Nie samym chlebem żyje człowiek, więc i agronom nie tylko liczy ziarenka kukurydzy!
Pracując w Austrii, w lutym 1986 roku brałem udział w tajnej misji w Warszawie.
Minister rolnictwa Austrii wybrał się do Polski na polowanie na grubego zwierza. Nie jest to żadna przenośnia, chodziło o polowanie na prawdziwe żubry. Pan minister i mój szef polecieli prywatnym samolotem do Warszawy. Moim zadaniem było pojechać tam samochodem „Audi 100” i być na miejscu do dyspozycji szefa. Miała to być misja specjalna, a jaka była, to się okaże. Kiedy byłem na granicy w Cieszynie podszedł do mnie oficer straży granicznej wypytując o cel podróży; do kogo, po co, na co?
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, – Jadę do Warszawy w celach służbowych do hotelu „Victoria”. Oficer popatrzył na mnie, na moje – luksusowe jak na tamte czasy- auto i zapaliła się mu w głowie czerwona lampka. To zapewne jakiś- kurier, agent obcego wywiadu, z pewnością tak pomyślał. Potem jeszcze raz zaczął mnie wypytywać, czy naprawdę jadę do „Viktorii”? Może zrobiło mu się żal mnie, bo pewnie nie rozumiał dlaczego w tak młodym wieku chcę zginąć akurat w Warszawie.
Prawie szeptem powiedział do mnie, weź sobie inny hotel, bo tam kiedyś agenci „Mosadu” urządzili zamach na jednego z członków „OWP” (Organizacja Wyzwolenia Palestyny). Tak państwo polskie tamtych czasów sponsorowało terroryzm, w pięciogwiazdkowym hotelu urządzając biuro tej organizacji.
Całe pierwsze piętro było zajęte przez Palestyńczyków. Mieszkając tam, wieczorem z kolegą poszliśmy do baru hotelowego. ”Coni”- Conrad zamówił drinka, aż tu nagle podchodzi Palestyńczyk w „laczkach”, a była zima. Odepchnął „Coniego” na bok i pcha się do baru. „Coni” zerwał się na równe nogi chcąc go „lutnąć. Nie zdążył, bo barman błyskawicznie złapał go za rękę. Daj spokój, jeśli nie chcesz wrócić do domu w „holzpiżamie” (z niemieckiego: piżama z drewna czyli trumna). To są palestyńscy bojownicy Arafata. „Coni” wzburzony poszedł do pokoju.
Następnego dnia padła komenda „jedziemy do Białowieży, na grilla zaprasza pan minister Kłonica”. Ulice Warszawy były jak wymarłe, cała komunikacja ustała. W nocy i nad ranem padał lodowaty deszcz.
Autobusy, samochody tamtych lat miały tylko tylny napęd. Na śliskim lodzie szybko robiły obrót w kółko i stop. Nasz „Audi 100” dawał radę na lodzie, był jedyny w tym czasie z przednim napędem. Szef powiedział do mnie, wrzuć drugi bieg i środkiem, Marszałkowską, cała naprzód. Jednak z ambasady nikt, komu życie było miłe, nie chciał z nami pojechać. Następnego dnia pogoda się unormowała i przed hotel zajechał bus, a w nim pełno prezentów pana ministra, które otrzymał w Polsce. Wszystkie są do zabrania do Austrii. Zaczęli od walizek, a skończyło się na największym prezencie. Pan minister był zapalonym myśliwym, więc już rok wcześniej też był na polowaniu w Białowieży, gdzie upolował żubra. Po roku jego łeb był już spreparowany i gotowy do transportu do Austrii. Była też i skóra ze świeżo upolowanego łosia, zawinięta w folię i wszystko wylądowało w moim aucie. Kiedy to zobaczyłem, prawie padłem na kolana. Mówię do szefa; Rudi, żubry to najbardziej chronione zwierzęta w Polsce. Ja nie mam na ich przewóz żadnych dokumentów. Jadąc poprzednio bez niczego byłem już podejrzany, a co dopiero z tymi rzeczami. Szef miał pomysł na rozwiązanie problemu; pojedziemy na lotnisko, jak łeb się zmieści do samolotu to zabierzemy, a jak nie, to weźmiesz ty. Czekam przed lotniskiem jakiś czas i w końcu pytam się, czy samolot do Wiednia już odleciał? Nie było żadnego samolotu do Wiednia, słyszę, kim ty jesteś aby pytać się o ministra?
Z lotniska pojechałem do ambasady austriackiej i oświadczyłem, że pan minister kazał wam to oddać. Zostawiłem im skórę z łosia.
Następnego dnia powrót do Austrii i znów do pokonania granica w Cieszynie. Paszport, tak, pan podróżuje sam? Otworzyć bagażnik, która walizka pana? Ta! A reszta czyja?- Pana ministra. Co w nich jest, nie wiem. Kontrola trwała chyba ze dwie godziny. Na końcu usłyszałem odpowiedź celnika; – Panie ja oglądałem wczoraj dziennik, żadnego ministra u nas nie było. Wyszło na to, że moja wersja to ściema.
Na szczęście w tych bagażach nic oprócz gaci i innej bielizny nie było. Nie znaleźli nic podejrzanego.
Kilkaset metrów dalej granica czechosłowacka. „A co ty Polak tak jeździsz na „Rakusku”” (Rakuska to po czesku Austria) w te i z powrotem? Co tam przemycasz? Kiedy mówię, że nic, on pyta po co mi 5 walizek i to ustrojstwo? Miał na myśli projektor video. W tamtych czasach urządzenie takie podlegało rejestracji przy wjeździe do Polski. Tak więc bez tej rejestracji nie mogę z tym jechać przez Czechosłowację. Muszę czekać. Telefony się rozdzwoniły „w te i we wte”. W końcu jest decyzja- mogę jechać, ale będzie to zapieczętowane i tylko na jednej granicy muszę okazać ponownie do oclenia.
Chodziło o to, że takim urządzeniem można było pokazywać filmy np. w Czechosłowacji, a tam panował komunizm- „raj na ziemi”. Bali się, że mógłbym deprawować ich obywateli. Zrozumiałem problem widząc wielki transparent na granicy Czechosłowacji; „Ze Sowjeckim swazem na wse czasy!”
Więc mój projektor mógłby im pomieszać w głowach. Nawet celnik na granicy Austrii był ciekawy po co jednemu tyle walizek i ten projektor.
Kiedy powróciłem do domu zacząłem mieć wątpliwości, kim jestem; agronomem czy może agentem, który kursuje z Austrii do Polski przez Czechosłowację i sieje zamęt zamiast kukurydzy?
Ps. Kiedyś widziałem film o akcjach „Mosadu” którzy eliminowali uczestników zamachu na olimpiadzie w Monachium.
W filmie wspomniano także o zamachu w Wiedniu i hotelu Viktoria w Warszawie.
Kiedy przyszedł czas na praktyki zawodowe, swoje kroki skierowałem do Stacji Hodowli Roślin w Polanowicach, która była sponsorem mojej nauki w Henrykowie. Kiedy się tam zjawiłem było akurat lato i w samej stacji hodowli buraka cukrowego nie było akurat nic atrakcyjnego do roboty. Poproszono mnie abym udał się do podległej stacji, która hodowała akurat zboża i nie tylko. Była to pora zbioru grochu. Dla mnie to było jeszcze bardziej wygodne, bo stacja ta leży przy samej Kruszwicy i mogłem dojeżdżać codziennie do pracy bez konieczności zamieszkania w odległej stacji Polanowice. Trochę byłem zniesmaczony tym, że to nie ma związku z hodowlą buraka, skoro oni byli moim sponsorami. Kiedy usłyszałem słowa „hodowla grochu”, miałem trochę mieszane uczucia- traumę z dzieciństwa.
Kiedy miałem może 9-10 lat pani w szkole przygotowywała razem z nami występy na szkolnej gwiazdce, tak do nas przychodził gwiazdor. Mnie przypadła rola zagrania bardzo sympatycznego zwierzątka jakim jest mały niedźwiadek. Kiedy następnego dnia miała się odbyć tzw. gwiazdka w naszej świetlicy, wieczorem zapytałem się mamy gdzie jest mój strój na jutrzejszy występ? No cóż, mama potrafiła improwizować, co w tamtych czasach było rzeczą bardzo normalną. Późnym wieczorem poszła do stodoły i przyniosła duży snopek. Nie była to zwykła słoma, ale tzw. grochowiny (słoma po omłocie grochu). Wzięła kłębek sznurka i zaczęła tworzyć dla mnie strój misia uszatka. Następnego dnia owinięty grochowinami a na głowie czapka mojego ojca (baranica) wywrócona na drugą stronę. Kiedy przyszła nasza pora występu pani rozglądała się i pyta a gdzie Stasiu. To ja proszę pani owinięty grochowinami i w baraniej czapce wywiniętej na lewo. Pani pochwaliła mamę za bardzo oryginalny strój tylko ja jakoś miałem chyba traumę bo inne dzieci miały jakieś inne kulowskie stroje, a ja wyglądałem jak „chochoł”.
