Zjazd dwóch jubileuszy! Dzień drugi (fotoreportaż)

Drugi dzień Zjazdu rozpoczął się od późnego śniadania, co zrozumiałe, gdyż po nocnych tańcach trzeba było dłużej odpoczywać. Po śniadaniu goście lokalu „U Georg’a” w Starczówku kolejno wymeldowywali się i ruszali w kierunku Henrykowa.

NA CMENTARZU

Wizytując henrykowski cmentarz spotkaliśmy tam grupę absolwentek technikum. Wspólnie odwiedzaliśmy groby Bogusławy i Zdzisława Wadowskich oraz Czesława Trawińskiego.

WSPOMNIENIA O RAJMUNDZIE

Uczestnikami naszego spotkania w Henrykowie wyjątkowo byli członkowie rodziny śp. Rajmunda Janka, o którym pisaliśmy niedawno. Jego córka, zięć i siostra z mężem dotarli z Warszawy aby poznać atmosferę miejsca i ludzi, z którymi Rajmund spędził dwa lata w szkole. W przyklasztornej kawiarence próbowaliśmy przywołać pamięć tamtych lat. Z rocznika PSNR 1972- 74 uczestniczyli w tym Urszula Grzegorzewska (Korycka), Krystyna Wilk (Wójcik), Andrzej Konarski (Badyl) i Brygida Prażuch (Wojcieszczyk).

ZWIEDZANIE OBIEKTU

Umówieni wcześniej z przewodnikiem ruszyliśmy do zwiedzania obiektu klasztornego. Część z nas zalicza tę trasę prawie co roku, ale dla niektórych był to turystyczny debiut.

PAMIĘCI DYREKTORA JANA SZADURSKIEGO

Zwiedzając obiekt klasztorny w Henrykowie zatrzymaliśmy się nieco dłużej przed tablicami upamiętniającymi szkoły rolnicze i ich założyciela Jana Szadurskiego. Barbara Przybyszewska, która będąc uczennicą od początku szkoły miała osobiste wspomnienia związane z charyzmatycznym Dyrektorem, odczytała Jego biogram (tekst poniżej).

Upamiętniając Jubileusz 60.lecia powstania szkół, pod tablicą Jana Szadurskiego złożyliśmy wiązankę kwiatów.

Wspomnienie o Janie Szadurskim /30.09.1908 – 20.06.1986/

Dyrektor Jan Szadurski urodzony na dawnych kresach wschodnich Polski, na Polesiu w powiecie Kobryń, w rodzinie ziemiańskiej, znanej przez wiele wieków szlachcie herbu Ciołek, otrzymał w domu i szkołach średnich bardzo staranne wykształcenie ogólne i humanistyczne, którymi to wiadomościami zadziwiał.

              Wykształcenie zawodowe uzyskał, w okresie międzywojennym, w latach trzydziestych, w Warszawie w Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego.

              Po przygotowaniu zawodowym pracował w administracji rodzinnego gospodarstwa rolnego, następnie przeszedł do pracy w Sanatorium w Rabce, w charakterze członka Dyrekcji.

W okresie wojny, będąc czynnym członkiem Związku Walki Zbrojnej a następnie Armii Krajowej, został aresztowany i zesłany do obozów Auschwitz i Sachsenhausen.

Ewakuowany z obozu przed frontem wschodnim przez Niemców w głąb tego kraju, został oswobodzony przez Aliantów zachodnich.

Po przyjściu do zdrowia rozpoczął czynną pracę nad kształceniem opóźnionej w nauce młodzieży polskiej, rozsianej po terytorium niemieckim w wyniku zawieruchy wojennej.

              W 1947 roku Jan Szadurski wrócił do Polski, zatrzymując się na stałe we Wrocławiu. Pracował początkowo w Polskich Zakładach Zbożowych, w roku 1951 przeszedł do pracy w nowo powołanym Przedsiębiorstwie Nasiennym na stanowisko dyrektora do spraw produkcji. Na tym stanowisku pracował do 1965 roku, ujawniając talenty i zdolności organizacyjne w branży.

Uzyskał bardzo wysokie efekty w produkcji nasiennej i organizacji przedsiębiorstwa nasiennego, będącego wzorem i przykładem dla innych województw w Polsce.

           W roku 1965 został powołany przez Zjednoczenie Nasiennictwa Rolniczego w Warszawie na stanowisko dyrektora Państwowej Szkoły Technicznej w Henrykowie, jak czas pokazał, kuźni kadr dla przedsiębiorstw nasiennych.

