kupował dżemów w słoikach fabrycznie produkowanych. Dzieci miały atrakcje, asystując przy tych familijnych obrządkach. Szadurski podaje też przy okazji przepis na „starkę”. Cytuję: „z chwilą przyjścia na świat nowego członka rodziny robiło się trunek, który był pity dopiero na weselu, a gdy nowo narodzony nie założył rodziny, to na stypie, specjalnie na ten cel robiło się beczkę z mokrej dębiny, napełniało się czystym spirytusem do pełna, zabijało się beczkę na głucho i zakopywało się do ziemi, na głębokość zamarzania gruntu. To była starka! Od mokrej dębiny miała lekko słomkowy kolor, a moc 90%!

Wielkim przeżyciem dla dzieci były oczywiście święta Bożego Narodzenia. Dużo wcześniej przed świętami, robiono wieczorami ozdoby choinkowe, robili wszyscy, rywalizując, kto robi ładniejsze. Dzieci uczestniczyły też w łowieniu ryb, których trzeba było sporo dla licznych biesiadników. Łowiono je nocą w przeręblach na stawach, wyciągano niewodem ogromną ilość.
Stół wigilijny – cytuję, „był podesłany sianem, a w rogu pokoju stołowego stał snop zboża. Do wigilijnej kolacji zasiadaliśmy dokładnie z ukazaniem się pierwszej gwiazdy. Odbywało się to dość paradnie. Wszyscy chłopcy (a było nas zwykle sporo) zaopatrzeni w strzelby i sztucery wychodzili na duży gazon przed domem rozglądali się po niebie. Kto pierwszy zobaczył gwiazdę strzelał w powietrze, a potem reszta oddawała salwę i wszyscy szturmem wracaliśmy do domu.” No i tak bez pozwolenia na broń, od dziecka mieli z nią styczność. W każdym dworku był cały arsenał.
Dzieciaki jak i dziś czekały na prezenty pod choinką. Nastoletni Janek zapamiętał wigilię, kiedy to w prezencie dostał siodło. Poderwał się natychmiast, by biec do stajni osiodłać konia i wypróbować. Wstrzymał go ojciec mówiąc, że w noc wigilijną zwierzęta też mają święto, rozmawiają ze sobą, więc nie należy im przeszkadzać.
Tradycje Wielkanocne też były praktykowane, a jakże.
W sąsiednim dworze Andronowie (8 km) było osiem córek i czterech synów. Janek ze starszym bratem Jerzym postanowił urządzić sowity śmigus andronowskim panienkom. Umówili się z braćmi dziewcząt, aby przygotowali drabiny, bo młodzież zazwyczaj mieszkała na piętrze, zostawili niedomknięte okno, no i wiadra z wodą. O czwartej rano rozegrała się akcja, szły po drabinie wiadra z wodą, a Janek w środku oblewał po kolei wszystkie dziewczyny. Pisk, wrzask był niesamowity, ale żadna nie salwowała się ucieczką, bo nieprzyzwoitością byłoby pokazać się chłopakom w bieliźnie.
Syci wrażeń odjeżdżali wolno z Andronowa. Aliści gdzieś po 2 km usłyszeli z tyłu tętent końskich kopyt – kawalkada amazonek pędziła wprost na nich, liczebnie mocno przeważały, szykowała się wendetta! Oczywiście oni wówczas w cwał. Udało im się zmylić pościg i pierwsi wpadli do Litwinek wprost na śniadanie do rodziców. Ci o nic nie pytali, choć za chwilę pojawiły się dziewczyny. No, ale „signum temporis” przy rodzicach nic się dziać nie mogło trzeba było grzecznie usiąść do śniadania. Nie można go było jednak za długo przeciągać i dopiero potem, ale już na dziedzińcu rozegrała się regularna bitwa. Trwała do dwunastej, cóż zwyczaj znany i praktykowany do dziś, ale … chyba woda nie ta, no i te konie!

Położenie wsi Litwinki.