Minęły lata a ja ponownie mam się zabrać za groch, i znów te grochowiny. Ale kiedy przepracowałem jeden dzień na pole przyjechał starszy pan jak gdyby kopia pana Szadurskiego, którego osobiście nigdy nie poznałem. Starszy pan przyjechał ‘’Bitką’’ przyszedł do mnie przywitał się i pyta się skąd jestem i co tutaj robię. Jestem z Henrykowa i mam odbyć tutaj praktykę. To najlepsze miejsce na jakie mogłeś trafić, odrzekł starszy pan i pojechał w pole.
Stacja Hodowli Roślin Polanowice to była kiedyś wiodąca stacja nie tylko w hodowli buraka cukrowego, ale jarych pszenic no i grochu. Starszy pan to już emeryt to ten co założył i kierował stacją mając duże uznanie wśród hodowców. Kiedy ja tam byłem to stację przejął i prowadził już jego syn. Kiedy popatrzyłem na miny ludzi którzy byli razem na polu i pytam się kto to był. Jak to nie wiesz –to nasz były szef ( Pan hrabia) jeśli go nie znacz to dlaczego przyjechał do Ciebie na pole. Bo jestem z Henrykowa taka była moja odpowiedź. Ten starszy pan to były przedwojenny dziedzic tego majątku. Czy był hrabią tego nie wiem, ale był zakochany w hodowli roślin. Sylwetka jego świadczyła o tym, że całe życie grał w tenisa. To tylko taki żart, całe życie spędził chodząc po polach jedynie na starość –jeździł ‘’Bitką’’. Ze względu na moje znajomości z panem hrabią następnego dnia objąłem kierownicze stanowisko (żart) kierowałem kosiarką, którą ścinaliśmy poletka grochu. Na końcu mego pobytu uzbierałem sobie mały woreczek nasion grochu, które upadły na ziemię.
Były one przeróżnych kształtów kolorów i wielkości. Nigdy wcześniej nie miałem pojęcia, że może być tyle różnych rodzajów nasion grochu. Pomyślałem sobie, że pracując w hodowli można dożyć spokojnej starości jeżdżąc po polach na koniu i mieć sylwetkę tenisisty. To był dla mnie miesiąc terapii i odstresowania po traumie z dzieciństwa jaką była rola misia w grochowinach.
Jako uczeń PSNR byłem wysyłany na różne zloty i zjazdy szkolne. Jak na ironię losu ten przerośnięty chłopak (do Henrykowa trafiłem po wojsku) był godny aby 3 czerwca 1977 roku reprezentować PSNR Henryków na Wojewódzkim Zjeździe Przodowników Nauki w Wałbrzychu.
Kiedy powróciłem z tego spotkania, nasza pani profesor „Ciotka” poprosiła mnie o krótką relację z imprezy. Odpowiedziałem, że mieliśmy spotkanie z dyrektorem Kombinatu „Sudety” z siedzibą w Wałbrzychu. Usłyszałem tam, że właśnie takie kombinaty (super kołchozy) to przyszłość polskiego rolnictwa. W pewnym momencie wymieniłem nazwisko dyrektora tego Agrokompleksu. „Ciotka” pobladła, wzięła głęboki oddech i prawie wybuchła. – Panie Staszku, ten człowiek to typ spod ciemnej gwiazdy! Zrobiło mi się wstyd, spuściłem nisko uszy. Zamiast pochwały zostałem zganiony, że jak mogę zadawać się z takimi typami.
Okazało się, że w czasie kiedy „Ciotka” studiowała we Wrocławiu, ten pan był członkiem partii, agitatorem i szpiclem wśród studentów. Był donosicielem do Urzędu Bezpieczeństwa. Takich to właśnie zasłużonych ludzi, za ich zasługi, partia obdzielała wysokimi stanowiskami w administracji państwowej. – Panie Staszku, ten człowiek to typ spod ciemnej gwiazdy, szubrawiec i kolaborant– powtórzyła. Ale obecnie – dyrektor Kombinatu Sudety.
Za odwagę głoszenia prawdy w tamtych mrocznych czasach siermiężnego socjalizmu cześć i chwała naszej pani profesor! Chwała jej, że w tamtych czasach nie bała się nazywać rzeczy po imieniu.
Działo się w roku 2012. Żądni nowych wrażeń, we dwie pary, ja z żoną Aldoną i Jola z Jurkiem Bruskim postanowiliśmy wybrać się na Sardynię. Przedsięwzięcie było dosyć śmiałe, bo zdecydowaliśmy się jechać samochodem aż do celu, a po drodze na wyspę skorzystać z promu. Podróż trwała dosyć długo, ale w końcu naszą Renault Laguną dotarliśmy do Livorno we Włoszech, gdzie załadowaliśmy się na pokład promu. Podróż promem trwała 8 godzin.
W Sardynii działo się wiele, o czym napiszę innym razem. Dziś o Wiedniu.
W drodze powrotnej wymyśliłem sobie przystanek na trasie do domu. Przypomniałem sobie, że w Wiedniu mieszka Henrykus Staszek Bednarski, który bywając na kolejnych zjazdach absolwentów podzielił się ze mną adresem i numerem telefonu. Zadzwoniłem z trasy i usłyszałem zachętę do odwiedzin. Dotarliśmy tam bez problemu i po regeneracji wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Staszek był nam za przewodnika. Pokazał nam piękny Wiedeń, a przed wszystkim dzielnicę Kahlenberg związaną z Wiktorią Wiedeńską króla Jana III Sobieskiego. Od tego czasu Wiedeń kojarzy mi się z Sobieskim i … Staszkiem Bednarskim, Kujawiakiem, Henrykusem, autorem wielu tekstów na naszej stronie.
Kiedy w roku 1972 ukończyłem LO w Kruszwicy, marzeniem moim było studiowanie geografii na Uniwersytecie im. Kopernika w Toruniu. Pojechałem tam nawet na tzw. drzwi otwarte, aby bliżej zapoznać się z tym tematem u źródła. Wyjazd ten okazał się przysłowiowym „kubłem zimnej wody na głowę”. Obecni tam studenci wybili nam z głowy studiowanie w tamtych czasach takiego kierunku, po skończeniu którego nie było żadnej pracy. Jedyną opcją po ukończeniu uczelni była praca jako nauczyciel gdzieś w szkole na prowincji. Znając złowrogie powiedzenie „obyś cudze dzieci uczył”, zrezygnowałem. Myśl o karierze nauczyciela ostudziła moje zamiary bycia geografem. Rozpaczliwie szukałem innej możliwości i wybrałem – Akademię Rolniczą w Bydgoszczy. Podanie poszło zbyt późno to i szanse zdobycia miejsca na bardzo obleganej uczelni były znikome. Niby osobiście nie było problemu; byłem synem rolnika więc miałem gdzie pracować. Miałem zamiar ukończyć kursy przygotowawcze i indeks w następnym roku miał być w kieszeni. Jako 19. latek byłem w tzw. wieku poborowym, ale co tam wojsko, „generałów nie biorą”! Byłem potrzebny ojcu na gospodarce i jako tzw. jedyny żywiciel rodziny byłem przekonany, że władza ludowa mająca na celu „dobro obywateli” pozwoli mi zrealizować moje marzenia i ukończyć studia rolnicze. Jednak Polska Ludowa takiego obywatela jak ja miała bardzo „gdzieś”. Władza ludowa preferowała dzieci robotników, pracującego proletariatu. Polski chłop to „zakała socjalizmu!” Nie każdy może pamięta, że po wojnie, za Stalina utworzono tzw. kołchozy. Co to znaczy? Ano odebrano chłopom ziemię kolbami karabinów zaganiając ich do tzw. kołchozów. Opornych chłopów, którzy nie chcieli oddać ziemi w kołchoźne, wspólne ręce wsadzano do więzienia. Czasy stalinowskie przeminęły, ale idea stłamszenia prywatnego rolnictwa utrzymywała się jeszcze przez długie lata. Moja historia jest tego przykładem. To nic, że kończąc studia na Akademii Rolniczej mógłbym zastąpić mego ojca na roli i dalej w nowoczesny sposób poprowadzić rodzinne gospodarstwo. Nic z tego, bo według komunistycznej propagandy to PGR-y żywiły polski naród a nie prywatni rolnicy pogardliwie zwani kułakami. Kułacy szpecą nasz socjalistyczny ład! Ale na szczęście Polska oparła się bolszewickiej idei utworzenia rolnictwa skolektywizowanego. Jedynie Polska się nie dała! Dlatego o tym piszę, bo pamiętam moje lub nasze naiwne myślenie, że były to już inne czasy, tzw. era gierkowska. Tak, ale towarzysz Gierek o pomoc zwracał się do klasy robotniczej, a nie do całego narodu! Nie do chłopów, bo tych partia miała głęboko w d..ie. Mimo zmian na szczytach władzy, prywatne rolnictwo dalej było dla partii komunistycznej kłodą u nogi. Nie dając perspektyw rozwoju, prywatny sektor jakim było rolnictwo, skazywano na samounicestwienie się, inaczej mówiąc na samozagładę. Więc kiedy na początku kwietnia 1973 roku listonosz przyniósł mi list polecony, wiedziałem co się święci. Jednak liczyłem na to, że może uda mi się odroczyć służbę wojskową. – Dlaczego? – Ojciec mój w 1939 roku był uczestnikiem Bitwy na Bzurą, ranny w ostatnim dniu walki. Z tego tytułu miał też ubytki na zdrowiu i książeczkę inwalidzką. Tak więc przysługiwał mi status jedynego żywiciela rodziny. Nic to jednak nie pomogło, bo byłem po złej stronie barykady! Syn rolnika musi iść do wojska, a PGR-y nakarmią Polaków.
