Licznik odwiedzin:
N/A

Wszystko jest wspomnieniem

Wszystko jest wspomnieniem, z wyjątkiem chwili obecnej. (Tennesse Wiliams)

Skoro tak, to przywołuję rok 1970, kiedy to mury zabytkowego obiektu opuścił pierwszy rocznik Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa w Henrykowie.

Pół wieku temu?! Czy to możliwe? Jak wtedy wyobrażaliśmy sobie nasz przyszły świat ze świadectwem maturalnym w garści? Jak potoczyły się losy tej grupy ciekawych życia i świata młodych ludzi?

Na te egzystencjalne pytania mieliśmy sobie odpowiedzieć podczas spotkania okolicznościowego w czerwcu 2020 roku. Czas nas jednak zaskoczył. Pandemia. Co zostało z planów? Pozostał albo nawiązał się kontakt telefoniczny z towarzystwem klasowym. W rozmowach zwykle wracamy do „początku”, który nas sprowadził do Henrykowa, do czasu spędzonego tamże, do przygód, doświadczeń, które zebraliśmy, a które stanowiły nasz bagaż na nowe życie. Wszak życie to nie problem do rozwiązania, to przygoda do przeżycia, jak twierdził J.Eldredge.

Do Henrykowa trafiliśmy w 1965 roku po rekrutacji, po egzaminach do „Nowej Szkoły”. Zjechaliśmy do niej z całej Polski. Ci z dalszych okolic stanowili jedną klasę i zamieszkali w internacie. Uczniowie z powiatu ząbkowickiego tworzyli drugą z klas.

Ruszyliśmy z nauką od połowy września. Przez dwa tygodnie pracowaliśmy na terenie obiektu, sposobiąc jego wizerunek zgodnie z potrzebami. A było co robić!

To, co zastaliśmy w środku, po dziś dzień jest obiektem doznań turystów, którym zdarzy się podziwiać sale: Purpurową, Dębową, dawniej Marmurową, dziś Refektarz. Myśmy tam bywali codziennie. Nasze klasy, zwane „gabinetami”, które odremontowano, zachowały dawny wystrój, wyposażone były w nowoczesny sprzęt. Zwykło się mówić, że wnętrze lśniło nowością. Nam dzieciakom stale uświadamiano jakiego zaszczytu dostąpiliśmy ucząc się tam, jak mamy się znaleźć w tym obiekcie i jaka jest jego wartość historyczna.

Nie da się ukryć, byliśmy dumni z „naszej szkoły”. Wszak znaliśmy inne i mogliśmy już porównać jak może być inaczej. Sprawcą tych zaistniałych zjawisk dla nas uczniów technikum, był groźny, tajemniczy starszy pan, z nieodzowną laseczką przechadzający się energicznym krokiem po długich korytarzach pocysterskiego klasztoru. Był to Dyrektor Jan Szadurski.

Wiedzieliśmy, że w kilka miesięcy tego roku zrujnowany obiekt doprowadził do stanu używalności, przywołując jego świetność architektoniczną, wyposażając go w sprzęty, pomoce dydaktyczne i naukowe. Ale szkoła to nie tylko wyposażenie w sprzęty, nawet najnowszej generacji, to przede wszystkim nauczyciele, którzy nas uczyli i wychowywali.

Z perspektywy lat widzę, że jak zawsze i wszędzie, postrzegaliśmy w Nich, w naszej kadrze, tych, którzy od nas ciągle wymagali, się „czepiali”.

Dziś wiem, że dali nam dużo. Zaszczepili, nauczyli, pokazali. Długo by wymieniać ich zasługi, ale pozostaje tylko powiedzieć; fajnie, że Was mieliśmy!

Henrykowska szkoła to nie tylko lekcje w obiekcie, to również zajęcia praktyczne, które miały nauczyć, przygotować do przyszłego zawodu.

Dla mnie to była ucieczka od lekcji, zwłaszcza tych mniej lubianych, to była przygoda, tam się działo… Zajęcia odbywały się w trzech grupach, w różnych miejscach, w każdej z innym nauczycielem. Kombinowaliśmy, co zrobić, aby czas miło i szybko upłynął!

Tym, co rozbudzało naszą ciekawość świata były liczne wycieczki dydaktyczne i krajoznawcze, to wakacyjne obozy wędrowne.

Uzupełnialiśmy nasze zainteresowania w różnych „kołach zainteresowań”, działały różne sekcje rozwijające umysł i ciało.

Odrębną i jakże urozmaiconą działalność prowadziła drużyna harcerska, pod wodzą niestrudzonej, skromnej i kochanej Pani Barbary Czarnoleskiej. Na jej zbiórkach miały miejsce wszelkie harcerskie igrce, rytuały i obowiązki statutowe.

