Jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pracowałem w branży do 2019 r., kiedy to przeszedłem na emeryturę. Pochodzę z Sejn (Podlaskie), mieszkam we Wschowie (Lubuskie). Mam duży sentyment do Henrykowa i ludzi z nim związanych.
Rok 2024 zmierza do końca, czas więc zacząć planowanie działań na rok następny. Będzie to rok ważny dla wszystkich Henrykusów, bo przypada w nim 60.lecie powstania szkół w Henrykowie, ale jeszcze ważniejszy dla tych, którzy kończyli szkoły w roku 1975. Świętowane będzie 50.lecie ukończenia nauki mojego rocznika PSNR (1973- 75) oraz rocznika THRiN (1972- 75). Zjazd jest koniecznością!
Dla potrzeb pierwszej kandydatki na Zjazd, Brygidy Wojcieszczyk (Prażuch), która od 1980 roku mieszka w Ameryce i nigdy dotąd nie uczestniczyła w zjeździe absolwentów, konieczne było wcześniejsze niż zwykle określenie terminu. W kręgu dotychczasowych organizatorów zjazdów, bazując na ich doświadczeniu uznaliśmy, że najlepszym terminem będzie 2- 3 czerwca (poniedziałek i wtorek) 2025 roku. Dalsze szczegóły będę uzgadniane a informacja o podjętych decyzjach w kwestii lokalizacji i warunków finansowych zjazdu będzie udostępniana na naszej stronie.
Liczymy na liczne uczestnictwo absolwentów i pracowników szkół henrykowskich. Wpiszcie na czerwono datę do nowego kalendarza na rok 2025, aby nie było kolizji z innymi, ważnymi wydarzeniami, bo przecież nasza impreza będzie najważniejsza.
Jednym z trofeów mojej wiosennej wizyty u pani profesor Trawińskiej, był biogram Bartka Grochowskiego. Pamiętam go ze szkoły, bo często widywałem Bartka w pobliżu budynku działu hodowli SHR Henryków (obok boiska). Wiedziałem, że tam pracował i że był postacią charyzmatyczną, budzącą zaciekawienie innych. Sam byłem raz w jego kwaterze, chociaż zupełnie nie pamiętam w jakich okolicznościach.
Wspominając to po latach mam wrażenie, że czułem tam klimat starej zielarki, coś czego doświadczyłem także w słynnym Klubie Muzyki i Literatury Stefana Piecyka we Wrocławiu.
Do tego klubu trafiłem w 1977 roku, pod koniec służby wojskowej, skierowany na kurs działaczy kulturalno- oświatowych Śląskiego Okręgu Wojskowego. Z przekąsem wspomnę, że niektóre z działań potępianego po latach w czambuł PRL były całkiem sensowne. KTOŚ pomyślał, aby osoby aktywne społecznie w wojsku zabrały bakcyla do cywila i udzielały się potem w swojej społeczności lokalnej. W trakcie dwutygodniowego kursu dla żołnierzy służby zasadniczej przedstawiono nam różne formy aktywności kulturalnej w mieście i na wsi. Jednym z bardzo pozytywnych i nowatorskich przykładów był właśnie Klub Muzyki i Literatury we Wrocławiu, przepełniony nie tylko muzyką i literaturą, ale również kwiatami, owocami z ogródków działkowych mieszkańców miasta. (ASz.)
Klub Muzyki i Literatury we Wrocławiu jest instytucją kultury miasta Wrocławia od 1991 roku. Został powołany przez Dolnośląskie Towarzystwo Muzyczne oraz Centralę Handlu Przemysłu Muzycznego w Warszawie. Uroczysta inauguracja działalności Klubu odbyła się w niedzielny wieczór 19 kwietnia 1959 roku, a jego założycielem jest Ewa Kofin i Bronisław Turoń. W początkowym okresie Klub MiL występował również pod szyldem Salon Muzyki i Literatury. W 1963 roku został przekazany Okręgowemu Zarządowi Kin (późniejszemu Przedsiębiorstwu Rozpowszechniania Filmu). W latach 1959-1961 instytucją zarządzała Halina Teodoryczyk, a w latach 1963-2010 Stefan Placek (1929-2015). Placówka znajduje się na pl. gen. Tadeusza Kościuszki 10 (dzielnica Stare Miasto, osiedle Przedmieście Świdnickie) w Kościuszkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej wzniesionej w latach 1954-1958. Klub MiL zajmuje się propagowaniem muzyki dawnej i współczesnej (nazywany małą filharmonią) oraz upowszechnianiem literatury. Jest to miejsce recitali instrumentalnych i wokalnych, koncertów i prób muzycznych (w sali koncertowej ‒ portretowej ‒ znajdują się dwa fortepiany: Steinway model B-211, Steinway model A oraz pianino Legnica M-110 ‒ w galerii wystawienniczej), mistrzowskich kursów interpretacji muzycznych, wykładów, spotkań, konkursów literackich oraz prezentacji publikacji książkowych.
Niezastąpiona, nie tylko w klasie, ale w szkole i poza nią jest Ala Krzemieniecka. Jej błyskotliwość, talent, gracja urzekły już wielu. Bez niej żadna impreza nie może się odbyć, traci smak bez dźwięcznego głosu i urzekającej aparycji!Alu, wiemy że jesteś skromna, ale napisz kilka słów o sobie.
Ala Krzemieniecka, rok 1975.
Wprawdzie nie bardzo wiem od czego mam zacząć, ale postaram się przedstawić siebie w kilku zdaniach. Już od klasy szóstej szkoły podstawowej tańczyłam w zespole baletowym w Lubinie. Śpiewałam również w dwóch zespołach big beatowych i zespole wokalnym „Witaminki”.
W szkole podstawowej i zawodowej recytowałam na wielu imprezach organizowanych z okazji obchodzonych rocznic. Najdłużej utrzymałam się w zespole baletowym- prawie do klasy drugiej THRiN. Mieszkając w internacie, w tutejszym technikum w niektóre niedziele dojeżdżałam do Wrocławia na zajęcia w zespole baletowym.
W klasie maturalnej niestety nie mam czasu na takie rozrywki (matura za pasem).