W okresie młodzieńczym szczególnie zimą główną atrakcją były polowania, kuligi, bale. Dwory się umawiały, co do harmonogramu tych imprez, miejsca, przebiegu. Szadurski wiele wspomina na temat polowań. Polesie to kraina lesista, często bagienna, obfitowała w zwierzęta, ptactwo wodne. Codziennością były wyprawy w te dzikie ostępy, knieje. Miarą męskości były umiejętności myśliwskie, sprawność w strzelaniu. Szadurski opowiada wiele o różnych przypadkach polowań większych, mniejszych, ciekawszych czy nieefektownych. Przytoczę przypadek zabawny. Brat Jerzy w czasie polowania strzelił do lisa, który wyszedł z zarośli wprost na niego. Lis się przewrócił, a Jurek po zakończeniu akcji przerzucił go sobie przez ramię na plecy i niósł z triumfem trzymając za ogon. Lis jednak był tylko ogłuszony, po chwili oprzytomniał i ugryzł Jurka w pośladek tak mocno, że ten wypuścił go z rąk. Lis czmychnął czym prędzej w zarośla i tyle go widziano. Zawiedziona była żona Jerzego, miała nadzieję na piękny kołnierz.

O edukację dbano indywidualnie. Najpierw w domu prowadziła ją matka. Była też bona Niemka, dzięki której Szadurski biegle opanował język niemiecki, co bardzo się w przyszłości przydało. Dalsze nauki to gimnazjum w Brześciu nad Bugiem oraz studia na SGGW w Warszawie. Wakacje, ferie, święta spędzał oczywiście w Litwinkach. Jako student rolnictwa odbywał praktykę w rodzinnym majątku. Rozkład zajęć dyktowały pory roku i dnia. Pracował w gronie i na równi ze służbą. I wstawać trzeba było o świcie. Jak to opisuje: „ojciec miał trochę kłopotu z przyzwyczajeniem mnie do rannego wstawania. Na wsi latem rano jest to godzina trzecia. Budzenie mnie przez służącą Zosię nie odnosiło żadnego skutku. Ojciec zaczął więc robić to osobiście. Zjawiał się w naszej sypialni (spałem z bratem Jerzym) o trzeciej rano umyty, ogolony i zapięty na wszystkie guziki. Nie było rady. Trzeba było wstawać. W czasie którychś wakacji zlecił mi abym codziennie na godzinę piątą rano na śniadanie przywoził konno z Andronowa pół kostki masła dla matki. Do Andronowa było 8 km, a więc tam i z powrotem szesnaście. Ileś czasu można było zaoszczędzić kosztem wytrzymałości konia. Któregoś ranka przyprowadzono mi osiodłanego konia pod okno, budząc jak co dzień. Lało jak z cebra. Oświadczyłem wściekły, że nie jadę i obróciłem się na drugi bok. O 5-tej usiedliśmy wszyscy do śniadania. Patrzę, a matka spożywa suchy chleb. Bez komentarza. Zaciąłem się i jeździłem po to masło dzień w dzień… nauczyłem się rannego wstawania na całe życie.”
W czasie tych praktyk wakacyjnych musiał wykonywać różne zadania, coraz bardziej odpowiedzialne. Opisuje dwa dramatyczne wypadki. „W czasie obiadu wpada posłaniec od stryjenki z sąsiedztwa z wiadomością, że pastuch się zagapił, całe stado krów wlazło w czerwoną koniczynę i leży wzdęte. Zerwałem się od stołu by wskoczyć na konia, który zawsze czekał osiodłany przed domem. Ojciec nawet nie przerwał posiłku tylko przypomniał mi, jak mam wbijać trokar, z lewej strony brzucha, w kierunku na prawe kolano. Dyrektywa prosta i wyraźna, ale własnoręczne przebicie kilkunastu sztuk leżących i nie własnych było co najmniej emocjonujące. Ale udało się.”
Innym razem przypadek w majątku krewnych pod nieobecność gospodarza, wszystkie konie nakarmione uparowanymi ziemniakami z kiełkami dostały kolki. Weterynarz odmówił przyjazdu. Leczono takie przypadki mieszanką oleju lnianego z wódką. Akcja trwała kilkanaście godzin, ale konie uratowano. W drodze powrotnej Jan półprzytomny z wyczerpania jechał stępa po dotarciu do domu osunął się z konia i stracił przytomność. Tak zdobywał szlify zawodowe i kształtował charakter. Pod okiem rodziców.
Ciężka praca latem była codziennością i stanowiła cenę przynależności do ziemi. Czas od 1908 do 1934 przypisany do Litwinek, był dwukrotnie przerywany exodusem wojennym. W 1914 roku I wojna światowa, a w 1919 bolszewicka. Za każdym razem trzeba było uciekać, ratując życie przed działaniami wojennymi, za każdym razem majątek był łupiony i niszczony doszczętnie. Jednak wracano, a rodzice dawali przykład wielkiej woli życia i odbudowy. Polesie, dom rodzinny były wartością najwyższą i jej podporządkowano wszystko.
Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska, czerwiec 2016

