Nie samym chlebem żyje człowiek, więc i agronom nie tylko liczy ziarenka kukurydzy!
Pracując w Austrii, w lutym 1986 roku brałem udział w tajnej misji w Warszawie.
Minister rolnictwa Austrii wybrał się do Polski na polowanie na grubego zwierza. Nie jest to żadna przenośnia, chodziło o polowanie na prawdziwe żubry. Pan minister i mój szef polecieli prywatnym samolotem do Warszawy. Moim zadaniem było pojechać tam samochodem „Audi 100” i być na miejscu do dyspozycji szefa. Miała to być misja specjalna, a jaka była, to się okaże. Kiedy byłem na granicy w Cieszynie podszedł do mnie oficer straży granicznej wypytując o cel podróży; do kogo, po co, na co?
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, – Jadę do Warszawy w celach służbowych do hotelu „Victoria”. Oficer popatrzył na mnie, na moje – luksusowe jak na tamte czasy- auto i zapaliła się mu w głowie czerwona lampka. To zapewne jakiś- kurier, agent obcego wywiadu, z pewnością tak pomyślał. Potem jeszcze raz zaczął mnie wypytywać, czy naprawdę jadę do „Viktorii”? Może zrobiło mu się żal mnie, bo pewnie nie rozumiał dlaczego w tak młodym wieku chcę zginąć akurat w Warszawie.
Prawie szeptem powiedział do mnie, weź sobie inny hotel, bo tam kiedyś agenci „Mosadu” urządzili zamach na jednego z członków „OWP” (Organizacja Wyzwolenia Palestyny). Tak państwo polskie tamtych czasów sponsorowało terroryzm, w pięciogwiazdkowym hotelu urządzając biuro tej organizacji.
Całe pierwsze piętro było zajęte przez Palestyńczyków. Mieszkając tam, wieczorem z kolegą poszliśmy do baru hotelowego. ”Coni”- Conrad zamówił drinka, aż tu nagle podchodzi Palestyńczyk w „laczkach”, a była zima. Odepchnął „Coniego” na bok i pcha się do baru. „Coni” zerwał się na równe nogi chcąc go „lutnąć. Nie zdążył, bo barman błyskawicznie złapał go za rękę. Daj spokój, jeśli nie chcesz wrócić do domu w „holzpiżamie” (z niemieckiego: piżama z drewna czyli trumna). To są palestyńscy bojownicy Arafata. „Coni” wzburzony poszedł do pokoju.
Następnego dnia padła komenda „jedziemy do Białowieży, na grilla zaprasza pan minister Kłonica”. Ulice Warszawy były jak wymarłe, cała komunikacja ustała. W nocy i nad ranem padał lodowaty deszcz.
Autobusy, samochody tamtych lat miały tylko tylny napęd. Na śliskim lodzie szybko robiły obrót w kółko i stop. Nasz „Audi 100” dawał radę na lodzie, był jedyny w tym czasie z przednim napędem. Szef powiedział do mnie, wrzuć drugi bieg i środkiem, Marszałkowską, cała naprzód. Jednak z ambasady nikt, komu życie było miłe, nie chciał z nami pojechać. Następnego dnia pogoda się unormowała i przed hotel zajechał bus, a w nim pełno prezentów pana ministra, które otrzymał w Polsce. Wszystkie są do zabrania do Austrii. Zaczęli od walizek, a skończyło się na największym prezencie. Pan minister był zapalonym myśliwym, więc już rok wcześniej też był na polowaniu w Białowieży, gdzie upolował żubra. Po roku jego łeb był już spreparowany i gotowy do transportu do Austrii. Była też i skóra ze świeżo upolowanego łosia, zawinięta w folię i wszystko wylądowało w moim aucie. Kiedy to zobaczyłem, prawie padłem na kolana. Mówię do szefa; Rudi, żubry to najbardziej chronione zwierzęta w Polsce. Ja nie mam na ich przewóz żadnych dokumentów. Jadąc poprzednio bez niczego byłem już podejrzany, a co dopiero z tymi rzeczami. Szef miał pomysł na rozwiązanie problemu; pojedziemy na lotnisko, jak łeb się zmieści do samolotu to zabierzemy, a jak nie, to weźmiesz ty. Czekam przed lotniskiem jakiś czas i w końcu pytam się, czy samolot do Wiednia już odleciał? Nie było żadnego samolotu do Wiednia, słyszę, kim ty jesteś aby pytać się o ministra?