Mój pobyt w zespole był chyba najciekawszym momentem mojego życia. Dzięki niemu zwiedziłam kilka krajów socjalistycznych, między innymi Węgry, Rumunię, Czechosłowację, NRD i ZSRR. Zespół nasz występował również w Polsce w wielu ciekawych miejscowościach. Zespół nasz brał też udział w Centralnych Dożynkach, które odbywały się w Warszawie, Bydgoszczy, Białymstoku i Poznaniu. Chciałabym wrócić do zespołu, ale nie wiem czy moje marzenie się spełni?
Pomimo dużego poświęcenia się sprawom artystycznym nie zapomniałam o nauce, którą stawiam na pierwszym miejscu przed wszystkimi przyjemnościami. Naukę chciałabym kontynuować dalej po skończeniu szkoły średniej, ale na razie nie mogę o tym mówić, bo przede mną jeszcze przełomowy okres, a mianowicie matura. Myślę, że te kilka słów wystarczy, aby scharakteryzować moją sylwetkę od strony artystycznej.
Poniższe zdjęcie przedstawia mój udział w Konkursie Piosenki Radzieckiej organizowanym w naszej szkole. (Alicja Krzemieniecka).
Tyle wiemy z kroniki szkolnej z lat 70. minionego wieku. Chciałoby się dowiedzieć czy spełniły się marzenia niezastąpionej Ali, czy udało jej się wrócić do artystycznych aktywności? Niby wiem coś niecoś o losach sympatycznej koleżanki, bo uczestniczyła w Zjeździe Absolwentów w 2006 roku, ale nie znam jej losów na tyle dobrze, aby o tym napisać. Kilka razy w rozmowach telefonicznych obiecywała zaspokoić ciekawość Czytelników strony www.henrykusy.pl ale, jak dotąd, skończyło się na obiecankach.
(Andrzej Szczudło)
Alicja Szamburska (Krzemieniecka) w Ziębicach, rok 2006.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że Henrykowski Weimar jest miejscem szczególnym tylko dla nas, niewielkiej w sumie grupy henrykusów z lat 1965 – 1990, i tylko w nas budzi jakieś reminiscencje, aczkolwiek kompletnie oderwane od Ernsta Wilhelma von Sachsen-Weimar-Eisenach, jako konkretnej osoby ze swoim życiowym dorobkiem i znaczeniem.Dlaczego tak się stało, piszę w artykule poniżej, z dnia 23 września br.
Fot. 1 – zachodnia brama prowadząca do grobowca Wilhelma Ernsta, widoczne resztki drewnianego ogrodzenia wokół mauzoleum, ok. 1979.
Patrząc z szerszej perspektywy, to tylko kolejne, dawne pojedyncze miejsce ewangelickiego pogrzebu, z roku 1923. Z formalnego punktu widzenia, jako grób cywilny nie podlegało ono już od 1948 roku prawnie przewidzianej ochronie miejsc pochówku, nie podlega również regulacjom dotyczących grobów i cmentarzy wojennych. Możnowładca, Niemiec Ernst Wilhelm nie był związany w żaden sposób z Polską i sprawą polską na Śląsku (Schlesien), nie było i nie ma więc jakichkolwiek przesłanek do jego upamiętnienia.
Takich miejsc ewangelickich pojedynczych pochówków, cmentarzy i niewielkich kilku/kilkunasto-grobowych cmentarzyków na terenie tzw. ziem zachodnich i odzyskanych (Dolny Śląsk, Pomorze Zachodnie ze Szczecinem, Pomorze Gdańskie, Warmia i Mazury z Olsztynem) są setki, jeżeli nie tysiące. Wilhelm Ernst, ze względu na ówczesne uwarunkowania polityczne, jako praktycznie wygnaniec po wymuszonej w roku 1918 abdykacji, ze swojego byłego księstwa na Śląsk, nie mógł być pochowany w rodzinnym grobowcu w Weimarze.Istniejący grobowiec – tumba i krzyż są typowe dla tamtego czasu i rangi osoby pod nim pochowanej i nie kwalifikują się do szczególnej ochrony, również z powodów politycznych i moralnych praw zwycięzców wojny. Wystarczy, że miejsce to zostanie zachowane i nie zniszczone do końca.
Fot. 2 – zmiany terytorialne w roku 1945. Fot. 3 – mapa Dolnego Śląska w jego historycznych granicach.
Dostępne w internecie opracowania historyczne, urbanizacyjne, architektoniczne, przyrodnicze i inwentaryzacyjne dotyczące Henrykowa z lat 1951 – 1994 temat ten traktują bardzo marginalnie, zasadniczo wskazując tylko, że takie „coś” w parku jest.
Fot. 4 – fragment planu sytuacyjnego ośrodka hodowlanego Henryków z roku 1951. Późniejsze mapy grobu jako takiego już nie wyszczególniają.
Nie ma żadnych dokumentów, chyba, że są utajnione, świadczących o tym, aby Feodora von Sachsen-Meiningen (1890-1972, zmarła we Freiburgu, RFN), wdowa po Ernście Wilhelmie bądź jego dzieci (Sophie 1911-1988, Karl August 1912-1988, Bernard 1917-1986 i Georg Wilhelm 1921-2011), występowały do odnośnych polskich władz, z prośbą o wyrażenie zgody na ekshumację ciała bądź renowację mauzoleum na własny koszt. Nikt z nich też tego miejsca oficjalnie nie odwiedzał, kwiatów nie składał i świeczki nie zapalał. I tak teraz sobie myślę, że ten brak zainteresowania mógł być podstawą powstania legendy Weimara – bo istniało już inne miejsce, chociażby i sekretne, gdzie rodzina mogła jego pamięć czcić. Z drugiej strony jednak zachowały się informacje, że był nielubiany, wręcz znienawidzony w środowisku, w którym się obracał. Jego śmierć i pochówek w Henrykowie mogły więc być na rękę wielu osobom, w tym rodzinie, i pozwolić na odcięcie się od tego niechlubnego moralnie człowieka. I to jest wg mnie najbardziej prawdopodobne.