To były przede wszystkim wyprawy turystyczne po Polsce, z czasem i dalej. Przez cały rok kalendarzowy odbywały się rajdy po górach. Latem wędrowaliśmy wybrzeżem Bałtyku. Dotarliśmy do przeróżnych zakątków kraju.

Dla wielu z nas te harcerskie wyprawy stały się w dorosłym życiu zwykłą potrzebą poznawania, sięgania dalej i po więcej. Przyczyniły się do zdobywania nie tylko punktów na szlakach turystycznych, ale również sięgania po miano przewodników turystycznych, pilotów wycieczek krajowych i zagranicznych. A wszystko zaczęło się od wyprawy do pobliskich Muszkowic, do Skalic…!

Minęło 5 wspaniałych, beztroskich lat w henrykowskich murach. Kończyła się przygoda henrykowska. W czerwcu 1970 roku otrzymaliśmy świadectwa maturalne. Ruszyliśmy na staże zawodowe, na studia. Zaczęło się dorosłe życie. W kraju i poza jego granicami.

Bywaliśmy na zjazdach szkolnych, klasowych. Widujemy się w małych grupach towarzyskich.

Marzyliśmy, aby spotkać się po 50 latach!!! Prawda, że brzmi to niesamowicie?

Skoro nie w 2020 to może w następnym? Wszak będzie to rok naszych […] urodzin i też dobrze. Tego się trzymajmy! Każda okazja jest dobra, aby się spotkać i zaśpiewać „Sto lat!”

Wywołuję do tablicy następnych. Mój ulubiony pisarz Carlos Ruiz Zafon powiedział: „Niewiele rzeczy tak oszukuje jak wspomnienia!” Ale tyle nam wolno, przywołajmy je!!!

Pozdrawiam, życzę Henrykusom spokojnych Świąt Bożego Narodzenia i zdrowia w Nowym Roku 2021! Będzie nam potrzebne, tyle toastów przed nami!!!

                                                                           Z koleżeńskim pozdrowieniem

                                                                               Barbara Przybyszewska

Siłacz ze Stolca

Andrzej Olewicz, z prawej, i Jurek Bruski w Chorwacji

Andrzeja Olewicza znam ze szkoły w Henrykowie. Był kolegą z młodszego rocznika PSNR. Po szkole spotkaliśmy się na Rajdzie Bialskim w 1975 roku, on jeszcze jako student, ja już jako absolwent. Potem długo, długo nic, aż doszło do fazy zintensyfikowania zjazdów absolwentów, na których nie tylko się pojawiał, ale i zapraszał do siebie. W czasie kiedy absolwenci byli już w Henrykowie mniej mile widziani przez nowych gospodarzy, poszukiwane było przyjazne miejsce spotkań poza naszą szkołą. Wybór padł na Zajazd „U Koniuszego” w Srebrnej Górze. Miejsce to utrwaliło się na dłużej jak i zwyczaj, że w drugim dniu spotkania, po noclegu z soboty na niedzielę, Olewicze zapraszają do siebie na grilla. I tak było. Przed niedzielnym południem towarzystwo zbierało się i wędrowało do pobliskiej miejscowości Budzów Kolonia, gdzie swoją siedzibę urządzili Andrzej i Ewa Olewiczowie. Przy rożnie i dobrym jedzonku więzi się zacieśniały. Efektem tego były kolejne spotkania, już nie tylko w kraju ale i za granicą. W ten sposób i ja z żoną oraz henrykowską parą Jurkiem i Jolą Bruskimi dołączyliśmy do Olewiczów jadących do Chorwacji. W atrakcyjny sposób, w poszerzonym jeszcze gronie spędziliśmy tam dwa tygodnie, w czasie których mogliśmy się także lepiej poznać. Z rozmowy Andrzeja z Andrzejem najbardziej zapamiętałem jego opowieści o Stolcu i konkursach rowerowych. Ten pierwszy barwny wątek dotyczył miejsca pochodzenia Andrzeja, ze Stolca. Usłyszałem wtedy, że w nowych czasach w tej wsi uruchomiono zakład wędliniarski, który produkował świetne kiełbasy. Lokalny patriota poczuwał się wtedy do promowania rodzimych wyrobów. Wszem i wobec głosił więc prawdę o przewagach smakowych kiełbasy ze Stolca. Odbiór był różny, często pojawiały się kolejne pytania, ale prawie zawsze- uśmiech na twarzy.