Brygida na polskich ścieżkach

Za moich czasów w Henrykowie była tylko jedna Brygida, Wojcieszczyk. Po szkole, w 1975 roku trafiła do pracy w tej samej firmie co ja. Opisywałem to w tekście pt. Historia pewnej znajomości (https://henrykusy.pl/historia-pewnej-znajomosci/ ), nie pomijając faktu, że moja koleżanka od 1980 roku mieszka w USA. Sprawdzałem to dwa razy, najpierw w 1986 roku, a potem w 2014- „rekontrola”.

Od tygodnia Brygida jest w Polsce. O tydzień spóźniła się na zjazd Henrykusów w Ziębicach. W ramach rewanżu udzieliłem jej schronienia w swoim domu we Wschowie.

Solowa podróż Brygidy do kraju pochodzenia nie ma charakteru tylko sentymentalnego. Przyjechała regulować różne sprawy rodzinne oraz urzędowe. Nie zajmują one wiele czasu, więc staram się pokazać gościowi ciekawe miejsca w okolicy. Byliśmy już u znajomych w Lesznie, we Wrocławiu i w Sławie, ruszymy też w inne miejsca kraju.

Gdyby ktoś z Henrykusów był zainteresowany kontaktem z naszą koleżanką, może korzystać z namiarów do redakcji umieszczonych na stronie henrykusy.pl

Andrzej Szczudło

Kuzynka z klasy

Ciekaw jestem ilu Henrykusów spotkało w Henrykowie kuzyna, kuzynkę? Mi to się udało, ale … nie od razu. Idąc ad rem, jak powiedziałby kolega Sławoj, naświetlam okoliczności.

Do Henrykowa trafiłem jako pojedynczy gość, nie znając wcześniej żadnych absolwentów ani kandydatów. Niemniej po kilku tygodniach przebywania we wsi Henryków zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu jakiejś bratniej duszy. Pierwsza myśl- może jest tu ktoś z moich stron?

Okazało się, że był, Zofia Bijata z Olecka (na zdjęciu powyżej) i Leszek Puchalski z Białegostoku. Jednak mimo świadomości wspólnoty regionalnego pochodzenia, „kleju” między nami nie było. Każdy miał swoją „bandę” czasem stworzoną przez wspólnotę pokoju w internacie, czasem pochodzenia lub podobne zainteresowania. W tej pierwszej był np. Samek i Ślipko, w tej drugiej Terefenko i Wiśniewski, Szczotka i Studziński. Ja nie mając wyboru zostałem przydzielony losowo do „Terefenków”, którzy mieszkali za „Pawlakami”. Z czasem te podziały regionalne zanikały, ludzie dobierali sobie towarzystwo według upodobań. Utrwalanie podziałów bardzo widoczne było na boisku. W meczach piłki nożnej wielokrotnie toczyliśmy boje w układzie „Północ” na „Południe”. Ja byłem w drużynie „Północy” i niestety przeważnie przegrywałem, bo tu chłopaków było mniej i grali słabiej niż rywale. W nogę „Południe” było mocne, że wspomnę takie „kopyta” jak Zbyszek Szczerbiński, Tadek Wolański, Zbyszek Szczotka czy Piotrek Mazur.