Przy okazji zadano mi pytanie, jakie stosunki łączyły von Weimarów z nazistami. Ernst Wilhelm, jeżeli włączył się do tego ruchu politycznego, to nie zdążył wiele w nim zdziałać, bo zmarł przed jego radykalizacją i dojściem Hitlera do władzy. Feodora, spokrewniona spowinowacona z holenderską rodziną królewską, oficjalnie polityką się nie zajmowała, aczkolwiek intensywnie współpracowała z Niemieckim Czerwonym Krzyżem, nie ma jednak informacji o jej jakiejś głębszej współpracy z III Rzeszą. Co robiły dorosłe już dzieci – objęte jest to niemiecką niepamięcią tamtego okresu. Po zakończeniu wojny rodzina uciekła z Henrykowa do zachodniej strefy okupacyjnej Niemiec. Dobra Henrykowskie znalazły się w nowej, pojałtańskiej Polsce i zostały znacjonalizowane, tereny zaś byłego księstwa Saksoni-Weimaru-Eisenach pozostały pod protektoratem Związku Radzieckiego w granicach NRD.
O upamiętnieniu osoby Jana Szadurskiego i ćwierćwiecza szkół rolniczych w Henrykowie (lata 1965-1990).
Pod koniec lat osiemdziesiątych, po dwudziestu kilku latach działalności, władze oświatowe w Wałbrzychu zdecydowały o likwidacji naszych szkół. Tłumaczono to trudnościami w utrzymaniu nietypowego obiektu. Protestowaliśmy; a chodziło nie tylko o miejsca pracy. Charakter szkół nawiązywał pięknie do rolniczej tradycji Cystersów propagujących kulturę rolną w średniowieczu. Mieliśmy też wyjątkowe zaplecze: Zakład Hodowli Roślin, Zakład Czyszczenia Nasion, wspaniałe środowisko przyrodnicze naznaczone śladami hydro-melioracyjnej działalności Założycieli. Bezsporne argumenty, odwoływanie się do różnych instancji nie poskutkowało. Wywalczyliśmy rok poślizgu. W 1990 roku zapadła decyzja: obiekt przejęła kuria diecezjalna we Wrocławiu. Wbrew późniejszym, krzywdzącym i absurdalnym sugestiom o zniszczeniach, sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej. Budynek główny i oficyny były gruntownie wyremontowane, zmodernizowane, systematycznie odnawiane, łącznie z elewacjami, które nawet Weimarowie sobie darowali. W budynku głównym koncentrowało się życie szkół, tam mieściły się pracownie przedmiotowe, administracja i internat żeński. W oficynach mieścił się internat męski i mieszkania pracowników szkoły. Pracownicy SHR-u sukcesywnie przeprowadzali się do budującego się nowego osiedla na ul. Słonecznej.
Anegdota z tamtych czasów: w 1972 roku wczesną wiosną na dziedzińcu przed kościołem kręcono sceny do kostiumowego filmu „Diabeł” Andrzeja Żuławskiego. W scenariuszu pożoga wojenna a tu wszystko odmalowane, uporządkowane. Trzeba było oficyny zadymić, zabrudzić, otoczenie zaśmiecić słomą, gnojem, czym tylko. Natomiast młodzież miała frajdę, widowisko, lekcje odwołane, starsi chłopcy statystowali za żołnierzy pruskich.
Dziedziniec pysznił się zieleńcami i kwietnymi klombami. W łączniku północnej części oficyn ulokowało się laboratorium Zakładu Czyszczenia Nasion– mieliśmy możliwość przeprowadzać w nim niektóre ćwiczenia. W budynku przy ogrodzie o pięknie zagospodarowanym otoczeniu miała swą siedzibę Hodowla Roślin– laboratoria i magazyny. To tam powstała duma Zakładu- nowa odmiana pszenicy– Henika.
Dawna siedziba działu hodowli
W ogrodzie opackim działały dwie placówki naukowe- ogródek botaniczny i budka meteorologiczna z pełnym wyposażeniem, gdzie codziennie prowadzone były przez uczniów obserwacje pogody. Zbiorcze wyniki badań zdobiły korytarze szkoły.
Sędziwy cis w ogrodzie, w pełni zaopiekowany, chlubił się tabliczką pomnika przyrody. W czynnej szklarni i na grządkach kuchnia miała zaopatrzenie w warzywa, a stołówka obsługiwała nie tylko szkołę, także pracowników SHR. W ogrodzie mieściły się też ogródki pracowników. W byłej palmiarni powstawała sala gimnastyczna, w sąsiednim budynku teatralna. W projekcie był basen. Ogród był atrakcją, szturmowały go wycieczki. To wszystko było nie tylko efektem pracy ekip remontowych, ale także młodzieży i nauczycieli.
Ogród włoski 2024 r.Dzisiejszy widok na ogród włoski
Szczególnym przykładem może być zniszczony ogród włoski– odrestaurowany w 1972 r. z inicjatywy i przez entuzjastów, słuchaczy PSNR, oczywiście z pomocą szkoły. Podobnie sekcja jeździecka powstała głównie dzięki zaangażowaniu słuchaczy i uczniów. Powstały boiska sportowe, z sukcesami działała sekcja łucznicza. W zabytkowych salach odbywały się gościnne koncerty muzyków Filharmonii Wrocławskiej. To wszystko zrodziło u wielu sprawdzone po latach przywiązanie do tej szkoły, do czasu w niej spędzonego. Uczniowie czuli się współtwórcami, współgospodarzami placówki. Taka była nasza rzeczywistość, którą przerwano. W ostatnich tygodniach funkcjonowania szkół, w gronie pedagogicznym zakiełkowała myśl wyrażona i w dużej mierze zrealizowana przez kolegę Andrzeja Juszczakiewicza–
„zostawmy jakiś trwały ślad naszej tu bytności”.
Ślad zmaterializował się w formie tablicy. Tablicy poświęconej osobie Jana Szadurskiego, któremu zawdzięczamy zahamowanie zniszczenia wspaniałego, historycznego obiektu, także naszą tam bytność.
„Pięć przed dwunastą” kolektywnie wkomponowaliśmy tablicę przy głównym wejściu. Tymczasem następcy urządzali się po swojemu. W trakcie remontu tablicę zdjęto. Także i drugą poświęconą 700- leciu Księgi Henrykowskiej. Przepadły z kretesem. Zaczęły się protesty. Najpierw ze strony rodziny dyrektora. Pani Elżbieta Szadurska, żona jego bratanka chciała odzyskać tablicę jako pamiątkę rodzinną. Pisała listy, wydeptywała ścieżki w Kurii. Daremnie. Dołączyliśmy się ze strony byłej Szkoły– oczywiście z postulatem by tablica wróciła na pierwotne miejsce.