Przejmując w lutym 1965 roku zdewastowany i zrujnowany obiekt pocysterski w ciągu pół roku doprowadził go i dostosował do celów szkoleniowych tak, że we wrześniu Państwowa Szkoła Techników Nasiennictwa i Techników Laborantów oraz Państwowe Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa rozpoczęły naukę.

Na stanowisku tym dyrektor Szadurski, prócz zdolności organizacyjnych, okazał się doskonałym pedagogiem- erudytą, pozyskując wielkie uznanie i miłość młodzieży przybyłej tamże, z terenu całej Polski. Niezapomniany „Szadura” !

       Nie ustawał w wysiłkach w doprowadzeniu henrykowskiego obiektu, sięgającego Piastów,  do dawnej świetności.

       Za swoją pracę i zaangażowanie otrzymywał najwyższe odznaczenia państwowe. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, odznaką Zasłużony Pracownik Rolnictwa, jak również najwyższym odznaczeniem Ministerstwa Kultury i Sztuki za odnowienie obiektu po Cystersach w Henrykowie.

       Oddał wszystkie swoje siły, talenty i zdolności organizacyjne do odbudowy, zagospodarowania i rozwoju prastarej Ziemi Piastowskiej na Dolnym Śląsku,  spoczął w Ziemi Mazowieckiej w Warszawie- na Cmentarzu Powązkowskim /B-22-7-9/.

              Jednak Jego talenty i zdolności organizacyjne nie zostały w całości docenione i wykorzystane w Polsce Ludowej. (Barbara Przybyszewska)

Opracowanie: Andrzej Szczudło

Z wizytą we Wrocławiu

Miniony weekend spędziłem we Wrocławiu. Najpierw w czwartkowe popołudnie w Ossolineum uczestniczyłem w spotkaniu promocyjnym „Paranteli”, rocznika Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego, w którym mój tekst zajął prawie 20 stron. Była radość i satysfakcja, bo książka trafiła już do Ameryki, w ręce opisywanego w artykule krewniaka.

( https://zagowiec.wordpress.com/2024/07/02/ja-to-mam-szczescie-czyli-fart-genealoga/

W piątek świętowałem Dzień Darczyńcy w Archiwum Państwowym. Pojawiłem się tam ze względu na udział w procesie przekazania do zasobów archiwum starej księgi rachunkowej z XVII wieku znalezionej we wsi Stolec. Znalazcą i właściwym darczyńcą był Henrykus Andrzej Olewicz. Jakiś czas temu przekazał mi znalezioną na poniemieckim strychu sfatygowaną nieco upływem czasu księgę. Zgodnie z intencją darczyńcy, przekazałem ją dalej, do archiwum. Co właściwie zawiera wspomniana księga, jaka jest jej wartość historyczna? Na te pytania będzie można odpowiedzieć dopiero po okresie konserwacji i analizie zawartości.

Natchniony wątkiem co nieco henrykowskim przypomniałem sobie, że dawno nie byłem na grobie naszej szkolnej Ciotki, Jadwigi Polkowskiej. W sobotę znalazłem czas na odwiedziny cmentarza św. Wawrzyńca przy ul. Odona Bujwida. Grób Jadwigi Polkowskiej ulokowany jest pod dużym kasztanem, co latem cieszy, bo daje cień, ale jesienią sprawia kłopot. Z dużego drzewa jest dużo liści, które niestety trzeba usuwać. W tym roku był z tym kłopot, sporo zostało do teraz. Usunąłem liście, zapaliłem świeczkę! Niestety nie udało mi się uzyskać kontaktu do administratora grobów rodziny Polkowskich. Zarząd cmentarza zasłania się ustawą o Rodo. Wiem tylko skądinąd, że jest to Jan Polkowski. Może ktoś z Czytelników pomoże w tej sprawie, bo tablica nagrobna obsuwa się z jednej strony i wymaga ingerencji.

Przedostatni wątek z naszego pobytu we Wrocławiu to absolutna prywata. Razem z żoną i znajomymi z Ukrainy uczestniczyliśmy w koncercie muzyki cerkiewnej w kościele akademickim. Nasz syn Karol, (śpiewa w grupie tenorów) wystąpił tam w składzie męskiego chóru „I signori„. Ponadto śpiewał gościnnie również męski chór św. Mikołaja z Bochni.

Po koncercie kilka godzin spędziliśmy na wrocławskim rynku, gdzie tysiące osób uczestniczyło w bożonarodzeniowym jarmarku. Tu się działo!