Na drugim roku było nowe zasiedlenie pokoi w internacie. Ja wybrałem towarzystwo Mirka Brandta z Gdańska i Piotra Ruszkowskiego z Puław. Mieszkało nam się nieźle, przy czym to chyba ja najczęściej zasiedlałem pokój. Mirek prawie codziennie spędzał popołudnia w gabinecie biologicznym, gdzie uczył się z myślą o dalszych studiach. Piotrek, po liceum u krakowskich Pijarów, obdarzony duszą artysty i genem towarzyskim często znikał ze swoją „dziewczyną”. Niewtajemniczonym uświadamiam, że tak nazywał swojego młodszego kolegę Leszka Modrzejewskiego. Stanowili niezły duet i chętnie przebywali w swoim towarzystwie. Po powrocie z wypadów opowieściom nie było końca.

Leszek Puchalski na Zjeździe w Ziębicach w roku 2006.

Moi krajanie, Zosia i Leszek, już wcześniej trafili na swoich. Zosia przystała do dryblasów ze starszego rocznika, a Leszek zainteresował się końmi. Miał czas i dla henrykowskich dziewcząt, z których jedną- Basię Kalistę z młodszego rocznika wybrał sobie na żonę.

Wiele lat po szkole, gdzieś około roku 2010, robiąc genealogię swojej rodziny natknąłem się na nazwisko Bijata. Kuzyn ze strony mamy wyjaśnił mi, że chodzi o Zosię Bijatę z Olecka. Zaskoczony bardzo dociekałem dalej i okazało się, że rzeczywiście koleżanka z PSNR w Henrykowie jest moją daleką krewniaczką po Buchowskich. Nawiązałem kontakt telefoniczny z Zosią, która już wiele lat wcześniej zamieszkała w Austrii. Nie przyjeżdżała na nasze szkolne zjazdy, więc nie widzieliśmy się od 1975 roku. Przed rokiem poznałem jednak jej siostrę Danutę, która nadal mieszka w Olecku.

Jako zdeklarowany genealog podobnych niespodziewanych zbieżności miałem więcej i dlatego uważam się za szczęściarza, ale to już temat na inną opowieść.

Andrzej Szczudło

Rozładunek wagonów

Z cyklu Opowieści Sławoja

W Henrykowie, jak w każdej szkole, były przyznawane stypendia, kilkaset złotych miesięcznie na potrzeby słuchaczy. Było jasno określone komu się należy, były zasady i  kryteria. Taki „cennik”, jak to nazywaliśmy. Nie wszyscy spełniali kryteria, więc zmuszeni byli szukać możliwości zwiększenia zasobów, które otrzymywali z rodzinnego domu. 

Na stacji w Henrykowie była rampa kolejowa, przy której zatrzymywano wagony z towarem do GS-u, czy do innych zakładów. Tu zdobywaliśmy dodatkowe środki finansowe.

Zdobywaliśmy, łatwo powiedzieć. Któryś z kolegów, chyba Wojtek,  gdzieś od kogoś usłyszał o takiej możliwości. Poniuchał, pogadał i okazało się to możliwe. Rozładunek wagonów był dla wybranych. Działała tu stara zasada –  im mniej ludzi do podziału kasy, tym większa dola. Nie na hura jednak, bez rozgłosu. Była tu wewnętrzna selekcja. Na początku dobrała się grupka trzech zainteresowanych i wtedy ciężko było się wkręcić. Ja się nie załapałem. Raz, że  miałem wsparcie z domu, dwa – stypendium, nie paliłem, alkohol niezbyt mnie interesował, starczało mi. Koledzy zaczęli gdzieś znikać z pokoju, wracali nocą, zmęczeni, brudni. Nie dało się długo utrzymać tajemnicy.  Z czasem wieści się rozeszły. Zaczęły się przepychanki, podchody. Ja również w nich uczestniczyłem. Miałem szanse, ponieważ byłem mocny. Demonstrowałem to z pomocą Józka z Człuchowa, robiąc pompki na czas. Pompki robiliśmy w ciągu jednej godziny, minimum 200. Wygrywał ten, który dwusetną robił w ostatniej sekundzie umownej godziny. Sztuką było trafić na tę ostatnią sekundę. Kibiców mieliśmy sporo, chętnych wcale. Z jego poparciem w końcu załapałem się do prac rozładunkowych.