Z lotniska pojechałem do ambasady austriackiej i oświadczyłem, że pan minister kazał wam to oddać. Zostawiłem im skórę z łosia.
Następnego dnia powrót do Austrii i znów do pokonania granica w Cieszynie. Paszport, tak, pan podróżuje sam? Otworzyć bagażnik, która walizka pana? Ta! A reszta czyja?- Pana ministra. Co w nich jest, nie wiem. Kontrola trwała chyba ze dwie godziny. Na końcu usłyszałem odpowiedź celnika; – Panie ja oglądałem wczoraj dziennik, żadnego ministra u nas nie było. Wyszło na to, że moja wersja to ściema.
Na szczęście w tych bagażach nic oprócz gaci i innej bielizny nie było. Nie znaleźli nic podejrzanego.
Kilkaset metrów dalej granica czechosłowacka. „A co ty Polak tak jeździsz na „Rakusku”” (Rakuska to po czesku Austria) w te i z powrotem? Co tam przemycasz? Kiedy mówię, że nic, on pyta po co mi 5 walizek i to ustrojstwo? Miał na myśli projektor video. W tamtych czasach urządzenie takie podlegało rejestracji przy wjeździe do Polski. Tak więc bez tej rejestracji nie mogę z tym jechać przez Czechosłowację. Muszę czekać. Telefony się rozdzwoniły „w te i we wte”. W końcu jest decyzja- mogę jechać, ale będzie to zapieczętowane i tylko na jednej granicy muszę okazać ponownie do oclenia.
Chodziło o to, że takim urządzeniem można było pokazywać filmy np. w Czechosłowacji, a tam panował komunizm- „raj na ziemi”. Bali się, że mógłbym deprawować ich obywateli. Zrozumiałem problem widząc wielki transparent na granicy Czechosłowacji; „Ze Sowjeckim swazem na wse czasy!”
Więc mój projektor mógłby im pomieszać w głowach. Nawet celnik na granicy Austrii był ciekawy po co jednemu tyle walizek i ten projektor.
Kiedy powróciłem do domu zacząłem mieć wątpliwości, kim jestem; agronomem czy może agentem, który kursuje z Austrii do Polski przez Czechosłowację i sieje zamęt zamiast kukurydzy?
Ps. Kiedyś widziałem film o akcjach „Mosadu” którzy eliminowali uczestników zamachu na olimpiadzie w Monachium.
W filmie wspomniano także o zamachu w Wiedniu i hotelu Viktoria w Warszawie.
Kiedy opuszczałem Henryków w roku 1977, nie przypuszczałem, że będzie mi dane uczestniczyć w zmaganiu dwóch ekonomicznych gigantów, dwóch przeciwstawnych systemów politycznych. W latach 80. zatrudniając się w amerykańskiej firmie „Pioneer” nie wiedziałem, że idę na gospodarczy front, na wojnę o kukurydzę.
Zdjęcie obok pokazuje jak główny agronom ZSRR – „tawariszcz” Chruszczow stojąc w polu kukurydzy uczy Władysława Gomułkę czyli towarzysza „Wiesława” czym jest kukurydza, „Carewica” w polowych uprawach. Amerykanie w ramach pomocy dla ZSRR, w czasie wojny posyłali im nie tylko czołgi i sprzęt wojenny ale i ogromne ilości żywności. Tak więc oprócz pszenicy, trafiały tam i nasiona kukurydzy. W Ameryce w latach 20. powstała firma „Pioneer”, której sukcesy hodowlane w mieszańcach kukurydzy wprowadzały świat w wielki podziw. Rosja po wojnie była o ten podziw zazdrosna, chciała być najlepsza nie tylko w produkcji czołgów czy w podboju kosmosu, ale i rolnictwie.
Miałem szczęście być pracownikiem amerykańskiej firmy Pioneer i jako naoczny świadek obserwować światowe zmagania z kukurydzą.
