Licznik odwiedzin:
N/A

Unus pro omnibus … – potyczki z „Heńkiem z Portofino”

Z cyklu „Opowieści Sławoja”

Często narzekaliśmy w Henrykowie na nadmiar nauki tego okropnego łacińskiego słownictwa, te zboża, trawy, rośliny; frugum, herbarum, plantarum…., z przekory dwie opowieści tytułuję po łacinie.

Druga część popularnego zawołania muszkieterów, wcześniej jest opublikowana w „ … omnes pro uno – odwet na Ziębicach”. Pierwsza część zawołania – Unus pro omnibus … jest zarezerwowana na tytuł tej opowieści o potyczkach z „Heńkiem z Portofino”.

Ponieważ mam sygnały, że nie wszyscy kojarzą łacińskie powiedzenia, wyjaśniam że „Unus pro omnibus, omnes pro uno” znaczy – „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.”

Pełni entuzjazmu przybyliśmy do Henrykowa pogłębiać dotychczasową albo zdobywać nową wiedzę rolniczą.

Zgromadzenie młodych ludzi z różnych stron Polski, w różnym wieku, w jednej miejscowości stwarzało sytuacje, nie tylko dogodne do zawierania znajomości. Szczególnie dlatego, że prawie wszyscy poza domem, bez nadzoru rodziców, z poczuciem grupowej lojalności, siły, ważności, z ambicjami i z własną wizją zdobywania świata. Tarcia były również wśród słuchaczy Szkoły. Część słuchaczy była już po wojsku czy innych przejściach i próbowała przenieść na internat szkolną odmianę wojskowej fali.

W starszym roczniku był osiłek, który próbował podporządkować sobie młodszych i słabszych kolegów. Udawało mu się to do pewnego czasu. Jednak po przekroczeniu granicy wytrzymałości, został spacyfikowany przez prześladowaną większość. W sposób jednoznaczny określono mu jego miejsce i sposób zachowania się w szkolnej społeczności. Nie była do tego potrzebna interwencja ciała pedagogicznego. Naszego rocznika to jednak nie dotyczyło, znaliśmy to tylko ze słyszenia i opowiadań Rolanda i Bola, kolegów ze starszego rocznika. Z uwagi na to, że nie mogę uzyskać autoryzacji dla ewentualnego o tym tekstu, zrezygnowałem z opisania tych wydarzeń.

Ponure lata 1969/71 były wśród Polaków bardzo przesiąknięte pamięcią wojny, antyimperialistyczną propagandą, co powodowało nasze określone zachowania. Zbiorowisko młodych ludzi z różnych stron Polski od początku nie sprzyjało wzajemnemu zrozumieniu. „Łódzkie Żydy” nie lubiły „Krzyżaków / Pomorzaków/”, Zielona Góra – Gorzowian, Szczeciniacy – Koszaliniaków, Kielczanie – Radomiaków, Bydgoszczanie -Toruniaków, Ślązacy – Warszawiaków, a Warszawka całej Polski i vice versa.

Każde regionalne waśnie i nasze wewnętrzne nieporozumienia były odbierane przez miejscowych jako nasza słabość.

Swoją drogą nigdy nie dowiedzieliśmy się jak te informacje przenikały do społeczności henrykowskiej. Nie jest tajemnicą, że w wielu miejscowościach istniały grupy nacisku, które różnymi metodami skłaniały mieszkańców do określonych zachowań, nie zawsze zgodnych z oczekiwaniami ogółu, a częściej z interesami grup czerpiących z tego korzyści. Dla miejscowych osiłków, stanowiliśmy- według nich- łakomy i łatwy do zdominowania kąsek, co często chcieli udowadniać w henrykowskich zaułkach, na uliczkach, czy w miejscowej restauracji „Piastowska”, szumnie zwanej KARCZMĄ. Faktycznie była ona typową geesowską knajpą w małej miejscowości, podobną do wielu innych w Polsce. Oferując alkohol w różnych postaciach i o różnej mocy, nastawiona była na osiąganie jak największych zysków przy minimalnych nakładach.

W takiej rzeczywistości musieliśmy się odnaleźć.

W Henrykowie również te tarcia były na porządku dziennym. Odbywało się to w różnych miejscach. Wszyscy dobrze pamiętamy bramę wejściową, wysoką, kamienną, ciemną i ponurą (patrz: foto).

Wchodząc ze wsi na dziedziniec klasztorny trzeba było przez nią przejść. Miejscowe osiłki często z niecnymi zamiarami tam na nas czekali, skutkiem czego nieraz wychodziliśmy z tych spotkań mocno poszkodowani. Słuchacze starszych roczników próbowali z tym walczyć, z różnym skutkiem i różnymi konsekwencjami.

Szczególnie znany był przypadek starszego kolegi, ochrzcijmy Go ksywką Kędziorek (na zdjęciu powyżej oznaczony literą V na piersi), który o mało nie wyleciał ze szkoły za czynną obronę. Kontynuację nauki z naszym rocznikiem zawdzięcza Dyrektorowi Janowi Szadurskiemu, który tak długo zadawał mu pytania, aż usłyszał zadowalającą Go odpowiedź. Po kilku próbach Kędziorek wykazał się niezwykłą domyślnością i odpowiedział właściwie, co zamknęło sprawę.

Ze względu na to, że nie mam możliwości autoryzacji, nie podaję imienia i nazwiska, chociaż je znam. Kędziorek jest na tej fotce, ma się dobrze, a żyje w Stanach. Tli się we mnie szczypta nadziei, że sprowokuję go do szerszego opisania tej przygody.