Drugi wątek związany z Andrzejem Olewiczem, o którym chciałbym opowiedzieć, dotyczy roweru. Pasja rowerowa towarzyszy Andrzejowi od zawsze. Kiedy przestał być kawalerem, dzieli ją z żoną Ewą. Sporo lat temu wdrożył się do grona uczestników festynów organizowanych corocznie przez Powiat Ząbkowicki. Na początku, przez kilka lat były to rajdy rowerowe z Ząbkowic Śląskich do Srebrnej Góry, potem inicjatywa ewaluowała do nowej opcji; co roku inna gmina z powiatu była organizatorem festynu. Stały był schemat; rajd rowerowy do wyznaczonego miejsca kończył się festynem, na którym odbywały się przeróżne imprezy. Andrzeja najbardziej kręciły te związane z rowerem; jazda żółwiem, slalom, jazda na jednym kole i wyciskanie roweru na leżąco. W tej ostatniej konkurencji nasz kolega doszedł do perfekcji i przez kilkanaście lat zawsze ten konkurs wygrywał. Jego wyniki mieściły się w przedziale 150- 420 razy. Czym tłumaczyć tak duży rozrzut? Pytany o to zawodnik szczerze wyznał, że kiedy startował jako pierwszy ze zgłoszonych, dawał z siebie wszystko, aby nikt go nie pobił. Kiedy był ostatnim na liście startujących, wystarczało mu wycisnąć 10 razy więcej niż najlepszy dotąd. Zawsze nagrodą był rower, więc po latach w rowerowni Olewiczów zrobiło się ciasno. Już myśleli o dobudówce garażowej kiedy problem sam się rozwiązał. Zniechęceni monotonią na liście corocznych zdobywców roweru, stale tym samym zawodnikiem na czele, od trzech lat organizatorzy zrezygnowali z tej konkurencji.

Andrzej jednak tym się nie zraził i nadal uczestniczy w różnych inicjatywach społecznych w swoim regionie. Daje z siebie co może, a może np. przygotować wspaniałą grochówkę dla 800 – 1000 osób, uczestników Festiwalu Kół Gospodyń Wiejskich organizowanego w Stolcu. Do grochówki wrzucana jest kiełbasa i nikt poczęstowany nie wątpi już teraz, że najlepsza kiełbasa jest ze Stolca.

Andrzej Szczudło

Sport w Henrykowie

Sport był w Henrykowie czymś bardzo istotnym, mimo że nie zawsze odpowiednio uwzględniony w rozkładzie zajęć szkół. Tak pisał o tym we wspomnieniach założyciel szkół dyrektor Jan Szadurski.
„W Henrykowie obowiązkowy WF miały tylko pierwsze klasy technikum. Dla reszty zajęć nie przewidziano. Tym niemniej słuchacze, nadobowiązkowo, brali udział w sekcjach sportowych działających w Ludowym Zespole Sportowym. W efekcie reprezentacja uczelni w lekkoatletyce, w latach 1966- 67 znalazła się w czołówce na terenie powiatu ząbkowickiego. W następnym roku młodzież, w ramach czynów społecznych, przy dużym zaangażowaniu dyrekcji uczelni, kierownika internatu i części grona nauczycielskiego, zbudowała dwa boiska do siatkówki, zmniejszone boisko do piłki nożnej, pełnowymiarową płytę do gry w koszykówkę, pięciotorową bieżnię o długości 120 metrów, uniwersalną skocznię lekkoatletyczną i rzutnię do pchnięcia kulą. Wybudowanie w czynie społecznym, w tak krótkim czasie, tak wielu obiektów, zostało wyróżnione piątą lokatą w ogólnopolskim konkursie „Boisko w każdej wsi”. Zespół henrykowskich sportowców przez następne lata zbierał zasłużone laury w różnych dyscyplinach, a zwłaszcza w lekkoatletyce.”

Sekcja jeździecka z Henrykowa dodawała uroku wielu paradom i imprezom.

Było tam miejsce dla zawodowców i amatorów. W kierunku profesjonalnego uprawiania sportu szli miłośnicy sportów konnych, przez pewien okres łucznicy. Inne dyscypliny były raczej na poziomie amatorskim, między innymi dlatego, że okres kształcenia w PSNR był krótki. Za moich czasów bytowania w Henrykowie czyli w latach 1973- 75 funkcjonowała sekcja łucznicza, bazująca na zawodnikach z technikum. Niektórzy z uczniów szkoły pomaturalnej angażowali się do gry w piłkę nożną w składzie klubu „Henrykowianka”.

Śnieg nie był przeszkodą w grze w piłkę nożną.