W końcu kwietnia wylądowałem w Wesołej koło Warszawy. Tak moje marzenia zakuto w kamasze i skończył się mój sen o wyższej szkole. Klamka zapadła kiedy brama jednostki zamknęła się za mną. W 1975 roku ukończyłem zasadniczą służbę wojskową. Po prawie 3. letniej przerwie już nie widziałem dla siebie szans ponownie startować na uczelnie. Dowiedziałem się w ostatniej chwili, że istnieją tzw. szkoły pomaturalne. Ale żadna z tych możliwych nie leżała w kręgu moich zainteresowań. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że jestem już przerośnięty – przez te lata już trzy nowe roczniki nastąpiły po mnie. Zostałem w tyle – nauka wyparowała mi z głowy.
Do wyboru miałem tylko trzy szkoły, które odpowiadały moim zainteresowaniom. Jedna była gdzieś w Rzeszowie – związana z turystyką. Druga chyba w Dębicy, jakieś przetwórstwo owocowo-warzywne. I dla mnie nie wiadomo gdzie, szkoła nasiennictwa rolniczego w jakimś Henrykowie. – Ale gdzie to jest?– myślałem. Ojciec powiedział mi, słuchaj to są tzw. ziemie odzyskane. Jak na ironię losu najwięcej obiecywałem sobie po szkole związanej z turystyką. Ale i tu znowu –za wysokie progi jak na lisie nogi- żadnej odpowiedzi nie uzyskałem. Dotarł do mnie jedynie list z Henrykowa. Musiałem więc znaleźć sponsora, który mnie skieruje do tej szkoły. (obok grafika Krzysztofa Reka).
Wybór padł na Hodowlę Buraka Cukrowego w Polanowicach koło Kruszwicy, niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Tam był właśnie ten zakład pracy. Bardzo chętnie wystawiono mi potrzebny dokument abym kiedyś zasilił kadry tej firmy. Więc już miałem coś w kieszeni. Wsiadłem w pociąg do Wrocławia i dalej do Henrykowa. Nie było jeszcze Googla, więc nie bardzo wiedziałem gdzie to jest i jak tam dojść? Ruszyłem za lawiną ludzi, którzy tak jak ja, szli w tym samym kierunku. Szedłem na konkurs egzaminacyjny, dziś określany modnym słowem „Kasting”. Samo miejsce czyli budynki poklasztorne w Henrykowie zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Właśnie skończono remont elewacji budynku. W ciemnym korytarzu przed salą Dębową kłębił się zebrany tłum. Co jakiś czas wywoływano kolejnych kandydatów z jakiejś nie znanej mi listy. Chyba po godzinie 15.tej wyszedł ktoś z komisji rekrutacyjnej i oświadczył, że właśnie zakończono rekrutację na rok bieżący, reszta może iść do domu, więcej miejsc już nie ma. Wiadomość ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba! Dwie szkoły nawet mi nic nie odpowiedziały, a ostatnia czyli Henryków – odprawia mnie z kwitkiem. Pozostało mi znów jechać 12 godzin na stojąco do Inowrocławia.
Wtedy gdzieś z czeluści ciemnego korytarza wyskoczyła jakoś luzacko ubrana dziewczyna, która naskoczyła na tego członka komisji ogłaszającego nabór kandydatów. Nazwisko jej zapamiętałem do dziś bo była to Ewa Kieres, która zaczęła ostro polemizować z tym co ogłaszał koniec naboru, a był to chyba pan Marian Fiołek. – Proszę pana, a co z listą HBC? – spytała. Dlaczego nikt z tej listy nie został wyczytany i nie brał udziału w rekrutacji? Słowo „HBC” odbiło mi się o uszy bo i ja też jestem skierowany przez HBC. Dlaczego wszyscy z tej listy zostali pominięci? – To skandal, wołała Ewa – ja jestem z listy HBC i przyjechałam aż z samej Warszawy. Ojciec mój jest dyrektorem HBC w Warszawie. Kandydaci mieli być rekrutowani z Central Nasiennych jak i z HBC. – Zaraz wracam! Pan z komisji wszedł do środka i po chwili zapytał, kto jest jeszcze z HBC? No oczywiście byłem i ja oraz kilka innych osób. Pierwsza weszła Ewa i już za chwilę wyszła radośnie wołając- jestem przyjęta! Zostałem wyczytany i ja. Wchodzę do przepastnie wielkiej sali. Przy stołach siedziała już bardzo zmęczona komisja. – Nazwisko, ile masz lat, jaka szkoła…? – No, ja byłem przez ostatnie dwa lata w wojsku. – No tak – powiedział chyba pan Wadowski. – Hm, po wojsku a czy pali papierosy i pije alkohol? – Wie pan, ciągnął dalej, bo my tutaj mamy młodzież policealną. Będzie panu trudno się z nimi zgodzić. – Ale ja nie palę, nie piję, bardzo chciałbym chodzić do tej szkoły. – No, ale widzi pan – jest pan „przerośnięty” i w tym jest problem.
W końcu stołu siedział starszy gość, który chyba chciał iść już na obiad, a ten tu jęczy, „proszę mnie przyjąć”. W końcu pan major Rataj wstał i pyta mnie; – Jaki ty miał stopień wojskowy? – Kapral- odpowiedziałem. – No tak – ja obejmuję od września ten rocznik, którego będę wychowawcą! – Będziesz przewodniczącym klasy! Ja jako były oficer dogadam się z nim. Po tym stwierdzeniu nikt z komisji nie miał nic do powiedzenia. Następnie pan major wspomniał komisji, że jeden z kandydatów, także ze względu na wiek był odrzucony. Był nim Heniek Dalewski. Kiedy zaczynał naukę w Henrykowie, miał już lat 27, a w wojsku był starszym szeregowym. Tak więc wojsko, które długo odbijało mi się wielką czkawką, bo straciłem tam 2 lata życia, tym razem było moim wybawieniem.
Heniek Dalewski i Staszek Bednarski. (fot. archiwum prywatne S.Bednarskiego).
Zmęczony jak pies po całonocnej podróży do Wrocławia stojąc godzinami w pociągu, następnie stanie do późnych godzin na korytarzu, wreszcie po nerwowej końcówce wyruszyłem już w lepszym nastroju do domu. Ale moja „odyseja” jeszcze nie dobiegła końca. Powrót do Inowrocławia i znów miejsce stojące w wagonie na korytarzu. Stałem tak chyba do Leszna i stojąc zasypiałem ze zmęczenia, a nogi zrobiły mi się jak z waty. Upadłem na korytarzu. Podniosłem się i znów nogi mi zwiędły, ponownie jak kłoda drzewa poleciałem na podłogę. Jedynie, że ludzie stali tak gęsto jak śledzie, moje upadki nie były tragiczne. Tylko jedna starsza pani siedząca w przedziale widziała przez szybę ten cały incydent. Pomyślała zapewne, że ten młody chłopak jest pijany albo bardzo zmęczony. Wyszła z przedziału i pyta się, co się z panem dzieje? Powiedziałem jej, że to już druga doba w pociągu na stojąco. Kazała mi usiąść i już na siedząco, śpiąc jak suseł dojechałem do Inowrocławia.
Kiedy opuszczałem Henryków w roku 1977, nie przypuszczałem, że będzie mi dane uczestniczyć w zmaganiu dwóch ekonomicznych gigantów, dwóch przeciwstawnych systemów politycznych. W latach 80. zatrudniając się w amerykańskiej firmie „Pioneer” nie wiedziałem, że idę na gospodarczy front, na wojnę o kukurydzę.
Zdjęcie obok pokazuje jak główny agronom ZSRR – „tawariszcz” Chruszczow stojąc w polu kukurydzy uczy Władysława Gomułkę czyli towarzysza „Wiesława” czym jest kukurydza, „Carewica” w polowych uprawach. Amerykanie w ramach pomocy dla ZSRR, w czasie wojny posyłali im nie tylko czołgi i sprzęt wojenny ale i ogromne ilości żywności. Tak więc oprócz pszenicy, trafiały tam i nasiona kukurydzy. W Ameryce w latach 20. powstała firma „Pioneer”, której sukcesy hodowlane w mieszańcach kukurydzy wprowadzały świat w wielki podziw. Rosja po wojnie była o ten podziw zazdrosna, chciała być najlepsza nie tylko w produkcji czołgów czy w podboju kosmosu, ale i rolnictwie.
Miałem szczęście być pracownikiem amerykańskiej firmy Pioneer i jako naoczny świadek obserwować światowe zmagania z kukurydzą.