Jednym z miejscowych oprawców był osiłek o pseudonimie „Heniek z Portofino”. Pseudo podobno zawdzięczał umiłowaniu do piosenki „Miłość w Portofino”, której namiętnie słuchał z grającej szafy stojącej w Piastowskiej. Ale ad rem… Dla oderwania się od trudów „nałki”, rozstania i tęsknoty, czasami /kilka razy w tygodniu/ kierowaliśmy umęczone kroki do Piastowskiej. Działo się to w różnych porach, przeważnie po południu. Wieczory raczej omijaliśmy z uwagi na podwyższone ryzyko reakcji miejscowych bywalców, którzy po kliku godzinach bycia tam, różnie na nas reagowali, przeważnie agresywnie. Zaczynało się od – „postaw piwko” przez „koledze też” do „z nami nie wypijesz?”. Różnie na to reagowaliśmy, czasem dla świętego spokoju stawialiśmy, czasem nie i wychodziliśmy. To, że czasem stawialiśmy, było miło przyjmowane, ale nie przenosiło się na spotkanie następnym razem. Było jednostkowe, tu i teraz.

Słynna „P i a s t o w s k a”

Heniek z Portofino, miejscowy wiracha, z racji tego, że był z Henrykowa, jak również, że nie było innego lokalu, opanował Piastowską i traktował lokal i klientów jak swoje.

Miał bujny życiorys niebieskiego ptaka, jak sam o sobie mawiał – zgniła erka – co to z niejednego pieca chleb jadł, czasami po spożyciu intonował – „przyleciał do mnie na kraty biały gołąbek skrzydlaty” czy w bardziej nostalgicznym stanie – „więzienne mucio”. Roztaczał wokół siebie atmosferę niepokonanego. Często wymuszał na innych poczęstunki lub prowokował bójki, a że ich przeważnie było kilku, więc kończyło się to smutno dla odmawiającego.

Ja nie lubię piwa, więc rzadko bywałem. Czasami „bywnąłem”, ale raczej za dnia. Spotkałem się jednak niejednokrotnie z zawołaniem „postaw piwo”. Przeważnie wychodziłem bez zaspakajania cudzego pragnienia. Z racji moich treningów w Lechii Tomaszów Mazowiecki, przychodziło mi to z trudem. Dla spokoju omijałem Piastowską.

Ale panta rei… Wieczór, już w pokoju, jeszcze tylko siusiu i spać. Ktoś wali w okno, starszy rocznik atakują w knajpie. Pognaliśmy ich bronić. W knajpie rwetes, przepychanki, totalny chaos. Heniek przewodzi. Co ostrożniejsi umykają bokiem. Udaje nam się pokojowo chwilowo uspokoić sytuację, co chwila jednak temperatura dyskusji się zmienia.

Podchodzę do Heńka, proponuję, że między sobą załatwimy sprawę. Dyskusje, lekkie przepychanki, ustalamy warunki oraz korzyści, ich i nasze, w razie wygranej.

Stanęło na tym, że jeśli on górą to my stawiamy, jeśli ja to oni stawiają. Skrzynkę piwa. Plus jeśli ja górą, to oprócz piwa mamy stały wolny wstęp bez zaczepek z ich strony.

Walka będzie w kategorii „siłowanie się na rękę”, prawą. Siadamy do stolika, siłujemy się. Treningi w Lechii pomogły, znam kilka trików, zastosowałem, pomogły. Heniek nie może przeżyć– woła na lewą– uległem.

Piwo postawiliśmy solidarnie, po skrzynce. Wracaliśmy z ufnością w pozytywne załatwienie problemu. Mogliśmy chodzić spokojnie do Piastowskiej, po Henrykowie, a Heniu okazał się w miarę równym i słownym facetem. Mieliśmy spokój. Nie wiem jak było po naszym wyjeździe, to musi ktoś z innego rocznika skomentować.

W takim środowisku, folklorze i klimatach przyszło nam na różnych płaszczyznach zdobywać czy pogłębiać rolniczą wiedzę zawodową.

Sławoj Misiewicz

Człowiek sukcesu, sukces człowieka

Kiedy zdecydowałem się na utworzenie i prowadzenie strony dla Henrykusów, wymyśliłem zakładkę „Ludzie sukcesu”. Z tyłu głowy miałem opowieści o ledwie kilku Henrykusach, którzy po szkole osiągnęli sukces w branży na skalę krajową. Myślałem o Piotrze Maciołowskim i Mieczysławie Sowulu, twórcach firm związanych z branżą nasienną. Z różnych przyczyn na ich opisanie trzeba było sporo poczekać.

Losy Mieczysława Sowula interesują mnie podwójnie, bo jest on także absolwentem mojego ogólniaka w Sejnach. Maturę zdał w 1967 roku, a więc 6 lat przede mną. Był w klasie wychowawcy Wacława Dacza (1929- 2002), który później został dyrektorem sejneńskiego LO. Ponadto dyrektorem był również inny uczeń profesora Dacza i klasowy kolega Mieczysława, Jan Stanisław Aniszewski. Dodając do tego dyrektorskie i prezesowskie funkcje Mieczysława Sowula, można mówić, że był to wyjątkowy „wypust” maturzystów. Moje koneksje w tej klasie to Halina Tomczyk, żona brata ciotecznego Janusza Zubowicza (1954- 2007) oraz Ryszard Dubowski z rodziny mojej prababki Aleksandry Dubowskiej (1870- 1927).

Po maturze w Sejnach w 1967 roku Mieczysław Sowul trafił do Henrykowa. Poza nauką, której jak widać po efektach, nie zaniedbywał, udzielał się tam w licznych inicjatywach kulturalnych i sportowych. Był twórcą i prowadzącym od podstaw radiowęzeł szkolny. W kawiarence AVENA lub w Sali Marmurowej organizował cotygodniowe potańcówki przy muzyce odtwarzanej z płyt na adapterze. Ponadto wspólnie z kolegami z roku pełnił funkcję organisty w przyklasztornym kościele. Pod kierunkiem doktora Zbigniewa Urbaniaka, wychowawcy i opiekuna uczestniczył w wielu wyprawach i obozach wędrownych w Góry Stołowe. Miał także sporo sukcesów sportowych zarówno na poziomie szkół średnich województwa, jak i szkół wyższych, w tym zwycięstwa w słynnych biegach 1-majowych wokół ratusza w Ziębicach.

