Sianie zamętu! Bednarski ma kłopoty!
Nie samym chlebem żyje człowiek, więc i agronom nie tylko liczy ziarenka kukurydzy!
Pracując w Austrii, w lutym 1986 roku brałem udział w tajnej misji w Warszawie.
Minister rolnictwa Austrii wybrał się do Polski na polowanie na grubego zwierza. Nie jest to żadna przenośnia, chodziło o polowanie na prawdziwe żubry. Pan minister i mój szef polecieli prywatnym samolotem do Warszawy. Moim zadaniem było pojechać tam samochodem „Audi 100” i być na miejscu do dyspozycji szefa. Miała to być misja specjalna, a jaka była, to się okaże. Kiedy byłem na granicy w Cieszynie podszedł do mnie oficer straży granicznej wypytując o cel podróży; do kogo, po co, na co?
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, – Jadę do Warszawy w celach służbowych do hotelu „Victoria”. Oficer popatrzył na mnie, na moje – luksusowe jak na tamte czasy- auto i zapaliła się mu w głowie czerwona lampka. To zapewne jakiś- kurier, agent obcego wywiadu, z pewnością tak pomyślał. Potem jeszcze raz zaczął mnie wypytywać, czy naprawdę jadę do „Viktorii”? Może zrobiło mu się żal mnie, bo pewnie nie rozumiał dlaczego w tak młodym wieku chcę zginąć akurat w Warszawie.
Prawie szeptem powiedział do mnie, weź sobie inny hotel, bo tam kiedyś agenci „Mosadu” urządzili zamach na jednego z członków „OWP” (Organizacja Wyzwolenia Palestyny). Tak państwo polskie tamtych czasów sponsorowało terroryzm, w pięciogwiazdkowym hotelu urządzając biuro tej organizacji.
Całe pierwsze piętro było zajęte przez Palestyńczyków. Mieszkając tam, wieczorem z kolegą poszliśmy do baru hotelowego. ”Coni”- Conrad zamówił drinka, aż tu nagle podchodzi Palestyńczyk w „laczkach”, a była zima. Odepchnął „Coniego” na bok i pcha się do baru. „Coni” zerwał się na równe nogi chcąc go „lutnąć. Nie zdążył, bo barman błyskawicznie złapał go za rękę. Daj spokój, jeśli nie chcesz wrócić do domu w „holzpiżamie” (z niemieckiego: piżama z drewna czyli trumna). To są palestyńscy bojownicy Arafata. „Coni” wzburzony poszedł do pokoju.
Następnego dnia padła komenda „jedziemy do Białowieży, na grilla zaprasza pan minister Kłonica”. Ulice Warszawy były jak wymarłe, cała komunikacja ustała. W nocy i nad ranem padał lodowaty deszcz.
Autobusy, samochody tamtych lat miały tylko tylny napęd. Na śliskim lodzie szybko robiły obrót w kółko i stop. Nasz „Audi 100” dawał radę na lodzie, był jedyny w tym czasie z przednim napędem. Szef powiedział do mnie, wrzuć drugi bieg i środkiem, Marszałkowską, cała naprzód. Jednak z ambasady nikt, komu życie było miłe, nie chciał z nami pojechać. Następnego dnia pogoda się unormowała i przed hotel zajechał bus, a w nim pełno prezentów pana ministra, które otrzymał w Polsce. Wszystkie są do zabrania do Austrii. Zaczęli od walizek, a skończyło się na największym prezencie. Pan minister był zapalonym myśliwym, więc już rok wcześniej też był na polowaniu w Białowieży, gdzie upolował żubra. Po roku jego łeb był już spreparowany i gotowy do transportu do Austrii. Była też i skóra ze świeżo upolowanego łosia, zawinięta w folię i wszystko wylądowało w moim aucie. Kiedy to zobaczyłem, prawie padłem na kolana. Mówię do szefa; Rudi, żubry to najbardziej chronione zwierzęta w Polsce. Ja nie mam na ich przewóz żadnych dokumentów. Jadąc poprzednio bez niczego byłem już podejrzany, a co dopiero z tymi rzeczami. Szef miał pomysł na rozwiązanie problemu; pojedziemy na lotnisko, jak łeb się zmieści do samolotu to zabierzemy, a jak nie, to weźmiesz ty. Czekam przed lotniskiem jakiś czas i w końcu pytam się, czy samolot do Wiednia już odleciał? Nie było żadnego samolotu do Wiednia, słyszę, kim ty jesteś aby pytać się o ministra?
Z lotniska pojechałem do ambasady austriackiej i oświadczyłem, że pan minister kazał wam to oddać. Zostawiłem im skórę z łosia.
Następnego dnia powrót do Austrii i znów do pokonania granica w Cieszynie. Paszport, tak, pan podróżuje sam? Otworzyć bagażnik, która walizka pana? Ta! A reszta czyja?- Pana ministra. Co w nich jest, nie wiem. Kontrola trwała chyba ze dwie godziny. Na końcu usłyszałem odpowiedź celnika; – Panie ja oglądałem wczoraj dziennik, żadnego ministra u nas nie było. Wyszło na to, że moja wersja to ściema.
Na szczęście w tych bagażach nic oprócz gaci i innej bielizny nie było. Nie znaleźli nic podejrzanego.