Masowo grano w piłkę nożną na boisku przyszkolnym. Mając w klasie przedstawicieli prawie wszystkich 49 województw robiliśmy rozgrywki dzieląc Polskę na dwie części. Jak na amerykańskiej wojnie, „Północ” walczyła z „Południem”. Zwykle „Północ” nie była w stanie pokonać zbyt silną ekipę „Południa”. W moim roczniku wyróżniali się Hieronim Matczak, Zbigniew Szczerbiński, Piotr Mazur, Zbigniew Caputa, Jerzy Urban, Adam Wiśniewski, Tadeusz Wolański. Ten pierwszy przez dwa lata w Henrykowie nie zdążył się sportem nacieszyć i mając w kieszeni dyplom technika nasiennictwa został nauczycielem wychowania fizycznego w szkole na Kujawach, skąd pochodził.
Z opowiadań Henryka Radomskiego, absolwenta PST z pierwszych lat szkoły, oraz Andrzeja Konarskiego z PSNR 1972- 74, wiem o sporych sukcesach w koszykówce.
Jurek Bruski w spotkaniach przy kawie lubi wspominać swoje przewagi w lekkoatletyce. W roku 1974 startował w Ziębicach w sztafecie 4 x 100 m i razem z kolegami zapracował na I miejsce.
Moje związki ze sportem, poza rajdami pieszymi w góry, były raczej sporadyczne. Trochę jeździłem na nartach, broniłem honoru drużyny „Północy” kiedy graliśmy w piłkę nożną, czasem w siatkówkę. Pamiętam, że kiedyś zostałem wytypowany do udziału w spartakiadzie (chyba LOK) w Ząbkowicach Śląskich. Motocyklem pokonywałem tor przeszkód. Trofeum z pewnością nie zdobyłem, bo inaczej lepiej bym to pamiętał.

Biegi na orientację. Od lewej Andrzej Szczudło i Jerzy Bruski.

Innym wyzwaniem był start w biegach na orientację. W eliminacjach wojewódzkich Olimpiady Turystyczno- Krajoznawczej Dolnego Śląska w maju 1975 roku, które odbywały się w tzw. Worku Turoszowskim (Niedów k. Zgorzelca), wystartowaliśmy jako oddzielna ekipa. W jej składzie poza mną był Jurek Bruski, Marian Samek i Maria Janiak. Zdobyliśmy niezłe miejsce i przez kilka sekund mogliśmy potem zobaczyć siebie w lokalnym serwisie TV. Zawody wypadły akurat w czasie naszej wycieczki w Tatry, opłaconej z pieniędzy za zbieranie ziemniaków. Aby chociaż częściowo z niej skorzystać, po zawodach już na własną rękę goniliśmy nasz rocznik przez pół Polski. Dopiero w Zakopanem dołączyliśmy do naszej grupy.

Zimowisko na Śnieżniku

Bliskość gór zachęcała także do uprawiania narciarstwa. Ze strony kadry prym wiódł dr Zbigniew Urbaniak, który do sezonu narciarskiego przygotowywał się już wczesną jesienią. Dbał o sprawność fizyczną biegając po henrykowskim parku, w czym sekundowali mu niektórzy uczniowie. Patrzyłem na nich z podziwem za determinację, chociaż śmiałem się kiedy jeden z wyćwiczonych w parku kolegów nie sprawdzał się w jeździe na nartach gdy byliśmy na Śnieżniku. Byłem świadkiem jak narty go prowadziły w krzaki, zdecydowanie nie tam dokąd chciał zmierzać.
O sporcie więcej mogłyby opowiedzieć osoby, które bardziej aktywnie w nim uczestniczyły. Czekamy na ich wspomnienia. Warto przypomnieć te niepowtarzalne chwile w Henrykowie i opowiedzieć innym jak wpłynęły na nasze życie.
Andrzej Szczudło

Szczudłowie z Henrykowa

Moi bliżsi znajomi wiedzą dobrze, że od lat jestem fanatykiem genealogii. Zainteresowanie tym sprowokowała moja śp. Mama Jadwiga z Buchowskich Szczudłowa (1929- 2018), która opowiadała różne historie, na które nie miała żadnych dowodów. Chciałem to zweryfikować, więc zacząłem szukać materiałów i ludzi o naszych nazwiskach. Możliwości były ograniczone, bo nie było jeszcze Internetu. Korzystać można było z bibliotek, archiwów i książek telefonicznych.

W roku 1986 z pomocą henrykowskiej przyjaciółki Brygidy (sic!) znalazłem się w Chicago i miałem sposobność zajrzeć i do amerykańskich książek telefonicznych. Znalazłem tam kilka numerów do osób o moim nazwisku. Dzwoniłem do nich i w ten sposób dowiedziałem się o kilku „gniazdach” Szczudłów poza moim pod Sejnami na Suwalszczyźnie. Dowiedziałem się o rodzinie Szczudłów z Raczek, która wtedy obca, ale po 30 latach i badaniu DNA okazała się trochę moja. Ponadto poznałem Michała Szczudło o rodowodzie z Drohobycza, który z grubsza opowiedział mi historię swojej rodziny.