Prezes Mieczysław Sowul zachował z Henrykowa piękne i dobre wspomnienia, najczęściej związane z osobą charyzmatycznego dyrektora Jana Szadurskiego. Przyjaciół Henrykowa, z jego roczników lub innych, zaprasza do osobistego kontaktu poprzez adres mailowy [email protected] lub namiary w zakładce „Kontakt” ze strony internetowej firmy czy też na jej stronie fejsbukowej.

Mieczysław Sowul w czasach henrykowskich

Życiorys zawodowy:

Wykształcenie: w 1969 roku ukończenie PST Henryków. W następnych latach zaoczne wyższe studia rolnicze i 3 kierunki podyplomowe.

Praca zawodowa: w sierpniu tego roku miną 54 lata pracy, z tego 41 lat zarządzania w przemyśle nasiennym, tj:

– w latach 1981 – 1991 dyrektor centrali nasiennej w Iławie,

– 1991 – 2003 r. założyciel Rolimpexu i organizator oddziału Rolimpexu w Iławie,

– 1993 – 1996 r. twórca produktu pod hasłem: „Najlepsze trawy z Iławy” za co otrzymał laur TERAZ POLSKA i nagrodę prezydenta RP – A. Kwaśniewskiego,

– 2003 – 2005 założyciel i współwłaściciel firmy nasiennej Sowul & Sowul, którą aktualnie zarządza syn Przemysław Sowul, www.sowul.pl

– 2005 pierwszy Prezes i współzałożyciel Hodowli Roślin, dawniej HR Bartążek koło Olsztyna, obecnie HR Grunwald w Mielnie, powiat Ostróda,

– współtwórca i autor projektu „Stworzenie CBR HR Grunwald z siedzibą w Mielnie”, gdzie aktualnie pracuje i zarządza jako Prezes.

W roku 2021 firma Mieczysława Sowula uległa istotnym zmianom, których zakres przedstawiają dwa filmy zamieszczone poniżej. Pierwszy z nich mówi o pożegnaniu z dotychczasową siedzibą w Bartążku, drugi o powitaniu w Mielnie. Szczegółowy opis działalności w roku 2021 zamieścimy w oddzielnym wpisie.

Andrzej Szczudło

Pożegnanie z Bartążkiem

Niektóre lustra mają trzy strony

  • o ogrodzie włoskim z innej perspektywy

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam wspomnienia Pani Profesor Trawińskiej oraz Idziego Przybyłka dotyczące prac w ogrodzie włoskim. Osoby, które nie były świadkami tamtych zdarzeń mogą zastanawiać się dlaczego Pani Profesor Trawińska twierdzi, że na wagary poszła cała szkoła, a Idzi, że z PSNR tylko ich rocznik. Można też odnieść wrażenie, że uczniowie/słuchacze pracowali sami w ogrodzie włoskim i sami podejmowali wszystkie decyzje.

Profesor Anna Bielska.

Sytuacja była dużo bardziej skomplikowana, ale żeby ją w pełni zrozumieć musimy cofnąć się kilka lat.

W 1965 roku dyrektor Jan Szadurski otrzymał pozwolenie na utworzenie szkoły rolniczej w zdewastowanym pałacu w Henrykowie. Dzięki wspaniałym umiejętnościom organizatorskim oraz poparciu Rady Państwa, zdołał doprowadzić cały obiekt do stanu używalności w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Był to wielki wyczyn na tamte lata.

Studniówka 1976.  Klasa Pani Profesor Wadowskiej, która również uczestniczyła w renowacji ogrodu włoskiego.  Profesor Anna Bielska obok Profesor Wadowskiej.

Szczegóły są dostępne we wspomnieniach Dyrektora, więc nie będę ich tu powtarzać. Dodam tylko, że poparcie Rady Państwa było dzięki znajomości z Józefem Cyrankiewiczem zawartej w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Warto wiedzieć, że Dyrektor Szadurski był uczciwym, szczerym i skromnym człowiekiem. Na kwaterę wybrał dla siebie mały pokoik w wieżyczce, a wszystkie mieszkania oddał pracownikom.

Dyrektor nie krył się ze swoimi poglądami. Przyjaźnił się z henrykowskim proboszczem, księdzem Komasą, który oficjalnie go odwiedzał, maszerując przez pałacowe korytarze w sutannie. Co więcej, Dyrektor nigdy nie należał do Partii i kiedy miał odwiedziny władz partyjnych, na powitanie pytał: „Do mnie czy po mnie?” Było to oczywiście dla nich irytujące, ale nie mogli nic zrobić dopóki istniał „parasol ochronny” w osobie Cyrankiewicza. Sytuacja zmieniła się w marcu 1972 roku, kiedy funkcję przewodniczącego Rady Państwa przejął Henryk Jabłoński. Dyrektor pisze w swoich wspomnieniach, że wrogów wyhodował sobie sam. Jest już za późno na analizy kim byli owi wrogowie, ale pewne jest, że przystąpili do działania właśnie w tym czasie.

21 marca 1972 cała szkoła poszła na wagary. Przypuszczam, że właśnie ten dzień miała na myśli Pani Profesor Trawińska. Nie byłoby nic dziwnego w tych wagarach, gdyby nie fakt, że właśnie w tym dniu odbyła się wizytacja z Wrocławia.

Według wspomnień jednej z uczennic sytuacja wyglądała następująco:

Dyrektora wszyscy szanowali, tylko to była wiosna i ktoś rzucił pocztą pantoflową żeby wziąć więcej chleba ze stołówki i każdy w garści miał kilka kromek i pójdziemy na wagary, gdzieś na jakieś górki.”

Zwykłe wagary z okazji Pierwszego Dnia Wiosny zostały wykorzystane do pokazania, że Dyrektor sobie nie radzi z dyscypliną i że uczniowie strajkują z powodu złego wyżywienia, ponieważ zabrali chleb ze stołówki. Były nawet sugestie, że był to strajk polityczny.