Skoro Ameryka może, to my też, myśleli Rosjanie! Będziemy super- mocarstwem w uprawie kukurydzy. Tak więc wprowadzając w ZSRR uprawy kukurydzy na szeroką skalę chciano przegonić USA w produkcji roślinnej i stać się światowym liderem także w rolnictwie. Więc obsesją tow. Chruszczowa stała się kukurydza. Nie dlatego, że to wspaniała roślina, ale że to może być nowa broń, którą skutecznie można będzie pokonać byłego sojusznika, a obecnie w czasie „zimnej wojny” wroga numer jeden czyli Amerykę. Chruszczow był tak przekonany o wyższości nauki ZSRR, że podjął program hodowli i uprawy kukurydzy w ZSRR na ogromną skalę. Wszystko tam było polityką. Nawet nowe odmiany kukurydzy nazywały się tak swojsko „Kolektywnyj” czyli kołchoźny (wspólny, a więc niczyj). Przy każdej wizycie towarzyszy z bratnich krajów jakim była też Polska Ludowa towarzysz Chruszczow zabierał ich na pola kołchozu imienia „Gorkowo” we wsi Mołokowo pod Moskwą, chwaląc się nową bronią jaką będzie kukurydza. Przekonywał, że pozwoli ona bratnim socjalistycznym krajom zalać świat nadwyżkami żywności. Nakarmić Wietnam, Indie, Egipt i tak przy okazji szerzyć idee komunizmu. Niestety tak się nie stało. Komunizm nie sprawdził się w żadnym miejscu na kuli ziemskiej, a broń jaką miała być kukurydza okazała się „gwoździem do trumny” komunistycznego systemu w całej Europie, także i w Polsce. Nasiona z Ameryki nie nadawały się do uprawy w Rosji ze względu na znaczne różnice klimatyczne. Amerykańskie mieszańce, właśnie tzw. koński ząb to odmiany bardzo późne, nadające się do bardziej cieplejszych stref klimatycznych.
Nasiona to jedno, a drugie to nowa gama maszyn potrzebnych do siewu i zbioru. Sposób wykorzystania tej rośliny w żywieniu zwierząt to jednak było zbyt trudne w tzw. gospodarce planowej. To co miało pogrążyć Amerykę stało się kulą u nogi socjalistycznego rolnictwa. Kiedy tow. Wiesław powrócił z Moskwy świeżo przeszkolony przez tow. Chruszczowa nakazał natychmiastowe wprowadzenie nowej rośliny uprawnej. Miała ona uniezależnić Polskę od importu zboża i kukurydzy ze zgniłego kapitalisty jakim była Ameryka. W całej Polsce aktywiści partyjni wyjechali w teren i zaczęli na siłę wdrażać uprawę kukuruzy. Efekt był jeszcze gorszy jak w ZSRR. Odmiany okazały się zbyt późne. Brak jakichkolwiek maszyn do zbioru tej rośliny spowodował ogromne straty w produkcji rolnej, a Polska i tak zmuszona była nadal kupować miliony ton zbóż od kapitalistycznej Ameryki. Kiedy minęła era Chruszczowa to i w Polsce szybko zapomniano o tej roślinie. Podobnie jak stonka ziemniaczana tak i kukurydza została uznana za oręże dywersji na kraje komunistycznej Europy.
Kiedy w 1985 roku pojawiłem się w Manieczkach koło Poznania, najbardziej znanym pokazowym PGR w Polsce, zaproponowałem dyrektorowi zorganizowanie tzw. Dni Pola, pierwszych takich pokazów w całej Polsce, dyrektor bardzo się zdziwił. No u nas to jednak chyba nie, a co będzie jak to znowu okaże się, że jest to jakaś dywersja amerykańska na Polskę?
Pan dyrektor zadzwonił więc do Warszawy z zapytaniem czy można wpuścić na pole w Manieczkach amerykańską firmę. Odpowiedź była tylko jedna, NIET.
Na odczepnego, jako miejsce nikomu nie znane zaproponowano nam WOPR Sielinko. Nie znana dotąd w Polsce forma prezentacji kukurydzy na polu, Święto Kukurydzy odbyło się właśnie w Sielinku. Impreza okazała się wielkim sukcesem. Przez najbliższe lata Sielinko było na ustach wielu rolników, którzy po raz pierwszy widzieli tu tyle nowoczesnego sprzętu jaki był zaangażowany na polu.
Dlaczego nie było to łatwe? Jaka była geneza uporu władzy i obawy przed kukurydzą w Polsce?
Po wprowadzeniu u nas stanu wojennego w 1981 roku, USA wprowadziło embargo na dostawy towarów, między innymi kukurydzy do Polski. Nawet po latach tzw. odwilży niechęć do amerykańskiej kukurydzy mocno siedziała jeszcze w głowach ludzi, którzy byli u steru władzy w PRL. Znany profesor z zakładu hodowli kukurydzy w Poznaniu bardzo nalegał na mojego szefa abym czasem w naszym katalogu o kukurydzy w Polsce w żadnym wypadku nie pisał, że kukurydza może rosnąć na terenie całej Polski. Musiałem go posłuchać i wbrew sobie północną część mapy Polski pomalowałem na zielono (region niekorzystny dla uprawy). Miało to uspokoić pana profesora, że to on ma rację. Kiedy na targach Polagra w 1985 przychodzili do nas rolnicy i pytali się „– Panie, a ja spod Olsztyna, mam tam tylko trawę siać?Bo pan tam namalował wszystko na zielono…” Odpowiadałem zgodnie z prawdą, że to zacny pan profesor tak twierdzi. Jednak trochę z przekory przygotowałem małe worki po 5 kg nasion najwcześniejszej naszej odmiany jaką wtedy była Scandia. Jako prezent z Polagry podarowałem je wielu rolnikom z okolic Olsztyna i nie tylko. Minął rok i znów reprezentowałem swoją firmę „Pioneer” na kolejnej Polagrze w Poznaniu. Przeżyłem wtedy wiele emocji, gdy z wielką sensacją przychodzili młodzi rolnicy mówiąc do mnie; „-Panie to wielka bujda co pan piszesz w tym katalogu, że u nas rośnie tylko trawa! Widzisz pan to są prawdziwe kolby kukurydzy z tych nasion od pana sprzed roku.” W ten sposób sprawdziła się moja skryta strategia. Gdybym nie wierzył w sukces to bym tych nasion nie dał. „-Panie, mówili do mnie rozradowani rolnicy, zapraszamy do nas, niech się pan przekona sam na własne oczy.” Byłem tam wiele razy, bo byłem dumny, że udało mi się pana profesora wyprowadzić w pole obsiane kukurydzą. Kiedy co jakiś czas kolejni rolnicy odwiedzali nasze stoisko na targach, zaproszony jako VIP pan profesor pykając fajeczkę sączył nasz francuski koniaczek. Kiedy napór zainteresowanych kukurydzą rolników przypominał inwazję, pan profesor zmył się. Zapewne obawiał się, że chłopy mogą go zlinczować. W słusznie minionych czasach partia mówiła, że Ameryka to wróg, a jak można wpuścić wroga na pole? Chcąc utrzymać lukratywne profesorskie stanowisko trzeba było pleść głupoty, nauki sprzeczne z logiką. A co w komunizmie było logiczne? Znamy to i pamiętamy; kartki na mięso, cukier i na wszystko inne. Na szczęście postępu nie dało się zatrzymać. Szkoda tylko straconych lat spędzonych na podchodach jak zakamuflować prawdę. Zielona farba na naszym plakacie przeżarła się ze złotym kolorem dojrzałych kolb z Podlasia i innych rejonów północnej Polski.
Czy nasze zmagania z „partyjnym betonem” przyniosły jakiś rezultat? Myślę, że trudno byłoby dziś wyobrazić sobie polskie rolnictwo bez Carewicy. Szkoda tylko, że jej narodziny musiały być okupione takimi wyrzeczeniami. Każdy kto dziś kładzie na grilla (to też amerykański wynalazek) karkówkę lub inne smakołyki, musi wiedzieć, że gdyby ten „beton” nie runął to nadal trzeba byłoby obejść się smakiem grillowanej karkóweczki.
Kiedyś kolejka wąskotorowa w czasie kampanii cukrowniczej woziła buraki do Cukrowni Kruszwica. Tory kolejki przecinały akurat nasze pole więc musiałem mocno trzymać lejce od koni, które nieobeznane z taką techniką strasznie się bały pociągu. Na niektórych wagonach siedzieli chłopi. Kolejka nie mogła hamować całego składu więc na poszczególnych wagonach robili to tzw. hamulcowi. Dziś trochę z przekory opisując pożyteczną skądinąd działalność pracowników cukrowni sięgam myślą do „hamulcowych” w naszych władzach, wysoko postawionych ludzi, którzy siedząc w gabinetowych fotelach wykonywali szkodliwą robotę. Nie musieli siedzieć okrakiem na wagonach i zgrzytać zębami z zima, ale pykając fajeczkę i popijając darmowy koniak w imię chorej idei hamowali postęp w rolnictwie.
Kiedy już jako emeryt późną jesienią jadę samochodem w okolicach Wrocławia, wybieram drogę na skróty polnymi drogami, które bogata gmina Kobierzyce pokryła już asfaltem. W Kobierzycach mieści się hodowla kukurydzy gdzie pracowałem. Ale nie chcę wracać nostalgią do tamtych siermiężnych czasów gdy kupienie nici do maszyny do zaszywania worków było trudniejsze niż wyprawa na księżyc.