Po powrocie do Polski, chyba w roku 1988, zabrałem swoją rodzinę do Henrykowa, aby pochwalić się swoją „Alma Mater”. Przy okazji chciałem zabrać z korytarza szkoły swój dyplom za wygranie jakiegoś konkursu. Aby go potajemnie nie porywać, wstąpiłem do sekretariatu i przedstawiłem się nieznanej mi pani. – Nazywam się Andrzej Szczudło i jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pani spojrzała na mnie z zainteresowaniem i ku mojemu zaskoczeniu, odpowiedziała, że nazywa się … Krystyna Szczudło i mieszka w Henrykowie. Po krótkiej rozmowie, widząc moje zainteresowanie jej pochodzeniem powiedziała mi, że więcej dowiem się od jej męża, Tadeusza Szczudło, który jest teraz w domu przy ul. Henryka Brodatego. I rzeczywiście, dawca nazwiska pani Krysi opowiedział mi, że tak jak mój znajomy Michał z Chicago, pochodzi spod Drohobycza, skąd większość rodziny po II wojnie ewakuowała się do wsi Dzierżążno Wielkie w gminie Wieleń k. Trzcianki. Z rozmowy przy kawie dowiedziałem się, że Tadeusz z Krystyną, jak moi rodzice, też mają syna Andrzeja Szczudło. W latach mojej nauki w PSNR Andrzejek był jeszcze mały ale już dostawał listy nawet zza granicy! Zazdrościł mu tego starszy brat Zbyszek. Wtedy zrozumiałem, że wysyłana do mnie korespondencja omyłkowo mogła trafiać do niego.

Od lewej: Zbigniew, Andrzej, Krystyna i Andrzej Szczudłowie. Z przodu najmłodszy z braci, Ryszard.

Sympatyczną rodzinkę Tadeusza i Krystynę Szczudłów odwiedziłem jeszcze kilka razy w Henrykowie, a później w Złotym Stoku, gdzie zamieszkali.  Poznałem ich trzech synów, stanąłem do pamiątkowego zdjęcia z imiennikiem. Kilka lat po poznaniu ich dotarłem do Dzierżążna Wielkiego, a w roku 2007 do wsi Gainy Wyżne pod Drohobyczem. Kiedy spytałem gdzie mieszkają Szczudłowie, usłyszałem; którzy? Był już wieczór, więc udało się nam odwiedzić tylko trzy domy, w których pozostali na Ukrainie Szczudłowie zamieszkiwali. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze raz tam dotrzeć i odwiedzić wszystkich „nazwiśników” (odpowiednik imiennika, osoba o tym samym nazwisku).

Po latach, w trakcie kolejnych zjazdów absolwentów dowiedziałem się, że mój starszy o rok kolega o wdzięcznej ksywce Badyl, jest chyba jedynym z Henrykusów, który zna i ma w swojej komórce numery telefonów dwóch Andrzejów Szczudłów; mnie i tego drugiego, syna Tadeusza.

Andrzej Szczudło

Nasi w naszej-klasie

Portal społecznościowy „Nasza- klasa” został uruchomiony 11 listopada 2006 roku. Jego celem było umożliwienie użytkownikom odnalezienia kolegów z lat szkolnych i odnowienie z nimi kontaktów.

Stare zdjęcie Henrykowa, umieszczone na portalu nasza-klasa. Opracowanie: Adrian Nowacki

Dosyć szybko stał się  wyjątkowo popularnym medium naszych rodaków, w tym również naszych Henrykusów. Ja również dołączyłem do grona miłośników tego użytecznego narzędzia. Stało się to we wrześniu 2007 roku, a więc w niecały rok po starcie portalu. W tamtym czasie utrzymywałem kontakty tylko z niewielką grupką absolwentów szkół henrykowskich. Bardzo byłem ciekaw jak potoczyły się losy pozostałych. Od początku zacząłem szperać w Internecie, aby krąg odnalezionych znajomych poszerzyć. Pierwszym sukcesem było odnalezienie nie tyle kolegi, co jego córki. Szukając po nazwisku trafiłem na Dorotę, córkę Mariana. Potem do grona znajomych trafił Kazik P. z Ziębic, a za nim nieznany mi osobiście Tadeusz K., który w następnym roku okazał się organizatorem Zjazdu Henrykusy 2008. Kolejną osobą na mojej liście naszej-klasy był Andzia z Legnicy, który uczył się w Henrykowie kiedy ja go opuściłem. Nie pamiętał, że byłem z nim na rajdzie w Górach Bialskich jesienią 1975 roku. Na pozycji piątej zameldował się Staszek K., mąż koleżanki z mojego rocznika. Byłem na jego weselu, więc pewnie czuł się zobowiązany.