Towar był różny, a my chętni do rozładunku i zarobku. Stawkę ustalano w zależności od towaru. Na jej wysokość miała również wpływ ilość czasu na rozładunek; im mniejsza tym większą stawkę można było wynegocjować. Dostawaliśmy różne wagony do rozładunku. Oprócz nas była grupa miejscowych pracowników, którzy zajmowali się tym od dawna. Stare wygi. Ich obecność często była argumentem do obniżania nam stawki. Oni dobrze wiedzieli jaki towar brać do rozładunku. My dostawaliśmy resztę. Oni przeważnie towar w paczkach, kartonach, w zamkniętych wagonach. Nawozy i wapno palone przychodziły luzem, mąka, cement, wapno w workach, w zamkniętych wagonach. Węgiel i koks w otwartych. Tylko pszczół luzem brakowało. Siłą rzeczy porównywaliśmy wysiłek ich i nasz. Najbardziej nieprzyjemny był rozładunek mąki, cementu i wapna w papierowych workach. Nosiliśmy je na plecach. Dowcipnie określaliśmy to jako „robotę papierkową”. Na głowę i kark kładło się czysty worek jutowy, który niestety po jakimś czasie był przesiąknięty pyłem. Zamknięta przestrzeń, gorąco, pot, pył. Wszystko i wszędzie swędziało.  Otwarte wagony z wapnem luzem dobrze się rozładowywało, duże bryły, jak suche było, gorzej jak padało w czasie transportu. Drobny węgiel był łatwy w rozładunku, aby tylko do podłogi dojść, później brało się łopatą po podłodze. Z grubym gorzej szło, bryły potrafiły ważyć po kilkadziesiąt kilogramów. Najbardziej męczący był rozładunek koksu. To była mordęga, która przeważnie nam przypadała. Kawałki koksu tak się ze sobą wiązały, że tworzyły zwartą bryłę. Nie pomagało nawet otwieranie wagonu. Trzeba było rwać gablami lub rękami, nijak nie mogliśmy dojść do podłogi. Katorga! Po kilku godzinach ciężkiej pracy marzyliśmy o kąpieli, a jeszcze trzeba było pieszo wracać nocą przez park. Zdarzało się, że nie zmieściliśmy się  w czasie z rozładunkiem, co pociągało za sobą kary za postojowe dla odbiorcy towaru. Z tego powodu często były nam zmniejszane wypłaty. Były również zmniejszane z byle powodu. Czasami zamiast kasy proponowali wino, wódkę, piwo lub papierosy. Nikt nas przed tymi krzywdami nie bronił.  Mnie to nie odpowiadało, bo nie piłem i nie paliłem. Byłem najstarszy na roku i miałem różne doświadczenia życiowe za sobą. Trochę pomyślałem, policzyłem i wyszło mi, że nie jesteśmy uczciwie traktowani, byliśmy oszukiwani. Im nas więcej szło do rozładunku tym mniej z tego mieliśmy pieniędzy. Próbowałem negocjować z decydentami, ale bez żadnego skutku, bo na moje miejsce byli inni chętni. Pracując w Szczecinie w Stoczni Parnica, wiedząc, że pójdę do Henrykowa, odkładałem pieniądze. Mama też mi przysyłała. Jako najlepszy słuchacz dostawałem stypendium, ale do czasu, kiedy Pepik ze Sztumu spenetrował mi szafkę i udostępnił wszystkim moją książeczkę PKO.  Faktycznie nie musiałem dorabiać. Byli bardziej potrzebujący. Podziękowałem.

 Sławoj Misiewicz – Harnaś

Podziękowanie

…dla wszystkich uczestników spotkania w Ziębicach w dniach 13- 15 czerwca 2022 r. a szczególnie dla profesora Jana Tetlaka – wychowawcy

od Zenona Kowalczyka z Sochaczewa absolwenta PSNR w Henrykowie rocznik 1972- 74. Serdecznie dziękuję i już teraz wstępnie zapraszam na przyszłoroczne spotkanie w Gnieźnie, pierwszej stolicy Polski.

Zdjęcia z Ziębic dostępne na naszej stronie www.henrykusy.pl

Henrykus Zenon Kowalczyk