Emeryt ma czas, więc nie pędzę na złamanie karku, tylko sycę się widokiem dojrzałych kolb, które wychylają się daleko na wąską drogę. Aby nie uszkodzić lusterek bocznych samochodu jadę powoli. Oglądam w świetle reflektorów samochodowych kolby Carewicy świecące jaśniej niż zamulone pachołki przy drodze.
Dziś kiedy na YouTube widzę rolników koszących swoje łany najlepszymi kombajnami, chce mi się wołać: „– Dlaczego tyle energii musiałem spożytkować na zmagania z hamulcowymi”?
Być może ktoś, kto przeczyta ten nagłówek pomyśli sobie, że to jakiś fake news. Jednak historia, którą chciałbym opisać wydarzyła się naprawdę. Był to chyba już drugi rok mojego pobytu w Henrykowie czyli rok szkolny 1976/77. Pewnego dnia, wczesną wiosną, gdzieś około godziny 21:20, a więc późnym wieczorem wracałem z parku do internatu. Byłem już prawie na miejscu czyli na wysokości wieżyczki klasztoru, w której urzędował dyrektor Władysław Szklarz.
Tylko tym razem „Władek”, jak go potocznie nazywano, wyrósł jak spod ziemi. -Stój chłopcze, czy ty nie wiesz która to już godzina?– zapytał. No oczywiście, że wiedziałem. – Ale co ty tu robisz mimo tak późnej pory?- dodał. Mimo, że byłem po wojsku, miałem już chyba 23 lata to jednak w Henrykowie nie miałem taryfy ulgowej. Znaczyło to, że o godzinie 21:00 trzeba było już spać a nie łazić do parku. Na nic zdałoby się przekonywać Władka, że lubię wąchać kwiatki i nocą wsłuchiwać się w pohukiwania sów. Moje towarzyszki sówki, a raczej dziewczyny jak szare myszki po cichu zdążyły już czmychnąć do żeńskiego internatu. Niestety nasz dyrektor był bardziej praktyczny niż romantyczny.
Ponieważ była to już pora spania w internacie, więc na miejscu zapadł na mnie wyrok, oczywiście – skazujący! Byłem winny złamania regulaminu ucznia. Wyrok jaki zapadł na miejscu był krótki i bardzo zwięzły; – Jutro rano o godz. 7:00 stawisz się na placu apelowym w gospodarstwie do pracy. Czyli na ten dzień jesteś zawieszony jako uczeń. Inaczej mówiąc, musisz ponieść karę za bumelowanie po nocy. Mimo, że był to już XX wiek, przebywanie po godzinie 21:00 poza internatem było srogim złamaniem regulaminu szkolnego. Oczywiście następnego dnia o 7:00 rano byłem już na apelu porannym w gospodarstwie. Stanąłem w szeregu jak gdybym był tam stałym pracownikiem. – Ta grupa jedzie do Muszkowic siać bobik– kierownik dał znak. – A ty także. Muszkowice. Wszystko wskazuje na to, że kierownik gospodarstwa był już wcześniej poinformowany, że dziś do pracy przyjdzie jeden „skazany” za łamanie regulaminu. Tyle co mogłem się wtedy zorientować to Muszkowice były jednym z gospodarstw Stacji Hodowli Roślin w Henrykowie.
Oczywiście, że nie miałem pojęcia co będę tam robił, ale byłem przekonany, że ta praca jest karą i ma dać mi w kość. Czułem, że zamiarem dyrektora było dać mi do zrozumienia jakie mam opcje wyboru. Wybrać naukę lub też jeśli nie skończę tej szkoły to będę całe życie jedynie pomocnikiem traktorzysty, może nawet w Muszkowicach. Aż tak strachliwy to ja nie byłem, ale to co miało być dla mnie karą okazało się dla mnie całkiem miłym przeżyciem.
Kiedy dojechaliśmy na pole, zobaczyłem szmat ziemi, może 20- 30 ha w jednym kawałku, który trzeba obsiać w jeden dzień. Jako że strach ma zawsze wielkie oczy, pomyślałem, że spędzę tutaj chyba cały tydzień, bo dyrektor nie określił jak długo ma trwać moja kara. Moja praca miała polegać tylko na tym, abym jeździł z tyłu na siewniku i kontrolował czy w zbiorniku jest dosyć nasion i czy wszytko gra. Kiedy około południa pojawiła się ekipa z obiadem, byłem także zaprowiantowany jako pracownik. W czasie przerwy mogłem wejść do kabiny „Ursusa” co było dla mnie wydarzeniem. Czułem się jakbym siedział za sterami stacji kosmicznej ISS. Traktor, który znałem z pracy u mojego ojca, Ursus C-325 nie miał kabiny. Była tam tylko dźwignia zmiany biegów i kierownica. Tutaj siedząc w kabinie „Ursusa 9011” (tak się chyba nazywał ten prawdziwy kolos), wyobrażałem sobie w jakim to luksusie pławi się ten traktorzysta. Nagle nadjechał sam dyrektor Szklarz i zamienił parę słów z kierownikiem. Spojrzał w moim kierunku, zaśmiał się pod nosem i tylko tyle. Jedynie co przekazał mi kierownik, jutro idę znów do szkoły. Sama kabina, jak na tamte czasy, mocno wypasionego „Ursusa” zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Jakieś kosmiczne przełączniki; jeden żółw, drugi zajączek. – Po co to całe zoo? – zapytałem pękającego z dumy kierowcę. Tłumaczył mi, że są to różne możliwości przenoszenia odbioru mocy. – Jak jest ciężko to w ruch idzie „żółwik”, a jak mam podgonić to uruchamiam „zajączka” i uzyskuję duży skok mocy. Aha, powiedziałem ze zrozumieniem i wróciłem do zajęć. Pracowaliśmy do zmroku, roboty ubywało, a mnie jako przyszłemu agronomowi zaczęła się ta praca podobać. Ogromne, jak na moją wyobraźnię, lekko pofałdowane pole z małymi zagajnikami, falująca fatamorgana i te żółwiki i zajączki kicające w kabinie kierowcy. Trudno być na to obojętnym. Kończąc pracę pomyślałem, że ten zamiar dyrektora Szklarza, ukarania niesfornego ucznia nie bardzo się udał. Nie czułem straty, uważałem, że skorzystałem na tym pobycie w karnej kolonii. Przekonałem się, że ukończenie szkoły daje mi szansę pracować jako agronom.
Stanisław Bednarski w USA.
Kiedy w 1992 roku podczas szkolenia agronomów w USA pokazano nam traktory i kombajny, które mogły poruszać się po polach bez udziału kierowcy, a jedynie przy pomocy GPS, uznałem, że to chyba jakiś „joke” czyli kawał. Jednak jak życie pokazało, nie był to żaden kawał. Innowacje wchodziły powoli. Aby nie straszyć ludzi, dla zmyłki, w kabinach siedzieli prawdziwi statyści udając kombajnistów. Dziś czyli już w XXI wieku i po polskich polach brykają traktory firmy „John Deere”, i nie jest żadną nowością, że w kabinie takiej maszyny jest więcej elektroniki jak niegdyś w kabinie statku kosmicznego „Apollo11”, który dotarł na Księżyc.
Gdybym dzisiaj ponownie stanął przed dylematem wyboru drogi życiowej, to na pewno wybrałbym ponownie profesję „agronoma – kosmonauty”. Dziś, jak wieść niesie, ich wehikuły czyli kombajny i traktory prowadzone są przez nawigację satelitarną. Mimo wszystko każdy kto pracował na roli wie, że bajką są opowieści o tym, że chłop śpi, a żyto mu samo rośnie. Zdarza się czasem, że nie żyto, ale jęczmień wyrasta chłopu pod okiem, ale to już sprawa dla KRUS, a nie dla agronoma.
Ps. Nie byłem ani pierwszy ani ostatni, którym przypadło bywać w tzw. kolonii karnej Muszkowice. Wiem, że wielu chłopaków zaliczyło to miejsce.
Nasi koledzy, Andzia czy Faja lubili czasem robić Szklarzowi jakieś jaja. Dzięki temu muszkowickie barany dobrze się miały, bo ich nasze chłopaki czasem dokarmiały. Miejsce odbywania kary zależało od pory roku, a w gospodarstwie zawsze było coś do roboty. Mnie kara dopadła wiosną, więc trafiłem na siew bobiku, inni w innej porze roku kierowani byli do pracy w owczarni, do obsługi baranów. Jednak chłopaki nie byli tacy rozmowni, żeby opowiadać co tam musieli robić. Wspominali, że tylko musieli je karmić. Ale czy to cała prawda?
Najlepiej gdyby każdy z nich sam opisał swój epizod pobytu w kolonii karnej w Muszkowicach. Gdy powstanie z tego dokumentacja na papierze, może za te prace przymusowe uda się uzyskać jakieś odszkodowania? Zachęcam do dzielenia się wspomnieniami!