Protesty nasiliły się po roku 2000, gdy udostępniono obiekt wycieczkom. Stęsknieni absolwenci zaczęli tłumnie odwiedzać swoją Szkołę. Szef placówki ks. Adamarczuk ugiął się pod naciskami, umożliwił spotkania zainteresowanych i wmurowanie tablicy, jednakże wewnątrz budynku w określonych miejscach. Finalnie stał się nim pierwszy korytarz przed salą sądową. Wokół tablicy zgromadziliśmy plansze w ramach i antyramach, ilustrujące życie i działalność dyr. J. Szadurskiego oraz różne aspekty naszego ćwierćwiecza. Zgromadziliśmy trochę materiałów źródłowych z prywatnych zasobów. Dużo pomogła, w tym także w sfinansowaniu spraw, córka dyrektora pani Maria, emerytowana lekarka z Warszawy. Pomieszczenie acz skromne nazwaliśmy ,,izbą pamięci”.
,,Inauguracja” i odsłonięcie tablicy przez p. Marię odbyło się uroczyście 18 czerwca 2005 roku w rocznicę śmierci dyrektora Szadurskiego. Uczestniczyli ks. Adamarczuk z klerykami, o. cysters Piotr ksiądz proboszcz oraz zwołani ad hoc pracownicy i absolwenci. Ekspozycja była skromna, ale wizyty absolwentów miały już jakiś punkt odniesienia. Z tych zaś wydarzeń najpiękniejszy był 3. dniowy zjazd całej szkoły, wszystkich roczników i klas w maju 2008 roku. Zorganizował go po mistrzowsku i przeprowadził Tadeusz Keslinka absolwent– PSNiR 1977-1979. ,,Wici” rozesłał przez Internet. Odzew był wspaniały w kraju i zagranicą. Kiedy pierwszego dnia, 24 maja tłumy wypełniły dziedziniec; emocje były tak potężne, że wydawało się rzucić iskrę, a powietrze zapłonie. Gospodarze wyjechali na jakieś swoje spotkania, a dyżurujący młody ksiądz Kopij nie krył podziwu i uznania. Dzięki temu przez owe 3 dni szkoła była znowu nasza. Program był przemyślany i bardzo atrakcyjny. Tadeuszowi należały się najwyższe gratulacje, ale nie miał kto ich udzielić, oficjalnie nie istnieliśmy…
Jednak sytuacja się nie zmieniła, przewodnicy- klerycy nie prowadzili wycieczek do naszej ekspozycji i powielali krzywdzące stereotypy. Starania o wyjście z ciemnego kąta na forum pozostawały bez rezultatu. Zielone światło nadeszło w czasie kadencji ks. Kacpra Radzkiego (2014-2017). Wykazał pełne zrozumienie i życzliwość. W wyniku negocjacji otrzymaliśmy do dyspozycji fragment ściany przy wyjściu na dolny korytarz, więc na ,,trasie zwiedzania”. Warunkiem był odpowiedni standard ekspozycji. To już nie mogły być przypadkowe ramy i ręcznie pisane teksty. No i nowa reprezentatywna tablica. Trzeba było rzecz oddać fachowcom. To zaś wiązało się z wieloma trudnościami i kosztami. Poważne dla nas wyzwanie. Podjęły się tego absolwentki, głównie Jadzia Szaro Spychała (THRiN 1965-1970) oraz Lodzia Diakow Białecka Solecka (PST 1967-1969). Najpierw zakwestowały w Internecie wśród znajomych. Nie był to jednak szeroki krąg. Przysyłano po 100- 200 zł, niektórzy więcej, rekord pobił Władek Sobór (PST 1965-67) przysłał 3 tysiące zł. Mieliśmy obawy, szczęśliwie dołączyła się rodzina dyr. Szadurskiego, głównie córka p. Maria. I wystarczyło, można było działać.
I oto 18 czerwca 2016 roku w 30 rocznicę śmierci dyrektora Szadurskiego odbyła się kolejna, ale okazalsza i bardziej autentyczna uroczystość– inauguracja nowej ekspozycji, odsłonięcie tablicy. Były też następne wspaniałe projekty, akceptowane i popierane przez księdza Kacpra. Niestety. W następnym roku ks. Radzki awansował na rektora seminarium we Wrocławiu i opuścił Henryków, a my straciliśmy protektora. Wydawałoby się, że cel główny został osiągnięty. Pozornie. Świadomość publiczna niewiele się zmieniła w tej sprawie. Zła wola czy inne powody? Należy tu powiedzieć o kontekstach naszych starań o upamiętnienie Szkół i osoby dyr. Szadurskiego. Od początku przez wiele lat szły w świat nieprawdziwe, krzywdzące komunikaty. A to, że w ogóle nas nie było; nasze ćwierćwiecze wrzucono w czas pegeerowski. A to w publikacjach czytamy, że była szkoła rolnicza– nic ponadto. W końcu, że byli jacyś rolnicy, a w tle opowieści ruiny, uczniowie wandale, niszczyciele, ciągniki na tarasach itp. Trudno było pozostawać obojętnym. Sytuację w latach 90-tych każdy widział, tę sprzed 25 lat mało kto. Nie było dokumentacji, świadków nikt nie szukał.
W Henrykowie przetrwała szczególna opowieść. 1945 rok, zima, końcówka wojny. Ofensywa Armii Czerwonej. Weimarowie opuścili Henryków, a w obszernych pomieszczeniach pałacu zaczęły stacjonować jednostki wojskowe. Jak zachowują się żołnierze w takich okolicznościach jest sporo przekazów. Żołnierzy miał odwiedzić jakiś ważny generał. Dla uświetnienia przyjęcia wyniesiono z palmiarni egzotyczne drzewa, aby utworzyć powitalny szpaler. Żołnierze odmaszerowali, rośliny zostały na mrozie… Jeszcze w latach 60. znajdowano resztki z tych palm. Potem nastąpiła inwazja szabrowników, którzy wynieśli lub wydarli ze ścian wszystko co miało jakąś wartość.