Przy szukaniu swojej szkoły na portalu absolwenci PSNR mieli kłopot; w wykazie kategorii nie ma szkół pomaturalnych i to jeszcze lokowanych na wsi.

Potem już poszło gładko, lista znajomych poszerzała się i prawie wszyscy nauczyli się umieszczać zdjęcia na portalu, co dodało mu atrakcyjności. Kolejną możliwość dawało wpisanie w profilu swojego numeru telefonu. W taki sposób dotarł do mnie nieznany mi wcześniej absolwent PST z pierwszych lat szkoły Michał Świderski. Zadzwonił do mnie z Kalifornii i już na pierwszą rozmowę miał chyba ponad godzinę czasu. Opowiadał mi o sobie, a najwięcej o tym, co nas łączyło najbardziej, czyli o latach spędzonych w Henrykowie. Żałuję, że nie nagraliśmy tej sentymentalnej rozmowy. Dziś miałbym gotowy materiał na ciekawy artykuł. Niezależnie od tego, z Michałem mam świetny kontakt do dziś (przez Facebooka głównie) i z pewnością jeszcze poświęcę mu więcej miejsca na naszej stronie.

Wzmiankowany w tekście Michał Świderski (pierwszy z lewej), w środku Stan Borys.

Portal nasza-klasa był przydatny jeszcze przez kilka lat, zanim nie pojawił się Facebook. Społeczność nasza poszerzyła swoje szkolne kontakty o inne z Facebooka, a nasza-klasa straciła na popularności. Z pewnością nie była to jedyna tego przyczyna. Pamiętam, że wkurzały mnie coraz bardziej natrętne reklamy i spam, spowodowane faktem, że właściciele chcieli coraz więcej na tym zarabiać. W końcu nasza-klasa trafiła w inne komercyjne ręce, co przestało mi się podobać. Podobnie reagowali i inni, a portal tracił na popularności. Dziś już rzadko do niego się zagląda i tylko ci, którzy nie skorzystali z oferty Facebooka trzymają tam swoje przyczółki.

Andrzej Szczudło

Antek namierzony

J.Bruski, T.Wolański, A.Brzenska i A.Kłaptocz

Od lat Henrykusy z mojego rocznika i sąsiednich spotykali się w różnym czasie i miejscach. Decydując się na takie spotkania, organizatorzy szukali równych rocznic ukończenia szkoły i standardem było rozpoczynanie imprezy od spotkania w Henrykowie, naszej mekkce. Z czasem równe daty nie były już tak ważne, a miejsca spotkań bardziej oddalone od Henrykowa. Komplet osób chcących się spotkać był ugruntowany, czasem tylko pojawiał się ktoś nowy. Zwykle w wieczornych Polaków rozmowach na spotkaniu omawiano losy różnych znajomych. Były też luki w wiadomościach, bo niektórzy nigdy na zjazd nie przybyli. Do takich osób należy też powszechnie lubiany w szkole koleś Antoni Brzenska, który po zakończeniu nauki w PSNR, w 1975 roku zaszył się w swoich rodzinnych stronach pod Olesnem. Nie utrzymywał kontaktu z nikim z klasy. Mimo tego, koledzy się nie poddawali. W końcu kilka lat temu namierzyli go telefonicznie, a ostatnio osobiście.

Od lewej: J.Bruska, U.Wolańska, B.Kłaptocz, T.Wolański, A.Brzenska i J.Bruski. Fot. Andrzej Kłaptocz

Do Brzeźnicy, gdzie nasz Antek mieszka, zjazd gwiaździsty zorganizowali Tadeusz, Jurek i Andrzej. Tadeusz Wolański dotarł spod Oławy, Andrzej Kłaptocz z Czechowic Dziedzic, a Jurek Bruski aż spod Miastka. Warto dodać, że najbardziej chyba zaawansowany w utrzymywaniu kontaktów henrykowskich, Jurek Bruski po drodze pod Olesno zahaczył o Wschowę. Przyjechał do nas z żoną Jolantą znaną Henrykusom jako Jaroszewska. Jurek wziął sobie żonę ze szkoły i być może jest to powód jego nadzwyczajnej wdzięczności henrykowskiej Alma Mater.

Spotkanie u Antka Brzenski odbyło się w czwartek, 3 września. Jego uczestnicy dowiedzieli się, że gospodarz jest wdowcem i ma jedną córkę. Być może pojawi się na którymś z najbliższych zjazdów.