Kiedyś będąc jeszcze w PSNR w Henrykowie wybraliśmy się do leżącego nieopodal rezerwatu przyrody zwanego muszkowickim lasem bukowym. Sama nazwa niewiele może nam sugerować, bo każdy może powiedzieć, las jak las. Ale nic bardziej mylnego.
Szczególną cechą tego rezerwatu jest fakt, że jest on najbardziej spektakularny jedynie we wczesnowiosennej porze. Kiedy jeszcze wiekowe buki – podobno niektóre mają ponad 250 lat, dopiero co zaczynają rozwijać liście, dla roślin tam rosnących zaczyna się wyścig z czasem. Kiedy słońce mocno już operuje, roślinki tam rosnące zaczynają szaleńczą walkę z czasem – kto pierwszy i ładniejszy, pachnący i gładki, ale ja jestem najbardziej rzadki – mówi wilcze łyko. Kiedy liście już za kilka dni zacienią łąki, w dole będzie już prawie tylko łyse pole. Kwiatki tam rosnące idą spać i czekać będą znów wiosny, bo dla nich te kilka dni to czas (tak jak dla nas był najbardziej radosny) i aby znów do wiosny.
Buk w muszkowickim lesie.
Będąc tam podziwialiśmy nie tylko piękne kwiatki, ale mieliśmy dużo zabawy robiąc dziewczynom zdjęcia w plenerze. Były wielkie śmichy i chichy. Kiedy wróciliśmy do Henrykowa, Krzysiek poszedł do ciemni wywołać zdjęcia, aby móc oczarować nimi dziewczyny. Ale zamiast oczarowania było wielkie rozczarowanie. Okazało się, że zapomniał włożyć kliszę do aparatu.
To zdjęcie współczesne, ale wykonane w opisywanym muszkowickim lesie. Tym razem aparat był cyfrowy, na którym od razu można było sprawdzić czy i jak wyszło. Zdjęcie przedstawia uczestników Zjazdu / Spotkania Henrykusów w 2019 r. Impreza organizowana przez Zenona Kowalczyka z Sochaczewa (PSNR 1972- 74) odbyła się w restauracji „Derkacz” w Ziębicach, z wypadem do Muszkowic.
Aparaty w tamtych czasach nie były aż tak inteligentne jak dziś, aby powiedzieć nam STOP chłopie a gdzie klisza? Pstyk- pstryk, a wyszedł wielki bzik. Dziewczyny oczywiście liczyły na fajne zdjęcia i długi czas myślały, że Krzysiek lada dzień wyłoży im kawę na ławę, czyli zdjęcia na stół. Kawa może jeszcze i nieraz była, ale zdjęcia wcięło na amen. Wiele razy obiecywaliśmy dziewczynom, że sesję powtórzymy i już tym razem na pewno w „ORWO” kolorze, ale pozyskanie tak cennej kliszy wymagało wtedy nie lada zachodu. Bo klisze te faktycznie były z zachodu, ale dla prawdziwego zachodu były raczej ze wschodu, bo z byłego DDR. Obiecywaliśmy sobie z Krzyśkiem, że może jednak kiedyś damy radę namówić ponownie dziewczyny na sesję w muszkowickim lesie. Ale jak wieść niesie „Starego wróbla na plewy już nie da się nabrać”. No, ale to już nic z tego, bo czas dawno upstrzył nam lica, więc nawet opcja -3 miesiące sanatorium w Ciechocinku, nie wróci nam tamtych lat. Swoją drogą, zastanawiam się, czy to warto wywoływać „wilcze łyko” z tego pięknego lasu? Jednak szkoda nam tamtych dni spędzonych w muszkowickim raju. O tak, już pamiętam, to było chyba jednak w maju.
Kiedy w drugim roku pobytu w PSNR Henryków pojechaliśmy z wycieczką do Kobierzyc, oglądać zakład nasienny kukurydzy tzw. „kukurydziankę”, zachwyciła mnie mało dotąd znana mi roślina jaką była w PRL kukurydza. Na PGR–owskich polach widać było czasem uprawy kukurydzy, ale to tylko na kiszonkę. Nasiona owej rośliny powszechnie nazywano „Koński ząb”, bo kształtem przypominały faktycznie końskie zęby. Nasiona do jej uprawy pochodziły przeważnie z importu z Węgier i Jugosławii. Dlatego wielkim zaskoczeniem dla mnie był fakt, że w Polsce można także uprawiać kukurydzę na nasiona. Kiedy zwiedzaliśmy zakład pomyślałem sobie, czy by nie tutaj szukać sobie pracy po skończeniu szkoły? Te żółte nasiona kukurydzy wyglądały w masie jak jakieś płynne złoto. Wahałem się czy zaraz zapytać o pracę, bo faktycznie jeszcze nie miałem dyplomu ukończenia szkoły.
Maisevent / Maize Event, September 2005
MTI, Maize Technologies International GmbH
Bruck an der Leitha, Burgenland, Austria
Trochę szkoda mi był godzić się z myślą o ponownym porzuceniu moich rodzinnych Kujaw. Kiedy w domu rodzinnym zakończyliśmy żniwa, zbierając pszenicę, żyto, jęczmień i owies, jakoś zaczęło mi czegoś brakować. Sam nie wiedziałem czego bardziej; kolegów i koleżanek z Henrykowa, którzy rozjechali się do domów po całej Polsce, czy też może tej mojej miłości od pierwszego wejrzenia, jaką stała się ta właśnie kukurydza? Drogę już znałem, bo to trasa z Kujaw prawie po drodze do Henrykowa. Wsiadłem do pociągu i pojechałem prosto do Kobierzyc. Było już późne lato, a więc inaczej jak w gospodarstwach uprawiających zboża, o tej porze roku prawie nikogo nie było w biurze. Trwała gorączka zbiorów- wszyscy biegali po polach obsianych kukurydzą. Poszedłem więc do biura WSHR Kobierzyce (taki wieloobiektowy PGR), ale tam uznano, że lepiej chyba powinienem iść do zakładu Hodowli Kukurydzy. Kiedy tam poszedłem, wszyscy ludzie byli w polu, więc wszystkie biura były puste. Obleciał mnie strach, że moja podróż zakończy się fiaskiem. Pomyślałem sobie, że oni tutaj nikogo nie potrzebują. Skoro jest tak pusto to i nie mają co robić. Kiedy szedłem korytarzem, na drzwiach widziałem karteczkę „dr od motyli Pan Stanisław Jascha”. Inny pan był od plantacji i nazywał się mgr Paweł Dańczuk. Zatrudniona tam była cała plejada uczonych. Pomyślałem więc sobie, co ja tu mogę robić? Jedynie parzyć kawę, bo umiem. W wojsku, kiedy mieliśmy służbę na kuchni to też miałem zaszczyt parzyć kawę, a w niedzielę nawet herbatę! Co prawda, rozmiar dzbanka na kawę był trochę inny, bo był to kocioł na 500 litrów. Tak więc tutaj kawusię czy herbatkę zapewne parzyła pani sekretarka. Nic tu po mnie! Z nietęgą miną wyszedłem przed budynek i już widziałem siebie siedzącego w pociągu do domu. I wtedy niespodziewanie, jak spod ziemi, mimo tej pustki w biurach, pojawił się jeden pracownik. Gość w średnim wieku zaczepił mnie i zapytał „_ Kogo pan szuka?”. Ja, wie pan, byłem tutaj kiedyś ze szkołą z Henrykowa i oglądałem zakład nasienny. Chciałem się zapytać czy mógłbym tutaj odbyć staż pracy? I tu zaskoczenie. „Jak pan chce, może pan zaczynać od poniedziałku”, bez namysłu powiedział do mnie przypadkowo spotkany jedyny pracownik tego zakładu. Propozycja ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. No cóż, były to jeszcze ostatnie moje wakacje szkolne. Przyjechałem z zamiarem znalezienia pracy w zakładzie nasiennym kukurydzy, bo taki był nasz wyuczony zawód- technik nasiennictwa rolniczego. Jednak na hodowli kukurydzy znałem się jak wilk na gwiazdach czyli nic. Dlatego propozycja pracy i to od zaraz w zakładzie hodowli wybiła mnie trochę z równowagi. Zacząłem kombinować jak się wymigać, bo to chyba nie dla mnie ta robota. No, od zaraz to nie, muszę wrócić do domu, pomogę ojcu dokończyć żniwa i chętnie przyjadę jak najszybciej. Pan zaśmiał się pod nosem i powiedział, no dobra, niech pan dokończy te żniwa i może pan zaczynać pracę u nas od 1 września. Cała rozmowa trwała tylko parę minut, więc z lekkim niedowierzaniem pytam ponownie, jakie dokumenty mam przysłać lub przywieźć ze sobą? Pan uśmiechnął się jeszcze bardziej i powiedział, „- Widzimy się pierwszego września”. A co z podaniem o przyjęcie do pracy, zapytałem. Pan kierownik objął mnie jak starego kumpla za szyję i powiedział; „– Panie, ja to znam bardzo dobrze Henryków”.