Dyrektor Szadurski został zmuszony do odejścia, a dyrektor pedagogiczny musiał zrezygnować ze swojej funkcji. Na ich stanowiska powołano osoby zasłużone dla Partii- Władysława Szklarza jako dyrektora naczelnego i Mariana Patelę jako dyrektora pedagogicznego.

Ich zadaniem było, między innymi, pokazanie, że Partia lepiej sobie radzi na kierowniczych stanowiskach. Szklarz miał wykształcenie rolnicze, nawet doktorat, ale wzbudzał strach wśród uczniów i pracowników. Pamiętam, że jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił, było umiejscowienie w biurze księgowej olbrzymiego prywatnego księgozbioru rosyjskich i radzieckich pisarzy w oryginalnym języku. Tak jakby chciał dać jasno do zrozumienia gdzie leży jego lojalność. Natychmiast przejął dla siebie jedno z mieszkań, chociaż najczęściej przebywał w pokoju w wieżyczce, a mieszkanie było przeważnie puste.

Jak pisze uczennica technikum z tamtych lat: „Zaczął się horror ze Szklarzem. Jak ktoś wybierał się do Henrykowa to on stał we wieżyczce i kazał nam wracać i pytał po co, kto i dlaczego wychodzimy z internatu.”

Nie jestem pewna czy Patela miał jakiekolwiek wykształcenie, ale według wspomnień mojej mamy, Profesor Anny Bielskiej, Patela brak odpowiedniego wykształcenia nadrabiał gorliwością. Idzi wspomina jak Patela śledził uczniów i obserwował ich przez lornetkę. Nauczycielom też utrudniał życie.

Dla obu dyrektorów dzień 21 marca 1973 był swoistego rodzaju testem. Dzięki klasie Idziego, która dzielnie wyruszyła na wagary, prawdopodobnie nie mając pojęcia o zdarzeniach sprzed roku, test ten nie został zaliczony i Patela musiał odejść. Nie wiem czy ktoś im za to podziękował. Jeżeli nie, to ja to teraz czynię.

Skutkiem ubocznym zaistniałej sytuacji były prace w ogrodzie włoskim zainicjowane przez wagarowiczów. Jednak nie pracowali oni tam sami. Patela spodziewał się, że akcja ta nie zakończy się sukcesem i będzie miał okazję ich ukarać. Dodatkowo wyznaczył dwie nauczycielki do pomocy: moją mamę, Profesor Annę Bielską oraz Profesor Jadwigę Polkowską. Wybór nie był przypadkowy. Panie te nie należały do Partii i nie było najmniejszych szans, żeby kiedykolwiek przyjęły zaproszenie dołączenia w jej szeregi. Moja mama straciła ojca w Katyniu, a Profesor Polkowska była łączniczką w Powstaniu Warszawskim i działała w AK. Przypuszczam, że Patela planował pozbyć się w ten sposób „niewygodnych” nauczycielek.

Brak przynależności do Partii nie był przeszkodą w traktowaniu całej akcji jako „prac społecznych”, więc ani moja mama ani Profesor Polkowska nie otrzymały żadnego wynagrodzenia ani nawet podziękowania. Nikogo nie obchodziło też, że Profesor Anna Bielska miała małe dziecko, które było bez opieki, kiedy ona pracowała w ogrodzie włoskim. Na szczęście moja babcia uratowała sytuację.

Pamiętam jak moja mama chodziła do ogrodu włoskiego po lekcjach i pracowała razem z młodzieżą. Przychodziła do domu bardzo zmęczona, ale też dumna z osiągnięć. Mówiła jak bardzo podziwiała uczniów, którzy podjęli się tego, gigantycznego wręcz, wyzwania. W niedziele zabierała mnie, małą wtedy, kilkuletnią dziewczynkę, na obchód. Obserwowałam zmiany i osiągnięcia. Pamiętam jak moja mama dyskutowała z Panem Bartkiem Grochowskim na temat środkowego tarasu i jego sugestię, żeby zrobić trójkątne rabatki różane. I taki właśnie wzór został zaakceptowany i wprowadzony w życie. Pamiętam też wizytę u proboszcza, który udostępnił nam wielki olejny obraz przedstawiający ogród włoski z czasów Weimarów. Na jego podstawie moja mama wybrała wzór żywopłotu z bukszpanu na górny taras.

Akcja w ogrodzie włoskim zakończyła się wielkim sukcesem i Profesor Anna Bielska zawsze wspominała ją jako jedno z najważniejszych osiągnięć, w których brała udział.

MBW

Henryków i konie

Pamięci Jana Świerzyńskiego

Przygodę z Henrykowem zaczęliśmy we wrześniu 1972 r. Nasz rocznik Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego, podobnie jak i następne, składał się ze słuchaczy pochodzących z różnych zakątków naszego kraju. Byli to ludzie o różnych zainteresowaniach jak i odmiennych temperamentach. Jedni interesowali się piłką nożną inni muzyką czy też jeszcze innymi rozrywkami.

Janek Świerzyński od samego początku wykazywał zainteresowanie końmi, co było widać i słychać na każdym kroku. Jego uwielbienie dla tych zwierząt było czymś wyjątkowym.

Dosyć szybko Janek zorientował się, że w gospodarstwie henrykowskim jest na stanie koń pociągowy używany do obsługi obory. Kierownik gospodarstwa, pan Zygmunt zaprzęgał klacz do bryczki i objeżdżał pola, dowoził też posiłki dla brygad pracujących w polu.

Od lewej: Jan Świerzyński i Idzi Przybyłek.

Chcąc zbliżyć się do koni, Jasiu wykombinował, że będzie pomagał kierownikowi gospodarstwa i zarazem uzyska do nich dostęp. Konkretnie do Baśki, bo tak miała na imię klacz. Zaczęło się od powożenia. Po jakimś czasie Janek zapytał czy może pojeździć wierzchem, na oklep, bo nie miał siodła? Zgoda była.

Do pewnego momentu nie było problemu, ale wiadomo, w miarę jedzenia apetyt rośnie i wożenie się już mu nie wystarczało, a pan Zygmunt na więcej nie pozwalał.