Kilkaset metrów dalej granica czechosłowacka. „A co ty Polak tak jeździsz na „Rakusku”” (Rakuska to po czesku Austria) w te i z powrotem? Co tam przemycasz? Kiedy mówię, że nic, on pyta po co mi 5 walizek i to ustrojstwo? Miał na myśli projektor video. W tamtych czasach urządzenie takie podlegało rejestracji przy wjeździe do Polski. Tak więc bez tej rejestracji nie mogę z tym jechać przez Czechosłowację. Muszę czekać. Telefony się rozdzwoniły „w te i we wte”. W końcu jest decyzja- mogę jechać, ale będzie to zapieczętowane i tylko na jednej granicy muszę okazać ponownie do oclenia.
Chodziło o to, że takim urządzeniem można było pokazywać filmy np. w Czechosłowacji, a tam panował komunizm- „raj na ziemi”. Bali się, że mógłbym deprawować ich obywateli. Zrozumiałem problem widząc wielki transparent na granicy Czechosłowacji; „Ze Sowjeckim swazem na wse czasy!”
Więc mój projektor mógłby im pomieszać w głowach. Nawet celnik na granicy Austrii był ciekawy po co jednemu tyle walizek i ten projektor.
Kiedy powróciłem do domu zacząłem mieć wątpliwości, kim jestem; agronomem czy może agentem, który kursuje z Austrii do Polski przez Czechosłowację i sieje zamęt zamiast kukurydzy?
Ps. Kiedyś widziałem film o akcjach „Mosadu” którzy eliminowali uczestników zamachu na olimpiadzie w Monachium.
W filmie wspomniano także o zamachu w Wiedniu i hotelu Viktoria w Warszawie.
Stanisław Bednarski, Wiedeń
2 komentarze on Sianie zamętu
Na naszej stronie ciekawych tekstów Staszka jest więcej. Można je wyszukiwać używając lupki widocznej w górnym menu. Wystarczy w nią kliknąć i potem wpisać słowo "Bednarski". Ukażą się wszystkie teksty Stanisława Bednarskiego. Uwaga ta dotyczy głównie Czytelników, którzy zaczęli zaglądać na naszą stronę w późniejszym okresie. Zachęcam do wyszukiwania tekstów i komentowania.
Znacie?
Nie?
To poczytajcie.
Z tymi Pepikami, Knedliczkami, czy jak tam ich nazywają, to na granicy zawsze były cyrki. Jak kiedyś jeździłem do Austrii, po auta, czy towar do handlu, to wiecznie im zapłać i zapłać - "cło tranzytowe", niby do odebrania na granicy w Cieszynie. Dwa razy zapłaciłem. Pierwszy raz - bo myślałem, że muszę, drugi - bo mało nie umarłem na tej ziemi niczyjej. Nic na tych dwóch wyjazdach nie zarobiłem, a jeszcze w plecy byłem. "Gest Kozakiewicza" - nigdy nie udało mi się odzyskać tego co zapłaciłem. Uśmiali się polscy celnicy jak im powiedziałem co chcę od Pepików, jak na głupka na mnie patrzyli, a pokwitowaniem to powiedzieli, że mogę sobie .... podetrzeć w toalecie. Jak nie chciałem zapłacić to trzymali na pasie niczyim, puste kilometrowe pole na granicy między Austrią a Czechami. Bo Austriacy też nie chcieli z powrotem z towarem wpuścić. Też cło wołali, a przecież to ich towar był, tym razem "cło wjazdowe" się nazywało, tylko nie mówili gdzie odebrać. A przecież jak się z Wiednia wracało, to bez kasy, bo w towarze była. I jeszcze przeganiali żeby przy granicy nie stać i kolejki nie robić. Dwa razy się uparłem, że Knedlom nie zapłacę. Poczekam na zmianę celników - myślałem. Pierwszy raz, jak tak stałem, to przeszedłem pieszo przez granicę, żeby coś zjeść i się umyć, jak wróciłem to już nie musiałem płacić cła tranzytowego, bo auto otwarte, a towaru nie było. Nie wiem kto mnie okradł. "Przeszedłem pieszo" - to też taki skrót słowny. Nie pozwalali przejść granicy pieszo. Musiałem do kogoś do auta się dosiąść, przejechać granicę i z powrotem to samo. Celnicy też tu robili problemy, bo przechodząc wbijali pieczątkę, a wracając też wbijali i dopytywali się o co chodzi i przetrzymywali wejście. Pewnie potrzebowali tego czasu żeby mi auto z towaru ogołocić. Drugi raz, trzy zmiany po 12 godzin, w słońcu i w nocy, przesiedziałem na tym pasie, bo na granicy nie pozwalali stać. W końcu zapłaciłem, Żona mi kasę przywiozła, bo mało z głodu i pragnienia nie umarłem, a iść pieszo zjeść już nie ryzykowałem. Zacząłem dawać uplatek, łapówki, celnikom i po problemie. W Cieszynie nikt nie pytał o cło tranzytowe, tam było po polsku wiadomo co było robić. Takie to, w początkach transformacji, gry i zabawy na granicy były.
Sławoj Misiewicz "Harnaś".