Po wojnie obiekt w całości stał się własnością państwową, administrowaną przez PGR, który użytkował zabudowania gospodarcze i oficyny. Budynek główny nie był zbyt potrzebny. Na dole było biuro, w części pomieszczeń składowano zboże, nawozy sztuczne, środki ochrony roślin. Pozostałe pozostawały puste. Nieogrzewane, nieużywane. Przez 20 lat. W oficynach mieszkali pracownicy stali i sezonowi. Zagospodarowywali otoczenie według swoich potrzeb. Był to okres powojennych niedoborów, tak więc wokół powstały ogródki, szopki, chlewiki. PGR miał całą bazę w podwórzu, także hodowlę bydła. Najkrótsza droga na pola i pastwiska prowadziła przez dziedziniec klasztorny. Został dokładnie rozjeżdżony, rozdeptany. Żadnych tam trawników, same nierówności, błota, śmieci. Pamiętam bajorka po deszczu, w których taplały się kaczki. W ogrodzie przy zabytkowym cisie, w oparciu o jego pień zainstalowano magazyn paliw i smarów. Dla budynku palmiarni gotowy był projekt… brojlerni.
Jan Szadurski- wizjoner
W taką rzeczywistość wkroczył, delegowany przez Przedsiębiorstwo Centrali Nasiennej we Wrocławiu Jan Szadurski. Miał zorganizować placówkę oświatową, kształtującą fachowców dla nasiennictwa. Szadurski znał Dolny Śląsk i świadomie wybrał obiekt pocysterski w Henrykowie. Przemawiały za tym nie tylko jego walory i zaplecze. Dla humanisty i człowieka wierzącego niebagatelną sprawą było uratowanie od zniszczenia bezcennego dziedzictwa Cystersów. W macierzystym przedsiębiorstwie Szadurski cieszył się uznaniem i pełnym zaufaniem, i dlatego otrzymał nieograniczone pełnomocnictwo. Był początek roku 1965, zażądano by za 7,5 miesięcy rozpocząć regularną naukę. Szadurski terminu dotrzymał. Z małym poślizgiem, we wrześniu 1965 roku rozpoczęły naukę dwie klasy Technikum 5-letniego i dwa roczniki Studium Pomaturalnego. Oczywiście wcześniej były gigantyczne prace remontowe od piwnic do strychu; podłogi, ściany, malowidła obrazy, okna, wszelkie instalacje. Oczywiście nie wszystko można było zrobić naraz. Remonty, reorganizacje, porządkowania kontynuowały się przez wiele następnych lat. Tym bardziej, że Jan Szadurski równolegle był dyrektorem gospodarstwa, które z PGR-u przekształciło się w SHR- Stację Hodowli Roślin. Budowało się osiedle dla pracowników SHR-u, powstały malownicze stawy rybne, zmieniał się obraz pól.
To był ogrom prac i sukces niebywały. Dyr. Gawłowski z Warszawy, dumny z dzieła podopiecznego ostrzegał jedna k– sukcesu ci nie wybaczą! Nie wybaczyli.
Ludzie złej woli, lokalni partyjni decydenci (Szadurski był bezpartyjny) rozpoczęli krecią robotę, niesprawiedliwe oskarżenia, finalnie paskudna intryga polityczna. Po siedmiu latach pracy w Henrykowie w 1972 roku, Szadurski na 3 lata przed emeryturą, zmuszony był odejść. Następcy kontynuowali politykę ostracyzmu. Nie był zapraszany, ani wspominany. Skazany na zapomnienie.
Fakty powyższe zmotywowały nas do działania i upamiętnienia dyr. Jana Szadurskiego. W kwestii upamiętniania historii 25 lat szkoły nie sposób nie wspomnieć o pracy i dziele Andrzeja Szczudło absolwenta PSNiR (1973 1975). Od kilku lat sentymentalnie wspomina z innymi czasy szkolne na stronie henrykusy.pl, którą polecam każdemu zainteresowanemu tą historią. Uznanie i dzięki Andrzeju!
Wilhelm Ernst Karl Alexander Friedrich Heinrich Bernhard Albert Georg Hermann Großherzog von Sachsen-Weimar-Eisenach (ur. 10.06.1876 w Weimarze, zm. 24.04.1923 w Henrykowie). Ostatni Wielki Książę Saksoni – Weimaru – Eisenach, rządy sprawował w okresie od 5.01.1901 do wymuszonej abdykacji 9.11.1918 r.
Fot. 1 – Wilhelm Ernst Karl Alexander Friedrich Heinrich Bernhard Albert Georg Hermann Großherzog von Sachsen-Weimar-Eisenach.
Fot. 2 – Wielkie Księstwo Saksonii- Weimaru-Eisenach
Wyznanie ewangelickie. Żenił się dwukrotnie: w 1903 r. z księżniczką Karoliną Reuß zu Greiz (1884 – 1905) oraz w 1910 r. z księżniczką Feodorą z Saksonii-Meiningen (1890 – 1972), z którą posiadał czwórkę dzieci: Sophie, Karla Augusta, Bernharda i Georga Wilhelma.
Fot. 3 – Rodzina Wielkiego Księcia, 1918 rok
Fot. 4 – Pałac w Henrykowie, ok. 1930 r.