Stanisław Bednarski
Pierwszego września 1977 roku zostałem pracownikiem tzw. kukurydzianki. Kiedy byłem już pracownikiem pełną gębą i zanosiłem nasiona do analizy do laboratorium, pani która je odbierała była zawsze bardzo miła i uśmiechała się pod nosem wypytując mnie wiele razy o Henryków. Powodów tego zainteresowania nie znałem. Myślałem sobie, że to takie ciekawe miejsce, więc może i ona chce tam pojechać na wycieczkę. Kiedy już byłem bardziej obeznany z ludźmi, pani laborantka powiedziała mi, że zna Henryków jak własną kieszeń. Dowiedziałem się, że ona także kończyła naszą szkołę. Tam właśnie kształcono pierwsze laborantki. Dziś ma pracę, dzieci i męża i jedynie brak czasu przez obowiązki rodzinne sprawia, że nie może się tam wybrać kiedy by chciała. Już podczas wakacji mąż wspominał jej, że właśnie przyjął do pracy absolwenta z Henrykowa. Każdy kto przeczyta te moje wspomnienia, powie zapewne, co w tym nadzwyczajnego, że tam trafiłeś do pracy? Ale dla mnie to było nadzwyczajne. To był strzał w dziesiątkę, angaż na całe życie. Moje początkowe myślenie o hodowli kukurydzy było takie dziecinnie naiwne. Dziś mogę być tylko wdzięczny losowi, że to tam skierował mnie do pracy w hodowli. Tak, hodowla to nie tylko zapylanie kolb kukurydzy, ale w dalszej części to zbiór tzw. elit nasiennych. Każdy pracownik dawnych central nasiennych wie doskonale co to znaczy. Ale w kukurydzy pojęcie to ma jeszcze większy sens, bo prace hodowlane nad jedną odmianą trwały nieraz od 7 do 12 lat. Często koszt wyprodukowania 1 kilograma nasion był wyższy od kilograma złota. Moje całe dalsze zawodowe życie, aż do emerytury, toczyło się tylko wokół kukurydzy. W ciągu wielu lat pracy przyszło mi nieraz używać różnych jej nazw; Seed Corn, Kukuruz, Carewica jak nazywają ją Bułgarzy czy Watz będąca potoczną nazwą kukurydzy w rejonie Austrii zwanym Styria. Kiedy było to nowością, gdy ktoś będąc w kinie jadł Pop Corn. Dziś zapewne nikt się temu nie dziwi. Każdy wie skąd ona (ta pękająca kukurydza) pochodzi i jak się ją produkuje, dlaczego pęka itd. Ja, mając za sobą długie życiowe doświadczenie, mogę wam nieco o tym powiedzieć. Przed laty jako pierwszy plantator w okolicach Wrocławia zacząłem uprawiać Pop Corn. Potem wyruszyłem w szeroki świat, gdzie rośnie ta wspaniała roślina; do Austrii, innych państw europejskich, USA, ZSRR a nawet do dalekiego Meksyku. W Meksyku piłem piwo „Corona”, jadłem placki kukurydziane zwane „Tortilias” czasem nawet musiałem zakąsić je „Tekilą” z robakiem, który pływał w środku. Tak, siałem i zbierałem kukurydzę nad brzegami ‘’Pacifico”, a w wolnych chwilach oglądałem pluskające się w bezkresnym oceanie młode wieloryby, które akurat w tym czasie przyszły na świat.
S.Bednarski w oceanie arbuzów- Astrachański Kraj nad Morzem Kaspijskim
Kiedyś drogi moje jako agronoma zawiodły mnie do dalekiej Syberii w byłym ZSRR, do miasta Uvat. Trafiłem do miejsc, gdzie żyją białe niedźwiedzie, a także tam gdzie było sowieckie więzienie popularnie nazywane gułagiem. Wiezienie bez bram, murów i wieżyczek wartowników. Zamiast murów i bram miejsce to otaczały bezkresne bagna, woda i lasy. Dlatego ucieczka z takiego miejsca była niemożliwa. Latem miliony komarów, wilki i niedźwiedzie, zimą mrozy do – 40 stopni i bezkres tajgi skutej lodem. Nie przypadkiem takie wyspy pośród bagien wybrano jako miejsca zsyłki setek tysięcy ludzi, których władza komunistyczna uznała za wrogów socjalizmu. Te naturalne wyspy pośród bezkresnych bagien otoczone były polami, na których rosła tylko trawa. Ruskie chciały uprawiać tam naszą pionierską kukurydzę. „- Stanisław– powiedział do mnie kołchoźny agronom, – ty wsio umiejesz, wsio znajesz” co oznaczało, że przekorni rosyjscy agronomowie chcieli ośmieszyć mnie lub firmę, w której pracowałem. „- Takiś mądry, uczony agronom amerykańskiej firmy, który twierdzi, że mają najlepszą kukurydzę na świecie! To spróbuj ją posiać na Syberii! No i czto wy na to „tawariszcz” Stanisław? Tak jest, najlepsza na świecie – brzmiała moja odpowiedź. Stanęliśmy do zakładu i musiałem udowodnić, że to nie „kapitalistyczna propaganda”, mimo że oni wierzyli, że rosyjska kukurydza jest i tak najlepsza na świecie.
Kiedy obecnie jako emerytowany agronom od kukurydzy jadę z Austrii, gdzie mieszkam, do Polski, to w okolicach Kobierzyc muszę jechać wolniej. Pola wokół lokalnych dróg obsiane są kukurydzą. Dojrzałe już kolby wychylają się aż na drogę i aby nie uszkodzić bocznych lusterek jadę powoli. Rozpiera mnie duma, że wysiłki moje i moich kolegów nie poszły na marne. A może to tylko skrzywienie zawodowe i ogromna satysfakcja, że warto było dać się ponieść fantazji i zakochać się od pierwszego wejrzenia w pięknej „carewicy- królowej pól”? Tak myślę o kukurydzy. Jest to z pewnością caryca polowych upraw. Myślę, że raz podjęta decyzja o rozpoczęciu nauki w Henrykowie i w jej konsekwencji praca w Kobierzycach pozwoliły mi w dalszym czasie wybrać się w szeroki świat. Każdy kto miał styczność z nasiennictwem w Polsce to zapewne spotkał na swojej drodze zawodowej kogoś z Henrykowa, ja nie byłem wyjątkiem. Ukończenie Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego w Henrykowie było w tamtych czasach jak branżowy „żelazny glejt”. Mając go trafiłem do Kobierzyc, a tam już kukurydza stała się moją przepustką do szerokiego świata. Nie tylko w przenośni, ale i w realu przemierzałem świat. Drogi moje zawiodły mnie aż nad Pacyfik, do Meksyku i oczywiście także do USA- największego producenta kukurydzy na świecie, gdzie mieściła się siedziba firmy „Pioneer”, w której pracowałem.
Multi-kulti grupa hodowców kukurydzy z całej Europy.Moim zadaniem było zapanować nad tym ludzkim żywiołem- wieżą ’”Babel’„. Zdjęcie z tzw. Winter Nursery – hodowla kukurydzy zimą w cieplejszych stronach świata.Mexico. Puerto Vallarta.
W roku 1992 byłem na szkoleniu agronomów w USA. Farmer opowiadał nam, że obecnie mają już taką technikę, że on mógłby siedzieć na dachu od silosu i obserwować jak kombajny same zbierają kukurydzę. Nie wierzyłem mu, więc powiedziałem do kolegi (Laci Madziar ze Słowacji), że to ściema. Farmer myśli, że ma przed sobą ludzi ze Wschodniej Europy to może opowiadać nam bajki. A jednak to była prawda. NASA i armia USA szukały sposobów pozyskania pieniędzy, więc po raz pierwszy udostępniły system GPS dla rolnictwa. Umożliwiał on lokalizowanie plantacji i sprzętu mechanicznego na ogromnych farmerskich polach. My oczywiście słuchaliśmy tego jak „świnia grzmotu”. Przypomniały mi się wtedy opowiadania mojego dziadka, który w latach 1910- 1912 pracował w Chicago. Kiedy powrócił do domu, to zimą kiedy cepem młócił z chłopami w stodole żyto, opowiadał im, że w „Chameryce” zboże koszą kombajnami. Wtedy chłopy jemu na to – Michale, to co my będziem robić zimą jak kombajn zboże sam skosi? Chłopy zaczęły rechotać jak dzieciaki, myśląc że to zapewne jakieś bajki. Inny chłopski mędrek podłapał temat i powiedział do Michała; – Skoro kombajn wszystko umie to zapewne i włosy też będą kombajnami strzyc, a nawet i brody kombajny będą golić. Cha, cha, cha- rechotali. – Michał, maszyna sama kosi i może jeszcze sama młóci? No to „ziorka” zbierają płachtą po polu, a wróble im na pewno będą pomagać? Nadmienię, że w Polsce dopiero w 1975 zakończono pełną elektryfikację wsi w całej Polsce. Mimo, że mieszkałem w samym sercu Kujaw, niedaleko Mysiej Wieży w Kruszwicy, to prąd elektryczny do naszej wsi dotarł dopiero w 1961 roku. Przez rok, w pierwszej klasie uczyłem się przy lampie naftowej. Nieraz żartuję sobie mówiąc, że to dlatego mam dziś takie braki w nauce. Dzieląc się z Henrykusami swoimi przeżyciami z lat minionych, chciałbym nadmienić, że mam jeszcze „za pazuchą” wiele innych tematów, którymi mógłbym się z Wami podzielić. Więc czekam na Wasze komentarze, uwagi czy zapytania, które będą dla mnie zachętą do dalszych wspomnień. Chętnie też przeczytam podobne opowieści innych osób z branży lub ze szkoły.