Andrzej Szczudło

Andrzej Szczudło, Jola i Jurek Bruscy w Lginiu koło Wschowy.

Pstryk w muszkowickim lesie

Wiosenne kwiaty w muszkowickim lesie.

Kiedyś będąc jeszcze w PSNR w Henrykowie wybraliśmy się do leżącego nieopodal rezerwatu przyrody zwanego muszkowickim lasem bukowym. Sama nazwa niewiele może nam sugerować, bo każdy może powiedzieć, las jak las. Ale nic bardziej mylnego.

Szczególną cechą tego rezerwatu jest fakt, że jest on najbardziej spektakularny jedynie we wczesnowiosennej porze. Kiedy jeszcze wiekowe buki – podobno niektóre mają ponad 250 lat, dopiero co zaczynają rozwijać liście, dla roślin tam rosnących zaczyna się wyścig z czasem. Kiedy słońce mocno już operuje, roślinki tam rosnące zaczynają szaleńczą walkę z czasem – kto pierwszy i ładniejszy, pachnący i gładki, ale ja jestem najbardziej rzadki – mówi wilcze łyko. Kiedy liście już za kilka dni zacienią łąki, w dole będzie już prawie tylko łyse pole. Kwiatki tam rosnące idą spać i czekać będą znów wiosny, bo dla nich te kilka dni to czas (tak jak dla nas był najbardziej radosny) i aby  znów do wiosny.

Buk w muszkowickim lesie.

Będąc tam podziwialiśmy nie tylko piękne kwiatki, ale mieliśmy dużo zabawy robiąc dziewczynom zdjęcia w plenerze. Były wielkie śmichy i chichy. Kiedy wróciliśmy do Henrykowa, Krzysiek poszedł do ciemni wywołać zdjęcia, aby móc oczarować nimi dziewczyny. Ale zamiast oczarowania było wielkie rozczarowanie. Okazało się, że zapomniał włożyć kliszę do aparatu.

To zdjęcie współczesne, ale wykonane w opisywanym muszkowickim lesie. Tym razem aparat był cyfrowy, na którym od razu można było sprawdzić czy i jak wyszło. Zdjęcie przedstawia uczestników Zjazdu / Spotkania Henrykusów w 2019 r. Impreza organizowana przez Zenona Kowalczyka z Sochaczewa (PSNR 1972- 74) odbyła się w restauracji „Derkacz” w Ziębicach, z wypadem do Muszkowic.

Aparaty w tamtych czasach nie były aż tak inteligentne jak dziś, aby powiedzieć nam STOP chłopie a gdzie klisza? Pstyk- pstryk, a wyszedł wielki bzik. Dziewczyny oczywiście liczyły na fajne zdjęcia i długi czas myślały, że Krzysiek lada dzień wyłoży im kawę na ławę, czyli zdjęcia na stół. Kawa może jeszcze i nieraz była, ale zdjęcia wcięło na amen. Wiele razy obiecywaliśmy dziewczynom, że sesję powtórzymy i już tym razem na pewno w „ORWO” kolorze, ale pozyskanie tak cennej kliszy wymagało wtedy nie lada zachodu. Bo klisze te faktycznie były z zachodu, ale dla prawdziwego zachodu były raczej ze wschodu, bo z byłego DDR. Obiecywaliśmy sobie z Krzyśkiem, że może jednak kiedyś damy radę namówić ponownie dziewczyny na sesję w muszkowickim lesie. Ale jak wieść niesie „Starego wróbla na plewy już nie da się nabrać”. No, ale to już nic z tego, bo czas dawno upstrzył nam lica, więc nawet opcja -3 miesiące sanatorium w Ciechocinku, nie wróci nam tamtych lat. Swoją drogą, zastanawiam się, czy to warto wywoływać „wilcze łyko” z tego pięknego lasu? Jednak szkoda nam tamtych dni spędzonych w muszkowickim raju. O tak, już pamiętam, to było chyba jednak w maju.

Stanisław Bednarski

Jurek Bruski- ojciec chrzestny mojego kajakarstwa

Jurek Bruski to mój kolega z Henrykowa. Lata życiowych doświadczeń udowodniły, że jeden z najlepszych. W czasie szkoły nie kumplowaliśmy się jakoś szczególnie, ale w internacie bywaliśmy blisko siebie. W drugim roku nauki Jurek już nie miał wiele czasu dla kolegów, bo poznał Jolę. I chociaż Jola była z południa (Bardo), a on z północy (Miastko) trwali przy sobie przez czas nauki Jurka i Joli, która była przecież z młodszego rocznika PSNR. W roku 1975 r. stanęli przed ołtarzem, a w roku 1976 przyszła na świat ich córka Alinka.