Janek dostał propozycję zwrócenia się do dyrektora Władysława Szklarza o zgodę na większy dostęp do konia. No i udało się, dyrektor się zgodził, a Janek zaproponował mi abym dołączył do niego.

Kiedy nas było już dwóch, Janek pomyślał o utworzeniu przy szkole rekreacyjnej sekcji jazdy konnej. Mając do dyspozycji, i to nie zawsze, tego jednego konia zaczęliśmy przygotowywać plac do nauki jazdy i pokonywania przeszkód terenowych. Zalążki „hipodromu” powstały na placu do nauki jazdy ciągnikiem.

Widząc determinację Janka, dyrektor Szklarz udostępnił mu siodło do jazdy turystycznej. To było coś, bo już nie obtłukiwaliśmy tyłków jeżdżąc na oklep.

Podczas zajęć praktycznych w gospodarstwie Muszkowice Janek wypatrzył dwa młode konie, o imionach Sarna i Gacek. Zaczęło się więc wiercenie dziury w brzuchu dyrektora, żeby te konie sprowadzić do Henrykowa. Dyrektor się zgodził, ale postawił nam warunki. Mieliśmy pomóc w przygotowaniu stajni dla koni. Wkrótce poznaliśmy plan dyrektora. Wyznaczone pomieszczenie było duże i bardzo zagracone. Wespół z pracownikami warsztatów, zabraliśmy się za prace porządkowe. Pod koniec listopada 1972 r. stajnia była gotowa na przyjęcie pierwszych koni, ale prace trwały dalej, tak żeby można było bezpiecznie trzymać około dziesięciu wierzchowców. Po przywiezieniu koni z Muszkowic zaczęło się rodeo z ich ujeżdżaniem. Dotąd zwierzęta te nigdy nie były na uwięzi ani nikt ich nie dosiadał. Mieliśmy poobijane tyłki, ale radości było co niemiara.

Po zimowych feriach w lutym 1973 r. dyrektor Szklarz zaprosił doktora Zbigniewa Urbaniaka, Janka Świerzyńskiego i mnie na narty do Spalonej. Na miejscu okazało się, że podstawowym powodem zaproszenia były konie. Efekt wyjazdu na narty był następujący:

1. dyrektor wyraził zgodę na zakup dodatkowych koni i sprzętu, ale my też mieliśmy podjąć starania o znalezienie używanych siodeł, kantarów, elementów przeszkód, tak aby warsztaty miały wzór do ich odbudowy i zrobienia nowych, –

2. konie miały być dostępne dla pracowników i ich rodzin.

I chociaż Jasiu podczas zjazdu złamał nartę, w ostatecznym rozliczeniu wynik wyjazdu i negocjacji był dodatni.

W marcu pojechaliśmy w Polskę na zakupy. Kupiliśmy cztery konie, a w Lesznie zamówiliśmy fraki, bryczesy oraz dwa siodła.

Wraz z wiosną rozpoczęła się nauka jazdy samochodem i traktorem, jako przedmiot nauki w PSNR, więc musieliśmy opuścić plac manewrowy. Nowe miejsce wyznaczono na terenie gospodarstwa, gdzie wcześniej były zabudowania gospodarcze. Przy wydatnej pomocy kolegów z roku i Mirka Trawińskiego udało się plac uprzątnąć.

Janek nawiązał kontakt z Klubem Jeździeckim przy Technikum Rolniczym w Ludowie, skąd dostaliśmy trochę używanego sprzętu. Kolejnym sponsorem była firma Tory Wyścigowe Partynice we Wrocławiu, która oprócz sprzętu, w lipcu 1973 r. przekazała nam konia (był ślepy na jedno oko).

Tak zaczęła się nasza przygoda na większą skalę. Początki to wożenie się po okolicy i rajdy na Gromnik. Za jazdę po parku przyległym do klasztoru podpadliśmy u leśniczego, który uważał że dewastujemy przyrodę. Otrzymaliśmy od niego zakaz jazdy konnej po tym terenie, ale w wyniku rozmów dał się udobruchać i wyznaczył nam miejsce do jazdy w pobliżu torów kolejowych i było już ok.

Na zdjęciu od lewej; Mirek Trawiński , Leszek Puchalski , Idzi Przybyłek

W ramach podnoszenia kwalifikacji jeździeckich skierowano nas na praktykę wakacyjną do Państwowego Stada Ogierów w Książu. Tam pod okiem Wojtka Dąbrowskiego, członka Kadry Narodowej w jeździectwie szlifowaliśmy nasze umiejętności. Od września 1973 r. Wojtek oficjalnie był zatrudniony w Henrykowie jako instruktor nauki jazdy konnej, a pracownik SHR pan Nowacki doglądał koni.

Z początkiem nowego roku szkolnego przybyło nowych chętnych do jazdy konnej.

Od lewej; Marian Samek, Mirek Trawiński , Leszek Puchalski , Idzi Przybyłek.

W dalszych planach było uruchomienie krytej ujeżdżalni. Wykorzystano do tego celu stodołę, znajdującą się na terenie gospodarstwa w Henrykowie. Oryginalna kryta ujeżdżalnia była wykorzystywana jako stodoła i dlatego nie pozwolono na przywrócenie poprzedniej funkcji obiektu.

Od września 1973 r. przygotowania były skierowane na publiczne zaprezentowanie sekcji jeździeckiej. Trenowaliśmy jazdę po czworoboku (ujeżdżenie) i skoki przez przeszkody. Nieocenionym nauczycielem był Wojtek Dąbrowski.

Wojciech Dąbrowski

Pierwszą publiczną prezentację mieliśmy 1974 r. w Ziębicach z okazji Święta Pierwszego Maja. Przejazd przez miasto wzbudził olbrzymie zainteresowanie. Wśród jeźdźców była amazonka, Ewa Będzińska, uczennica Technikum Rolniczego i córka pracownika miejscowego SHR.

Od lewej: Ewa Będzińska, Zbyszek Dąbrowski, Idzi Przybyłek, Jan Świerzyński, Leszek Puchalski.