Andrzej Szczudło

Był też skrót

Ten tekst jest jedynie „duchowo” związany z Henrykowem. To jedno z wielu wspomnień
związanych z moją młodością. Działo się to na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku.
Tak, wiem, dawno. Są tacy, którzy uważają, że ludzie w moim wieku powinni dużo czasu
spędzać na plaży…., żeby się do piachu przyzwyczajać, ale póki co, to z tą plażą jeszcze poczekam.
Wracając do tematu. Mieszkałem wówczas, z rodzicami, w domu otoczonym z trzech stron
dużym sadem. Sad graniczył z dwóch stron z cmentarzem. Żeby dostać się do domu, trzeba było dwiema ulicami obejść cmentarz. Istniał jedna skrót. W „rogu” cmentarza znajdowała się jedna z bram, a w przeciwległym „rogu”, w ogrodzeniu, była furtka, przez którą wchodziło się do naszego sadu. Pokonawszy więc cmentarz „po przekątnej”, przechodziło się do sadu i przez sad do domu. Skrót ten pozwalał „zaoszczędzić” plus minus trzysta metrów. Korzystaliśmy z niego wszyscy przez okrągły rok, o każdej porze dnia i nocy.
Cmentarze w tamtych latach wyglądały zupełnie inaczej niż dzisiejsze „ukamienowane”
nekropolie. Były to ciche i spokojne, w jakimś sensie nawet urokliwe, autentyczne miejsca wiecznego spoczynku. Gdzieniegdzie, na jakiejś, zazwyczaj „ziemnej” mogile, z drewnianym krzyżem, paliła się zwykła świeczka. Myślę, że zmarłym w zupełności to wystarczało. Rzadko kiedy można było tu kogoś spotkać. Pewnie wielu z nas ma podobne obserwacje i odczucia.


Jako kilkunastoletni młodzian przechodziłem tamtędy kilka razy dziennie, a czasami nawet
„nocnie”. Nigdy nie spotkałem tam żadnej zjawy czy innego ducha. Mniej szczęścia miał nasz sąsiad, również korzystający z tego skrótu. Pewnego jesiennego popołudnia wracał skrótem do domu. Było już ciemnawo i w pewnym miejscu zauważył grabarza, który zajmował się swoją robotą, czyli kopał grób. Sąsiad był „po spożyciu” i postanowił zrobić
„kawał” grabarzowi. Dyskretnie, niezauważony zbliżył się do grabarza pracującego w wykopie i, gdy był odpowiednio blisko, „wyskoczył” z potępieńczym jękiem udając ducha, i… nic, zero reakcji. Zaszedł grabarza z innej strony i ponownie jęcząc udawał ducha. Tym razem… również nic. Sąsiad doszedł do wniosku, że pewnie grabarz jest głuchy, więc ruszył dalej w swoją drogę. Kiedy był w bramie i wychodził z cmentarza, otrzymał „strzał” łopatą w głowę. Zobaczył wszystkie gwiazdozbiory i padł na ziemię. Po chwili, gdy ponownie nawiązał kontakt z rozumem i rzeczywistością, zobaczył stojącego nad sobą grabarza z łopatą, który przemawiał do niego w te słowa:

Jęczeć można, straszyć można, ale poza teren nie wychodzimy!


Oczywiście historia z sąsiadem to tylko anegdota mająca trochę podkoloryzować opowieść.
Ale jak mawiał jeden z mych przyjaciół, gdy czasami mijał się z prawdą: „nie mogłoby tak być?” Jednak „cmentarny skrót” istniał naprawdę i funkcjonował długie lata. Dopiero gdy przeprowadziłem się z rodzicami do innego domu, przestał być używany. Ogrodzenie poddano remontowi, furtkę do sadu zlikwidowano, wybudowano w tym miejscu kaplicę cmentarną. No a duchy, jak to duchy… w bajkach lub horrorach.

Henryków. fot: Andrzej Dominik


Chociaż… Aniela w komentarzu napisała kiedyś: „Henryków ma ducha Cystersów i to on nas
zaczarował”
. Jest w tym stwierdzeniu ziarno prawdy. Chyba istnieje i działa coś, co określa się terminem genius loci, czyli duch miejsca, duch w sensie szczególnej, niepowtarzalnej atmosfery i klimatu, które panują w jakimś miejscu, tego nieuchwytnego i nieokreślonego „czegoś”. Właśnie z tym zetknęliśmy się w Henrykowie.
Pozdrawiam!

Frenk