Z Jurkiem łączyło mnie wiele, bo podobne poczucie humoru, zamiłowanie do turystyki, ale przede wszystkim to, że mój rodzimy powiat Sejny w liście rankingowej najrzadziej zaludnionych powiatów był tuż obok jego powiatu Miastko. Żadnemu z nas nie przeszkadzało, że nasze małe Ojczyzny były na końcu kolejki. Nie przeszkadzało mi również, że Jurek nie lubił grać w piłkę, chociaż kiedy toczono futbolową wojnę Północ- Południe (na chwilę zapominał o pochodzeniu żony), dzielnie stawał do apelu i był w tej samej drużynie co ja, w Północy.

Wizyta w Wąsoszu; od lewej Aniela Kumaszka, Jola i Jurek Bruscy z Alinką, Czesław Kumaszka.

Adres domowy Jurka wpisałem na stałe do swojego notatnika, ale kilka razy musiałem go potem zmieniać. On podobnie, kilka razy na nowo wpisywał adres do mnie. Zanim wybrałem się pierwszy raz do Miastka, miastkowego lub miasteckiego (nie wiem jak jest bardziej poprawnie) kumpla spotkałem nad morzem, w SHR Żelazna, gdzie dziewczyny z rocznika Joli miały praktykę wakacyjną. Nie spotkaliśmy się tam przypadkowo, bo faktycznie mając już dyplomy techników nasiennictwa rolniczego w kieszeni umówiliśmy się poważnie potraktować ostatnie w życiu wakacje. Byliśmy przekonani, że praca może poczekać; zanim ją podejmiemy, należą nam się jakieś wywczasy na łonie natury. Odpoczywaliśmy pod namiotem, tuż obok budynku, w którym zakwaterowane były nasze koleżanki. Wkrótce okazało się, że koleżanki zrobiły się jakby mniej nasze, bo bardziej pociągali je klerycy zgrupowani w obozie letnim nad jeziorem. Nie zważając, że to czasy tzw. komuny, dziewczyny zrobiły się bardzo religijne. Jeszcze przed zajęciami w polu rano zrywały się z łóżek, aby gorliwie uczestniczyć w polowej mszy świętej nad jeziorem. Ile było w tym głębi, nie wiem, wiem jednak że po tamtych wakacjach połowa z kleryków zrezygnowała z pierwotnych zamiarów i wróciła do cywila.

Jurek, Aniela, Jola i Alinka.

Jeden z nich ożenił się z naszą koleżanką Anielą, z którą stworzył przykładną rodzinę. Po latach przekonaliśmy się o tym osobiście, kiedy Jurek z Jolą odwiedzili nas we Wschowie. Dosyć spontanicznie zdecydowaliśmy się wtedy odwiedzić Anielę i Czesława, którzy mieszkali w Wąsoszu, jakieś 50 km od nas. Wizyta była dla nich zaskoczeniem, radosnym jak było widać. Potem okazało się, że i owocnym, bo zapatrzona w synka Anieli Andrzejka córka Bruskich, Alinka wymusiła na rodzicach, że chce mieć braciszka o takim samym imieniu. I stało się! Bruscy doczekali drugiego dziecka i dali mu na imię Andrzej, co przy okazji zaspakajało i moją próżność.

Służba wojskowa, do której zostałem wezwany na dwa lata jesienią 1975 roku, ograniczyła moje kontakty towarzyskie, ale nie z Bruskimi. Widzieli mnie w mundurze. Odwiedzili mnie w Dretyniu, gdzie doraźnie przebywałem na manewrach. Mieszkali wtedy w Miastku, gdzie Jurek pracował w miejscowej Centrali Nasiennej.

Po wojsku zamieszkałem ponownie w Lesznie, a do Miastka wybrałem się na spływ kajakowy. Jurek zachęcał do tego już wcześniej, ale nie było sposobności. Tym razem oferta była konkretna; przyjeżdżaj w takim terminie i popłyniemy Brdą. Przyjechałem i popłynęliśmy.

Życie obozowe na spływie Brdą.

Dla mnie był to pierwszy w życiu spływ kajakowy. Lekko nie było, ale dałem radę. Płynąłem z Adamem, bratem Jurka. Razem zaliczyliśmy wywrotkę kiedy na zakręcie rzeki obaj nacisnęliśmy mocno wiosłami po jednej stronie. Przy okazji na jednym z postojów wyrobiłem sobie kartę pływacką, która nigdy mi się nie przydała, nie była nikomu okazywana, ale przydała mi pewności siebie na wodzie. Od tego czasu przekonałem się do kajakarstwa i to ten sport mogę wskazać jako jedyny, poza kolarstwem, jako w miarę regularnie uprawiany przeze mnie.

Andrzej Szczudło