W maju 1974 r. udaliśmy się na pierwsze zawody w skokach przez przeszkody i w konkursie ujeżdżania klasy L, które odbyły się w Strzegomiu. Na wyjazd udostępniono nam ciągnik C-4011 i przyczepę do przewozu zwierząt, która była stajnią i naszym hotelem. Funkcję kierowcy powierzono mojej osobie.

Wyniki naszego pierwszego występu były zachęcające do dalszej pracy. Jan Świerzyński ukończył konkurs skoków, a nie zaliczył ujeżdżenia, a ja odwrotnie zaliczyłem ujeżdżenie, a w konkursie skoków wydzwoniono mnie (przerwano przejazd, gdyż koń odmówił skakania).

Na tym występie nasza przygoda z końmi w Henrykowie dobiegła końca.

Janek Świerzyński kontynuował swoją pasję również po szkole, w różnych klubach krajowych i zagranicznych.

Idzi Przybyłek, PSNR 1972- 74

Strzały nie tylko Amora

Polując na henrykowskie smaczki od dawna mam ochotę przeczytać, a potem umieścić na naszej sentymentalnej stronie tekst o łucznictwie. Jednak mimo wielu zachęt kierowanych w stronę koleżanek i kolegów z technikum, którzy ten rzadki sport uprawiali, moja ochota zostaje niezaspokojona. A przecież wiem już z samego oglądu, że była to oryginalna, rzadko spotykana dyscyplina sportu, która gorliwie uprawiano w Henrykowie. Do tablicy wywołuję dziś tych, których sam jako łuczników pamiętam; Piotr Kunik, Maryla Łój, Lech Nowacki, Leszek Wróblewski. Ten ostatni jest zwolniony z obowiązku świadczenia o prawdzie, bo nie żyje, ale reszta już nie.

Ciekaw jestem kto łucznictwo w Henrykowie zainicjował i kiedy, czym się inspirował itd.

Na zeszłorocznym spotkaniu Henrykusów w Lubiatowie, od Maryli Łój (teraz Mazur) pozyskałem pakiet zdjęć i dyplomów, którymi z Wami tu się dzielę. Niech ożywią one wspomnienia i sprowokują kogoś do wynurzeń. Chętnie je nagram lub spiszę, a potem udostępnię na stronie. Zapraszam!

Niech wszyscy dowiedzą się, a Henrykusy przypomną sobie, że w Henrykowie śmigały nad głowami nie tylko strzały… Amora. 😊. Wie coś o tym i wspomniana Maryla, która najpierw była łuczniczką, a potem w Henrykowie upolowała sobie Piotrka Mazura, z którym trwa w szczęśliwym związku do dziś.

Maria Łój

ASz

…Omnes pro uno!

Z cyklu; Opowieści Sławoja

Często narzekaliśmy w Henrykowie na nadmiar nauki tego okropnego łacińskiego słownictwa, te zboża, trawy czy inne rośliny… Z przekory, dwie opowieści zatytułuję po łacinie. Dzisiaj druga część popularnego zawołania muszkieterów, stąd te kropki na początku tytułu.

Pierwsza część tego zawołania – Unus pro omnibus… jest zarezerwowana na tytuł następnej opowieści o potyczkach z „Heńkiem z Portofino” w restauracji „Piastowska”.

Nie odkryję Ameryki pisząc, że zgromadzenie młodych ludzi w jednej miejscowości stwarza różne sytuacje, również dogodne do zawierania znajomości. Szczególnie dlatego, że prawie wszyscy są poza domem, bez nadzoru rodziców, z poczuciem grupowej lojalności, siły, ważności i z własną wizją zdobywania świata.

Jak świat światem młodzież łączyła się w pary w damsko- męskich konfiguracjach, w ramach jednej czy różnych klas, wiekowo, a także poszukiwała partnera poza szkołą czy miejscem zamieszkania. Tak było i w Henrykowie.

Również, dla miejscowych osiłków stanowiliśmy, według nich, łakomy i łatwy kąsek, co często chcieli udowadniać w miejscowej restauracji „Piastowska”. To będzie tematem innej opowiastki /Unus pro omnibus…/.

Model integracji, tym razem z okoliczną płcią piękną, z dużym sukcesem stosował również nasz przystojniak, Wojtek. Wzajemnie oczarowali się z dziewczyną mieszkającą pod Ziębicami. Spotykali się w różnych miejscach, w parku, na mostku, na Waimarze, czasem pojawiali się w naszym klubu „Awena”. Po miłym spędzeniu czasu zawsze ją odprowadzał.

Jednego razu po takim odprowadzaniu, dość późnym wieczorem, wrócił do pokoju poobijany, z opuchniętą twarzą, porwanym ubraniem.

Na pytania, co się stało, opowiedział, że na szosie pod Ziębicami został pobity przez jakichś chłopaków.

Bić naszego kolegę? Tak się nie godzi! Słysząc to poczuliśmy się zobligowani do wytłumaczenia napastnikom zasad dobrego wychowania. Zasad w naszym rozumieniu!

Na wici i larum – „pobili Wojtka” – podniesione w internacie, odpowiedziało 10- 14 kolegów. Cała silna grupa oprócz Cz. Trawińskiego, Kwietniewskiej i Kędziorka. Chociaż nie wszyscy, którzy akurat byli w pokojach.

Było kilku, jak kolega z Chojnic (foto poniżej), bardziej ceniących spokój i swoje plany naukowe i życiowe, niż udział w takich eskapadach. Ja z racji tego, że kiedyś trenowałem boks w LECHII Tomaszów, byłem jednym z bardziej żądnych przygód.