Henrykowski klasztor, po sekularyzacji w roku 1810 został zakupiony przez królową holenderską i przebudowany na rezydencję magnacką, a następnie, w roku 1863 przeszedł drogą dziedziczenia w ręce książąt sasko-weimarskich. Wilhelm Ernst do Henrykowa zjechał w roku 1918, po swojej abdykacji. Znany był jako najbogatszy i najbardziej nielubiany, wprost znienawidzony, książę niemiecki tamtych czasów. Uważany był wręcz za sadystę i prostaka, chociaż był miłośnikiem piękna, poszanowania tradycji, mecenasem sztuki i kultury. Wojskowym w stopniu generała był marnym, ale za to znany był jako dobry myśliwy, z jego inicjatywy wybudowano w Henrykowie między innymi bażantarnię Fot. 5 wraz z laboratorium i mieszkaniami pracowników, przy dzisiejszej ulicy Leśnej, na terenie parku krajobrazowego w stylu angielskim, założonym w latach 1863 -1871. Fot.6
Fot. 5 – Bażanciania, ok. 1918 r.Fot. 6 – Park w Henrykowie, 1904
Sam wybrał miejsce swojego przyszłego pochówku, na wzgórzu w części parku zwanej „zwierzyńcem” (thiergarten). Znajdował się tu już grób żołnierza/myśliwego, prawdopodobnie w odpowiednim czasie został on przeniesiony na cmentarz ewangelicki w Henrykowie. Uroczysty pogrzeb odbył się 28 kwietnia 1923 r. Mauzoleum zostało ukończone w roku 1924, wybudowano też dla powozów konnych dwie drogi dojazdowe na szczyt, całość została urządzona, dekoracyjnie obsadzona i ogrodzona oraz zamknięta dwiema bramami. Fot. 7
Fot. 7 – Plan parku w Henrykowie, 1937
W gazecie „Der Deutsche Herold. Zeitschrift für Wappen Siegel und Familienkunde /Heroldzie niemieckim. Czasopiśmie poświęconym herbom, pieczęciom i genealogii/”, nr 3 z lipca/ sierpnia 1924, została umieszczona notatka o treści następującej (po raz pierwszy publikowana w języku polskim, tłumaczenie moje): Fot. 8
„Grobowiec z herbem. Grobowiec wzniesiony w miejscu ostatniego spoczynku wielkiego księcia Saksonii, zmarłego 24 kwietnia 1923 r., na szczycie zalesionego wzgórza w parku Heinrichau (powiat Breslau) i poświęcony 14 kwietnia 1924 r., składa się z potężnego sarkofagu wykonanego z jednego bloku trawertynu, którego dwie powierzchnie czołowe tworzą wizerunki herbów: z jednej strony duży herb Wielkich Książąt Saksonii-Weimaru-Eisenach z hełmami Saksonii, Turyngii i Miśni oraz dewizą „vigilando ascendimus” [„czuwając wznosimy się”] na wstędze z orderem domowym Sokoła Białego lub Czuwania; z drugiej strony herb ślubny Jej Królewskiej Mości Wielkiej Księżnej Wdowy Feodory: diamentowe tarcze Saksonii-Weimaru i Saksonii-Meiningen, pochylone ku sobie pod hełmem saskim.
Zgodnie z masywnym charakterem kompleksu i szorstkim materiałem żółtawego wapienia o szarych żyłkach, oba przedstawienia są utrzymane w prostych, wyraźnych liniach, w harmonijnej jedności z dużym krzyżem z tego samego kamienia, stojącym z boku, na którym widnieje motto: „Bądź wierny aż do śmierci…”. Całość sprawia podniosłe, potężne i pełne mocy wrażenie, zapewne zgodne z charakterem osoby spoczywającej pod sarkofagiem: „Wilhelmem Ernstem, Wielkim Księciem Saksonii-Weimaru-Eisenach, 1876-1923”, o czym informuje napis wykonany antykwą na jednym długim boku, podczas gdy drugi pozostaje pusty. Dzieło zostało wykonane przez architekta Fr. Boggenbergera i rzeźbiarza Stocka we Frankfurcie nad Menem. Baron von Beaulieu-Marconnay.”
Miejsce to nie jest wpisane odrębnie na listę zabytków, chociaż sam park krajobrazowy od roku 1952 tak, i jako takie podlega wraz z całym parkiem ochronie konserwatorskiej. Zgodnie z uchwałą Rady Miejskiej w Ziębicach z 2023 r. w sprawie uchwalenia miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego dla obszaru Parku Kulturowego Opactwo Cystersów w Henrykowie, w zakresie zasad ścisłej ochrony i kształtowania ładu przestrzennego Parku Krajobrazowego Eduarda Petzolda (twórcy 174 projektów założeń parkowych na terenie Europy), „obowiązuje zachowanie punktu szczególnego – tumby książęcej Wilhelma Weimarskiego wraz z krzyżem”. Zobaczymy, jakie to przyniesie praktyczne skutki.
Fot. 9 – Podkopana tumba Wilhelma Ernsta, 7.09.2024 r.
Grobowiec w parku był, w czasach nam współczesnych, co najmniej dwukrotnie podkopywany, Fot. 9 jednakże nie ma najmniejszej informacji o jakichkolwiek znaleziskach, czy to kości, czy też kosztowności. Do połowy lat 80-tych XX wieku na terenie mauzoleum istniał kamienny murek wokół krzyża i grobowca, na kamiennych słupach ogrodzenia w bujnie rozrośniętych i zdziczałych rododendronach oraz rdeście japońskim osadzone były żeliwne bramy i resztki ogrodzenia. To wszystko później, w rozpoczynającym się prywatnym boomie budowlanym, zaginęło… Fot. 10
Fot 10 – Resztki bramy wejściowej nie kryją się już w chabaziach, 2024 r.
Po śmierci Wilhelma Ernsta henrykowski pałac pozostał w rękach rodziny do roku 1945. Masowe deportacje ludności niemieckiej z terenów Dolnego Śląska trwały do lat 50-tych XX wieku, Niemców zastępowała ludność napływowa z różnych rejonów Polski, katolicka, niezwiązana z tym terenem i jego historią, pozostała też niewielka liczba autochtonów, czujących się Polakami. Po roku 1945 mauzoleum, jako ewangelicki obiekt trudnego dziedzictwa tych ziem, ulegało, przy biernej do dzisiaj postawie kościoła katolickiego i cystersów, stopniowej moralnej desakralizacji i oderwaniu od świadomości, że jest to, mimo wszystkiego, grób (co prawda znienawidzonego »niemca« jako takiego i lutra). Po prostu, po chrześcijańsku obowiązuje to, co Jezus rzekł do jednego ze swoich uczniów: „Niech umarli grzebią umarłych swoich, lecz ty idź i głoś Królestwo Boże”. Tylko to, że grobowiec znajdował się daleko od wsi, na uboczu i w chaszczach – chabaziach, uratowało go przed fizycznym zniszczeniem w pierwszych powojennych latach. Tak jak zresztą z dawnego henrykowskiego cmentarza ewangelickiego, nieubłaganą historyczną koleją rzeczy, pozostał jedynie opuszczony budynek kaplicy (po lewej stronie przed katolickim cmentarzem parafialnym), dawnych grobów i współczesnego upamiętnienia dawnych mieszkańców wsi nie ma, nikt nie jest tym zainteresowany.