Wspominał; Stanisław Bednarski, absolwent PSNR 1975- 77.
Kiedyś, chyba jeszcze jesienią 1976 roku, do PSNR w Henrykowie dotarła wiadomość, że Centrala Nasienna, bodajże z Ząbkowic Śląskich organizuje wycieczkę do Leningradu i poszukuje chętnych do wyjazdu. Jak można było się domyślać, w tamtych czasach pracownicy Central Nasiennych nie byli najlepiej opłacanymi pracownikami, więc do takiego wyjazdu chętnych brakowało. Dlatego ktoś wpadł na pomysł, że może do składu wycieczki będą mieli ochotę dołączyć uczniowie PSNR?
Stanisław Bednarski podczas spotkania zjazdowego w 2012 roku
Zawsze lubiłem geografię i historię, więc pomyślałem, że taki wyjazd byłby dla mnie wielkim wydarzeniem. Wpłaciłem pieniądze i zacząłem załatwiać dokumenty.
Tak się składało, że urodziłem się na Kujawach, w okolicach Kruszwicy, więc zaświadczenie z Powiatowej Komendy Milicji Obywatelskiej musiałem osobiście załatwić w Inowrocławiu. Kiedy nadeszły ferie zimowe, wziąłem papierek ze szkoły i niewiele go oglądając, wsiadłem do pociągu relacji Henryków -Wrocław, dalej do Inowrocławia i już autobusem do rodzinnego domu. Ostatniego dnia ferii spakowałem już wszystkie rzeczy potrzebne do mojej zimowej wyprawy do zimnego bieguna dawnego Związku Radzieckiego. Wyliczyłem sobie, że do Inowrocławia dojadę autobusem, a tam udam się na posterunek Milicji Obywatelskiej , gdzie załatwię moją sprawę. Następnie pójdę na dworzec PKP i w drogę do Wrocławia, skąd dalej już prosto do Henrykowa. Pociąg odchodził wieczorem, więc pomyślałem, że załatwię sprawę w pięć minut i dalej w drogę. Komenda Milicji znajdowała się w centrum miasta Inowrocławia, więc kiedy tam dotarłem, było już blisko godziny 15. Załatwię sprawę i spadam na pociąg, planowałem. Zachodzę do urzędu, ciemny korytarz, szukam odpowiedniego miejsca, gdzie zajmują się ewidencją ludności. Pukam do drzwi, zza których słyszę, „– Co wam jest potrzebne obywatelu?”. – Ja, wie pani, chciałem jechać do Związku Radzieckiego i potrzebuję zaświadczenie o niekaralności, aby otrzymać wizę do Kraju Rad. Podaję pani kartkę, którą otrzymałem ze szkoły i wtedy uświadamiam sobie, że oczywiście to szkoła powinna najpierw tę kartkę podstemplować i powiedzieć mi, że „teraz z tym dokumentem pójdziesz pan na milicję”. Pani na komisariacie patrzy na kartkę i znowu na mnie i prawie zaczyna krzyczeć; „- Z czym ty człowieku przyszedłeś! To jest nic niewarty świstek papieru, bo tu brak jest pieczęci ze szkoły!”. Ma się rozumieć – szkoła w pierwszym rzędzie zezwala na taki wyjazd, a milicja sprawdza, czy nie byłem karany. Stanąłem jak wryty, pełen najgorszych przeczuć. To oczywiście nici z mojego wyjazdu! Nie tylko wyjazd, ale i pieniądze już zapewne przepadły! Nie ma możliwości przyjechania ponownie, bo wyjazd z domu do Henrykowa to, w moim przypadku, jak wyjazd zagranicę. Jedynie dwa razy w roku szkolnym mogłem sobie pozwolić na taką podróż; na święta i na koniec roku.
Pani w okienku dobiła mnie, mówiąc, że nie mam szans na pozytywne załatwienie mojej sprawy. Bez szkolnej pieczątki nic nie wyjdzie z planów mojego wyjazdu do miasta bohaterów, jakim był Leningrad „Gorod Gieroj”- miasto bohater, jak je nazywali Rosjanie. „-Idź pan do szkoły, załatw pieczątkę i przyjdź pan jutro”- burknęła pani. Jutro to będzie futro, pomyślałem sobie, i wyszedłem. Wiedziałem, że to jest niemożliwe, bo ja obecnie nie mieszkam w okolicy Kruszwicy, ale na drugim końcu Polski! Więc ponowny przyjazd był oczywiście niemożliwy. Wyszedłem na ten sam ciemny korytarz i szukałem miejsca, gdzie by można było usiąść i ochłonąć. Co za pech- chodziło mi po głowie. Znalazłem w głębi korytarza jakieś miejsce i siedzę zachodząc w głowę co z tym fantem zrobić? Może jest ktoś tutaj w mieście, kto może mi pomóc? W emocjach nawet nie zdałem sobie sprawy, że w tych ciemnościach usiadłem koło drzwi z napisem „Wydział kryminalny”. Siedząc tak musiałem mieć taką minę, jakbym czekał na wyrok co najmniej 10 lat do odsiadki we Wronkach. Ocknąłem się kiedy z pokoju wyszedł milicjant w cywilu i wali do mnie prosto z mostu „- Z jakiego paragrafu jesteście skazani i na ile?”.Tutaj puściły mi już wszystkie hamulce – ja, proszę obywatela – nie znałem jego stopnia, więc nie wiedziałem jak jego tytułować, więc resztką sił wykrztusiłem – jestem niewinny. „- Każdy tak mówi, kto tu przychodzi”- usłyszałem. „- Mówcie, bo już prawie trzecia i na dzisiaj koniec. Wejdźcie do środka!” Musiałem wyglądać jak ściana, bo milicjant zaczął kumać, że taki dzieciak po wąsem to chyba żaden inowrocławski żulik! – Ja, proszę pana, pochodzę z okolicy Kruszwicy, i dziś miałem zamiar jechać dalej pociągiem do Wrocławia i dalej do szkoły i już nie będę miał możliwości załatwienia tego dokumentu na wyjazd do Leningradu. Milicjant zaczął macać się po kieszeniach, więc pomyślałem, że szuka dla mnie kajdanek. Ale nie, akurat znalazł takie małe kwadratowe, metalowe pudełeczko. W środku, jak się domyśliłem, nie było kajdanek, ale jego osobista pieczątka.
Otworzył pudełeczko, chuchnął na pieczątkę. Wziął ode mnie kartkę i opierając ją na kolanie przyłożył pieczątką na moim dokumencie. „- Zmykaj do okienka– powiedział, – bo już piętnasta i zaraz zamykamy.” Ja znowu odzyskałem moce – spojrzałem na magiczną pieczątkę i zobaczyłem, że ten miły pan to nie kto inny ale major milicji obywatelskiej. Obywatelu majorze, chciałem zapytać – niech mi pan wyjaśni, nawet pan nie zapytał się mnie o jaką szkołę chodzi? Ja nawet nie zdążyłem powiedzieć jak się nazywam, a pan zrobił mi taką miłą przysługę. „- Ja wiem o jaką szkołę chodzi! Znam to miejsce!” i uśmiechnął się od ucha do ucha. „– Bo moja żona chodziła w Henrykowie do szkoły”. Wszedłem do pokoju, a pani spojrzała na zegar, co oznaczało, że dziś już za późno. Kiedy jednak podsunąłem jej karteczkę z pieczątką i podpisem obywatela majora, trochę zbladła i prawie zaniemówiła. Bach- bach i jest pieczątka! „– Może pan jechać, wszystko załatwione”.
Zapewne pomyślała sobie, że z „ziomalem” pana majora lepiej nie zadzierać.
Leningrad. Od lewej; Zofia Wawer, Stanisław Bednarski, Iwona Wiatr, Marzena Sarapata.
W lutym 1977 roku pojechaliśmy pociągiem do Leningradu. Kontrole graniczne, druty kolczaste na granicy, wymiana podwozia z wąskich na szersze, ruskie tory itp.
Drugi dzień zjazdu – spotkanie w Budzowie u Olewiczów. S.Bednarski z prawej.
Domyślać się można, że pan major znalazł w Henrykowie skarb swojego życia. Szkoła była nie tylko zapleczem kadr dla nasiennictwa, ale też zagłębiem dobrego materiału na przyszłe żony. Skoro jesteś z Henrykowa to nie mam pytań – pewnie pomyślał major. Stamtąd przecież była jego żona. Skoro był majorem milicji to nie był już taki młody, więc zapewne jeszcze miło wspominał czasy kiedy „wyhaczył” swój henrykowski skarb. Skoro jesteś swój, czyli nasz człowiek to możesz jechać do Związku Radzieckiego. Legenda głosi, że w Noc Wigilijną nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem. Tym razem, chociaż to nie była wigilia, pan major przemówił do mnie jak człowiek. Po latach śmiało mogę powiedzieć, że to jednak zapewne był milicyjny jasnowidz.