Pełną mocnych postanowień grupą ruszyliśmy w stronę Ziębic. Zimna i ciemna noc, późna godzina, nie sprzyjały spacerom. Szosa świeciła pustką. Do pewnego momentu nic się nie działo. Właściwie już pogodziliśmy się z niepowodzeniem karnej ekspedycji, gdy pod światła jadącego samochodu dojrzeliśmy w oddali poruszające się sylwetki. Postanowiliśmy popytać czy może kogoś widzieli. Zbliżając się usłyszeliśmy jednak głośną rozmowę. Rozeszliśmy się na boki, przysłuchiwaliśmy się o czym mówią, a oni z dumą, dosadnie o nim i wulgarnie o dziewczynie opowiadali sobie jak to im dali i co jeszcze mogli z nią zrobić.

To wzbudziło nasz jeszcze większy niesmak i złość. Wszystko jasne, to byli ci, którzy nieopacznie na swoją zgubę zaczepili naszego Wojtka. Chcąc się jednak upewnić, mówiliśmy im, że szukamy tu pary, która nam nacisnęła na odcisk, na co oni po dopytaniu o kogo chodzi, z entuzjazmem, satysfakcją i przechwałkami przyznali, że jakiś czas temu dali im popalić. Dla nas wszystko było klarowne. Przedstawiliśmy im w sposób jednoznaczny i zrozumiały podłość takiego ich postępowania.

Nie mieli szans, na próżno usiłowali dyskutować. Byliśmy bardziej „elokwentni” i mieliśmy większą siłę argumentów.

Osobiście skorzystałem ze swoich umiejętności nabytych w klubie Lechia w Tomaszowie, chociaż z uwagi na naszą liczebną przewagę, z jednym z oprawców Wojtka, „dyskutowaliśmy” wspólnie z kolegą z Człuchowa, pozostawiając bardzo widoczne tego efekty na jego fizis.

(Na zdjęciu powyżej stoimy trzeci i czwarty po lewej stronie P. Czesława Trawińskiego.)

Nasi przeciwnicy pozostali w przydrożnym rowie i na jesiennym polu z gorzką świadomością niewłaściwości swojego postępku.

Poczuliśmy słodki smak dobrze spełnionego poczucia koleżeńskiej solidarności – jak trzej muszkieterowie, …omnes pro uno. Wojtek odczuł jeszcze większą koleżeńską więź z nami.

Nie pamiętam jak się skończyła znajomość Wojtka z dziewczyną spod Ziębic, bo jakoś przestaliśmy ich razem widywać.

Sławoj Misiewicz / Andrzej Szczudło

Na zdjęciu pojedynczym po prawej Jerzy Strzałkowski

Dwie opowieści, jedna puenta

Na zdjęciach pola henrykowskie koło Krzelkowa; wokół  malownicza panorama okolicy. Jesień 1968 rok. Właśnie odbywa się organizowany przez władze powiatowe konkurs orki.

Ludowe państwo hołubiło PGR-y, SHR-y, nie żałowano pieniędzy na imprezy, swoistą ornamentykę ustroju. Zawodnikami był człowiek i maszyna, sprawność obojga. W henrykowskim konkursie zaangażowano do pomocy oczywiście młodzież z miejscowej szkoły rolniczej. Dziewczyny i chłopców z policealnego i z technikum. Chłopcy otrzymali specjalne drewniane miarki, którymi oznaczali parametry orki. Te dane donosili koleżankom, a one to skrupulatnie zapisywały. Dalszego ciągu to już dziś nie znamy, ale Lodzia Diaków (na zdjęciu poniżej) ma z tego dnia szczególne wspomnienia. Stawiliśmy się – opowiada- na polu punktualnie, ale organizatorzy z Ząbkowic Śląskich spóźniali się. Gdzieś poniżej zauważyliśmy parę pracowicie zbierającą ziemniaki. Koniki wyorywały bulwy, a potem trzeba było je wyzbierać.

Rodzice Adasia- ta wiadomość zelektryzowała nas! Adaś Kozioł, kolega z roku; ich krzelkowskie pole sąsiadowało z SHR- em. Całą czeredą rzuciliśmy się pomagać. Co dwudziestoosobowa gromada młodych rąk to nie dwie. Pole szybko zostało wyzbierane. Państwo Koziołowie byli przeszczęśliwi, my chyba też. Nazajutrz (niedziela) zapukano do drzwi internatu. Przesyłka! Dwie blachy pysznego ciasta ze śliwkami upieczone w tradycyjnym piecu chlebowym. Oczywiście przez mamę Adasia. Jak nam to, będącym na wikcie internatowym, smakowało, nie trzeba tłumaczyć.

Iza Kostrzycka z technikum w czasie pracy.

O p o w i e ś ć d r u g a

W tym to czasie, gdy miały miejsce wyżej wymienione wydarzenia, po Henrykowie, bliżej stacji PKP, biegał nastoletni Piotrek Włodarczak. Piszę biegał, bo to mu zostało do dziś. Jako 60.latek też nie chodzi a biega. Piotrek urodził się w Henrykowie. W latach 50. Henryków witał swoich potomnych na miejscu, a nie w jakichś tam miejskich szpitalach. Porodówkę umieszczono w pięknym, okazałym poniemieckim budynku, ustronnie na malowniczym wzniesieniu. Dziś jest tam przedszkole.

Piotrek nie tylko urodził się w Henrykowie, ale tu też pobierał nauki. Wyjątkiem było 4.letnie liceum ogólnokształcące w Ziębicach. Po maturze zasilił szeregi słuchaczy Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego, oczywiście w Henrykowie.

Klasa PSNR rocznik 1977- 78. Wychowawca klasy Czesław Trawiński siedzi pierwszy po lewej.

Był to rok 1977. Na zdjęciu widzimy go w tych „szeregach”. Jedyny pod krawatem, zawsze sprawy traktował serio, na poważnie. Po ukończeniu Studium natychmiast zgłosił się do pracy. Gdzie?- no oczywiście w Henrykowie, do SHR-u. 1 sierpnia 1978 r. podjął pracę w miejscowym gospodarstwie, z dwuletnią przerwą na wojsko. Pracuje tu do dziś, 43 lata, chociaż zmienił się szyld pracodawcy. Dobija już mety, za kilka miesięcy, w kwietniu 2022 r. nabędzie prawa emerytalne.