Dla nas, henrykusów, grobowiec Weimara to było miejsce tajemnicze i romantyczne, gdzie chodziło się na spacery z lubą osobą, wiosną na feerię przebiśniegów Fot. 11 i rododendronów, Fot. 12 na popijawy i ogniska.
Myśmy to miejsce znali i wiedzę o jego lokalizacji przekazywali z rocznika na kolejny rocznik uczniów i tak to miejsce nie zapadło w niepamięć, bo wtedy wieś tym się nie interesowała. Spędziłem tam w godnym gronie sylwestra w zimę stulecia 1978/79.
W nieprzebranych zasobach Internetu znalazłem tylko jedno nieopisane zdjęcie, które doskonale ilustruje nasz, henrykuski stosunek do tego miejsca. Fot. 14 Może ktoś to zdjęcie rozpozna i dopisze dalszą historię?
Fot. 14 – Henrykusi na Weimarze
Legenda głosi, że Wilhelm Ernst sfingował własną śmierć i nie jest pochowany w Henrykowie. Miał podczas polowania zastrzelić swojego leśniczego i bać się sądów. Oficjalnie jednak miejscem jego ostatecznego spoczynku, również według niemieckich źródeł historycznych dotyczących Wielkiego Księcia, pozostaje Henryków (Heinrichau i. Schlesien). Nie ma jego upamiętnienia w rodzinnym grobowcu w niemieckim Weimarze. Teoretycznie można jednak rozważać możliwości i koneksje jego rodu i ukrycie go po roku 1923 przed światem i pochówek w tajemnicy. Skąd legenda się wzięła – nie wiem. No cóż, legendy rządzą się własnymi prawami…
Fot. 15 – Wizyta na Weimarze, 7.09.2024
Odwiedzając we wrześniu bieżącego roku Henryków, w tym Weimar, postanowiłem opisać w miarę swoich możliwości jego historię, aby uporządkować i przybliżyć nikłą jednak wiedzę o tym miejscu. Temat na pewno nie jest wyczerpany i może ktoś, kiedyś, rozwinie ten wątek szerzej.
Fot. 16 – Mauzoleum, 7.09.2024
Być może w Wojewódzkim Urzędzie Ochrony Zabytków we Wrocławiu zachowały się jakieś dokumenty i zdjęcia inwentaryzacyjne, będące podstawą do wpisania ogrodów klasztornych i parku, pod numerem rejestru A/4166/293 z dnia 1.02.1952 r. do aktualnego rejestru zabytków w powiecie ząbkowickim? Ja już tam nie dotrę.
Jego nazwisko pojawiało się wielokrotnie w dyskusjach na zjazdach absolwentów szkół henrykowskich. Znajomy wielu Henrykusów, dla niektórych przyjaciel, zawsze ciepło wspominany. Trudno było stwierdzić kiedy i w jaki sposób zniknął z pola widzenia. Nikt z moich znajomych nie znał go dobrze lub nie fatygował się opisać Jego życiową drogę. Czekałem. Wreszcie wszedłem w posiadanie krótkiego biogramu przygotowanego przez Tomka Szylara na Zjazd Henrykusów w 2008 roku. Dzielę się nim z Wami, dołączając zdjęcia udostępnione przez Tadeusza Keslinkę. Spodziewam się, że więcej informacji uzyskamy z komentarzy. (ASz.)
Ekspozycja przygotowana na Zjazd Henrykusów 2008, po prawej biogram Bartka Grochowskiego.
Dotarła do nas smutna informacja o śmierci Henrykusa. 6 września zmarł Bronisław Stanisław Koryś mieszkający w nieodległych od Henrykowa Gołostowicach. Pozostawił owdowiałą żonę Urszulę oraz dwoje dzieci. Stanisław, bo tego imienia powszechnie używał, był absolwentem jednego z pierwszych roczników PST w Henrykowie. Po ukończeniu studiów wrócił do Henrykowa, gdzie prowadził zajęcia ze słuchaczami szkoły pomaturalnej. W końcu lat 70. ożenił się z Urszulą Wiechą, absolwentką PSNR z roku 1975. Oboje prowadzili gospodarstwo rolne w Gołostowicach. Na zjeździe absolwentów byli tylko raz, w 2005 roku w Białym Kościele. (ASz.)
„HydroZagadka” Duża część Dolnego Śląska, do którego również należy nasza miejscowość zmaga się z kleską żywiołową. Z uwagi na położenie Henrykowa… | By Krzysztof | Facebook https://www.facebook.com/henrykov.pierwsze.slowo.pisane
Bywał tu przed laty, podziwiał pocysterski zabytek i jego wyjątkowe otoczenie. Z pewnością można powiedzieć, że zakochał się w tym miejscu. Zwykłe życiowe sprawy spowodowały, że przez ostatnie lata wracał tu tylko w sentymentalnych marzeniach.
Tadeusz Keslinka, bo o nim tu mowa, absolwent PSNR z 1979 roku, organizator największego Zjazdu Henrykusów w 2008 roku (Jubileusz 100.lecia urodzin Jana Szadurskiego) wybrał się do Henrykowa ponownie. Zanim się wybrał rzucił hasło, Henrykusy, stańcie do apelu! I tak się stało, na ofertę spotkania zareagowało grono przyjaciół skupionych wokół idei upamiętnienia ćwierćwiecza istnienia szkół rolniczych w tym miejscu. Dostosowując się do wymyślonego przez Tadeusza planu, pierwsza grupa licząca 8 osób dotarła do Henrykowa w piątek 6 września br.
Od lewej: Witold i Anna Oktawiec, Aldona i Andrzej Szczudłowie, Halina i Zbigniew Kruszewscy, Tadeusz Keslinka.
Spotkanie na stacji PKP przywołało wiele wspomnień i wzruszeń. Były pamiątkowe fotki i dyskusje. Kiedy wygasły, ruszyliśmy do szkółki drzew i krzewów prowadzonych nieopodal przez Jarosława Trawińskiego, syna profesorów szkół henrykowskich, Czesława i Barbary.