Przez te dziesiątki lat Piotrek pracował głównie jako kierownik bazy maszynowej obsługującej produkcję roślinną. Na przestrzeni lat był świadkiem ogromnych zmian, które następowały w myśl tak zwanego postępu. Piotrek już nie wysyła w pole ciągniczków, jak na pierwszym zdjęciu, ale potężne agregaty wykonujące kompleksowo czynności uprawowe. Rolnictwo się uprzemysłowiło, mechanizacja i chemizacja zdominowały produkcję. Konsekwencje fatalne, perspektywy trudne do przewidzenia. Piotrek swe obowiązki wykonuje sumiennie, ale na zmiany wpływu nie ma. Ciekaw jest losów koleżanek i kolegów ze zdjęcia.

A puenta? Każdy ma swoją zależnie od kontekstu. Moja? Piękne obrazki z przeszłości odchodzące bezpowrotnie w przeszłość. Ocalmy je od zapomnienia…

 W.B.Trawińska

Szczudłowie w odwiedzinach

Dotąd zwykle to ja opisywałem swoje odwiedziny u Henrykusów lub ich wizyty u mnie. Tym razem jest inaczej. Relację z mojego z żoną jesiennego pobytu u Misiewiczów koło Owocka zdaje Sławoj. (A.Sz.)

Nareszcie doczekaliśmy się Aldony i Andrzeja w naszych skromnych warunkach…

i w domowych pieleszach…

…po posiłku…

…i oglądzie lokum…
…dostali do dyspozycji pokój…
…z łazienką…
…i rybkami na ścianie…
Zastali nas pod Otwockiem w jesiennym nastroju…
… w pięknym Rezerwacie Przyrody Świder…
… z wiszącym nad nim mostem…
… z młynem wodnym, będącym kiedyś własnością znanej aktorki kabaretowej Krystyny Sienkiewicz…
…gdzie obecnie mieszka rzeźbiarz ludowy, który specjalnie upodobał sobie świątki … Tomek Niwiński, wnuczek znanego aktora Stanisława Niwińskiego…
…jego pasja konweniuje z ukrytym w lesie budynkiem starej plebanii przywiezionej w częściach z Mazur i ponownie zmontowanej w pięknej scenerii dzikiego Świdra…

Wykorzystali swoją obecność do odszukania na cmentarzu w Otwocku grobów…

…swojej bliższej rodziny…
…zaś na cmentarzu w Józefowie, nieco dalszej.

Niestety, „… tak szybko mija chwila, tak szybko mija czas”… i trzeba się było pożegnać.

Czekamy na Was ponownie!

Spotkanie w Ziębicach

Ostatnie przed pandemią Covid-19 spotkanie Henrykusów odbyło się w kwietniu 2019 r. w Ziębicach. Jego organizatorem był Zenon Kowalczyk, absolwent PSNR z lat 1972- 74 zamieszkały w Sochaczewie.

Zenon Kowalczyk w wersji z 2019 r.

Do udziału w spotkaniu Zenek zaprosił kolegów ze swojego rocznika, a także rocznik młodszych, którzy byli z nim w Henrykowie przez cały rok szkolny 1973/74. Organizator nie zapomniał także o swoim wychowawcy, Janie Tetlaku, który mieszka niedaleko Ziębic.

Jan Tetlak

Główne części programu czyli integracja przy stole, cieszenie się własną obecnością w gronie Henrykusów, wspomnienia sprzed lat i nocleg odbywały się w Ziębicach. Był też wyjazd w teren, do Henrykowa i Muszkowic. Nikt szerszej relacji z tego spotkania nie napisał, więc pozostaje mi podzielić się reportażem fotograficznym, o który zadbali Andrzeje, Konarski i niżej podpisany.

Andrzej Szczudło

Księga Henrykowska

Zbigniew Zielonka, prozaik, eseista, publicysta oraz scenarzysta telewizyjny.

Za kilka dni, 24 stycznia 2022 r. obchodzona będzie pierwsza rocznica śmierci Zbigniewa Zielonki, prozaika, eseisty, publicysty oraz scenarzysty telewizyjnego. Nas Henrykusów interesuje głównie jako autor powieści historycznej pt. „Księga Henrykowska”. Wydaną w 1979 roku książkę nabyłem już dawno i przetrzymałem na swoim regale do dziś. Niestety nie przeczytałem, co źle świadczy o mnie jako czytelniku, ale … może dobrze jako o osobie aktywnej na różnych polach :). Doceniając wysiłek twórczy autora ufam jednak recenzentom, którzy zdecydowali się przyznać autorowi nagrodę za opis polskiej wsi. (A.Sz.)

Zbigniew Zielonka urodził się 12 sierpnia 1929 roku w Poznaniu. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. W 1974 roku obronił rozprawę doktorską na temat: „Bohaterowie literaccy polskiego średniowiecza X - XII wieku”. Debiutował w 1953 r. Opublikował: „W Jamielnicy sądny dzień” - powieść historyczna (1956), „Jakub Kania” - szkic (1961), „Orły na sarkofagu” - powieść historyczna (1964), „Klucz ziemi” - powieść historyczna (1965), „Ziemia wschodząca” (1973), „Księga Henrykowska” (1979), „Śląsk: ogniwo tradycji: rozważania o historii i kulturze” (1981), „Henryk Prawy” (1982), „Papa Musioł: rzecz o Karolu Musiole i Opolu mieście” (1993), „Geografia życia literackiego polskiego okręgu kulturowego na Śląsku” (1994), „Jakub Kania” (1998).
Za powieść „Orły na sarkofagu” uzyskał nagrodę miesięcznika „Odra”, a nagrodę Ludowej Spółdzielni Wydawniczej (za powieść o wsi polskiej) za „Księgę Henrykowską”. Eseistyczna książka „Śląsk - ogniwo tradycji” została uhonorowana nagrodą miesięcznika „Opole”. Jest także laureatem Nagrody Wojewody Opolskiego oraz Prezydenta Miasta Opola.(www.lubimyczytac.pl )