J.Trawiński i T.KeslinkaDom Trawińskich
Umówiony wcześniej gospodarz oprowadził po posesji a następnie zaprosił gości na kawę. W serdecznej atmosferze, oglądając zdjęcia sprzed lat wspominaliśmy stare dobre czasy. Nastroje były jednak mieszane, bo szkółka chyli się ku upadkowi. Długotrwały remont drogi blokujący klientom dojazd do niej oraz ogólna dekoniunktura w branży sprawiły, że dziś trzeba poszukiwać innych rozwiązań.
Kolejnym punktem w programie Tadeusza była wizyta w Skalicach. Nie wszyscy z obecnych, ale na pewno on miał z tym miejscem wiele wspomnień. Teraz ożyły. W tym urokliwym miejscu, przypominającym krajobraz górski, spędziliśmy kilka kwadransów, wykonując wiele zdjęć.
Keslinkowie w Skalicach.Zwiedzamy skałki w Skalicach.
Będąc po latach w Henrykowie trudno pominąć cmentarz, miejsce wiecznego spoczynku kilku znanych wcześniej osób. Na grobie profesora Czesława Trawińskiego zapaliliśmy znicze. Niestety nie udało się odszukać grobu Franciszka Bijosia, wychowawcy rocznika PSNR 1974- 76, którego reprezentantka Halina Kruszewska uczestniczyła w spotkaniu.
Ani się obejrzeliśmy kiedy zrobiła się pora obiadowa, wobec czego skierowaliśmy swoje kroki do „Karczmy Piastowskiej”. Przy obiedzie dyskutowaliśmy o przeżyciach dzisiejszego dnia i planach na jutro.
Drugi dzień spotkania na wezwanie Tadeusza Keslinki zaczął się od zbiórki przed henrykowskim kościołem. Prócz czterech par z poprzedniego dnia (Halina Kruszewska z mężem Zbigniewem, Anna Oktawiec z mężem Witoldem, Andrzej Szczudło z żoną Aldoną i Tadeusz Keslinka z żoną Elżbietą) przybyły trzy panie; pani profesor Barbara Trawińska oraz Lodzia Białecka- Solecka i Jadwiga Szaro.
L.Białecka- Solecka, W.Trawińska, J.Szaro.
Razem poszliśmy na zwiedzanie klasztoru. Zaraz za drzwiami wejściowymi jest teraz tzw. izba pamięci (niestety nie o naszych szkołach), w której zwiedzającym pokazuje się film o Henrykowie i opowiada jego historię. Dołączyliśmy do grupy osób już tam obecnych i po skończeniu wyświetlania filmu ruszyliśmy za przewodniczką, która wyegzekwowała od nas bilety, jak od wszystkich innych niż byli uczniowie tutejszych szkół turystów. Opowiadała ciekawie o „naszym” kiedyś obiekcie. W Sali Dębowej grupa rozproszyła się i kiedy usłyszeliśmy dociekania jak to było przed laty, zrozumieliśmy, że dołączyliśmy do grupy absolwentów naszej szkoły.
Absolwenci pierwszego rocznika THRiN.
Szybko i z dumą przyznali się, że są absolwentami pierwszego rocznika THRiN, klasy pani profesor Wandy Mazur i że odwiedzają Henryków co roku. Od tego czasu poczuliśmy się mocniejsi, zintegrowani z nimi i razem stawaliśmy do zdjęć. Kiedy grupa za przewodnikiem dotarła do tablic upamiętniających dyrektora Jana Szadurskiego, wszyscy się ożywili i kolejno fotografowali się tam w różnych konfiguracjach.
Na dziedzińcu.
Dowiedziałem się od nich, że przed laty grali w piłkę siatkową na dziedzińcu klasztoru dziś w części zarośniętym drzewami. Odkryciem była dla nas nowo uruchomiona obok wejścia do kościoła kawiarenka, obsługiwana przez panią Basię, absolwentkę PST.
Po opuszczeniu głównego obiektu kompleksu cysterskiego poszliśmy do ogrodu, za naszych czasów zadbanego, a teraz zarośniętego chwastami. Smutne to dziś miejsce, nie widać tam ręki gospodarza. Obiekt zwany potocznie „Cebulą” kiedyś pretendował do roli kawiarenki, dziś zamknięty na zardzewiałe zamki zionie smutą. Podobnie żałosny obraz przedstawia stan bloku nauczycielskiego, który wyraźnie na niekorzyść odstaje od wyglądu pozostałych budynków.
Nie poddając się tym nastrojom cieszyliśmy się ze spotkania w gronie Henrykusów, razem z kolegą Tadeuszem, który w 2008 roku to pojęcie „Henrykus” wymyślił. Na obiad wybraliśmy się gremialnie do „Karczmy Piastowskiej”, bo- jak wiadomo- jest to jedyny lokal gastronomiczny w tej miejscowości. Czekając godzinę na posiłek, bo przegraliśmy konkurencję ze stypą odprawianą za ścianą, kontynuowaliśmy ciekawe rozmowy. Nasz sobotni pobyt w Henrykowie, pełen wrażeń i miłych spotkań zakończył się około godziny 17.00, po której wszyscy rozjechali się do domów.
Od lewej: A.Szczudło, B.Przybyszewska, W.Oktawiec, T.Keslinka, Elżbieta Keslinka, L.Białecka- Solecka, Z.Kruszewski, H.Kruszewska.
Naszym starszym kolegom szkolnym wspomniałem o stronie www.henrykusy.pl (wcześniej nie wiedzieli), zachęcając do czytania i wsparcia swoimi wspomnieniami. Rozdałem kilka wizytówek z namiarami na redakcję, ale pierwszy tydzień nie przyniósł żadnego odzewu. Nadziei jednak nie tracę, wszak jestem esperantystą (esperanto znaczy „mający nadzieję”).
Dodatkowe pożytki ze spotkania w Henrykowie to nowy artykuł autorstwa pani profesor Wiesławy Trawińskiej i bogata kolekcja dobrej jakości zdjęć otrzymanych do publikacji od Leokadii Białeckiej- Soleckiej.