Skoro Ameryka może, to my też, myśleli Rosjanie! Będziemy super- mocarstwem w uprawie kukurydzy. Tak więc wprowadzając w ZSRR uprawy kukurydzy na szeroką skalę chciano przegonić USA w produkcji roślinnej i stać się światowym liderem także w rolnictwie. Więc obsesją tow. Chruszczowa stała się kukurydza. Nie dlatego, że to wspaniała roślina, ale że to może być nowa broń, którą skutecznie można będzie pokonać byłego sojusznika, a obecnie w czasie „zimnej wojny” wroga numer jeden czyli Amerykę. Chruszczow był tak przekonany o wyższości nauki ZSRR, że podjął program hodowli i uprawy kukurydzy w ZSRR na ogromną skalę. Wszystko tam było polityką. Nawet nowe odmiany kukurydzy nazywały się tak swojsko „Kolektywnyj” czyli kołchoźny (wspólny, a więc niczyj). Przy każdej wizycie towarzyszy z bratnich krajów jakim była też Polska Ludowa towarzysz Chruszczow zabierał ich na pola kołchozu imienia „Gorkowo” we wsi Mołokowo pod Moskwą, chwaląc się nową bronią jaką będzie kukurydza. Przekonywał, że pozwoli ona bratnim socjalistycznym krajom zalać świat nadwyżkami żywności. Nakarmić Wietnam, Indie, Egipt i tak przy okazji szerzyć idee komunizmu. Niestety tak się nie stało. Komunizm nie sprawdził się w żadnym miejscu na kuli ziemskiej, a broń jaką miała być kukurydza okazała się „gwoździem do trumny” komunistycznego systemu w całej Europie, także i w Polsce. Nasiona z Ameryki nie nadawały się do uprawy w Rosji ze względu na znaczne różnice klimatyczne. Amerykańskie mieszańce, właśnie tzw. koński ząb to odmiany bardzo późne, nadające się do bardziej cieplejszych stref klimatycznych.
Nasiona to jedno, a drugie to nowa gama maszyn potrzebnych do siewu i zbioru. Sposób wykorzystania tej rośliny w żywieniu zwierząt to jednak było zbyt trudne w tzw. gospodarce planowej. To co miało pogrążyć Amerykę stało się kulą u nogi socjalistycznego rolnictwa. Kiedy tow. Wiesław powrócił z Moskwy świeżo przeszkolony przez tow. Chruszczowa nakazał natychmiastowe wprowadzenie nowej rośliny uprawnej. Miała ona uniezależnić Polskę od importu zboża i kukurydzy ze zgniłego kapitalisty jakim była Ameryka. W całej Polsce aktywiści partyjni wyjechali w teren i zaczęli na siłę wdrażać uprawę kukuruzy. Efekt był jeszcze gorszy jak w ZSRR. Odmiany okazały się zbyt późne. Brak jakichkolwiek maszyn do zbioru tej rośliny spowodował ogromne straty w produkcji rolnej, a Polska i tak zmuszona była nadal kupować miliony ton zbóż od kapitalistycznej Ameryki. Kiedy minęła era Chruszczowa to i w Polsce szybko zapomniano o tej roślinie. Podobnie jak stonka ziemniaczana tak i kukurydza została uznana za oręże dywersji na kraje komunistycznej Europy.
Kiedy w 1985 roku pojawiłem się w Manieczkach koło Poznania, najbardziej znanym pokazowym PGR w Polsce, zaproponowałem dyrektorowi zorganizowanie tzw. Dni Pola, pierwszych takich pokazów w całej Polsce, dyrektor bardzo się zdziwił. No u nas to jednak chyba nie, a co będzie jak to znowu okaże się, że jest to jakaś dywersja amerykańska na Polskę?
Pan dyrektor zadzwonił więc do Warszawy z zapytaniem czy można wpuścić na pole w Manieczkach amerykańską firmę. Odpowiedź była tylko jedna, NIET.
Na odczepnego, jako miejsce nikomu nie znane zaproponowano nam WOPR Sielinko. Nie znana dotąd w Polsce forma prezentacji kukurydzy na polu, Święto Kukurydzy odbyło się właśnie w Sielinku. Impreza okazała się wielkim sukcesem. Przez najbliższe lata Sielinko było na ustach wielu rolników, którzy po raz pierwszy widzieli tu tyle nowoczesnego sprzętu jaki był zaangażowany na polu.
Dlaczego nie było to łatwe? Jaka była geneza uporu władzy i obawy przed kukurydzą w Polsce?
Po wprowadzeniu u nas stanu wojennego w 1981 roku, USA wprowadziło embargo na dostawy towarów, między innymi kukurydzy do Polski. Nawet po latach tzw. odwilży niechęć do amerykańskiej kukurydzy mocno siedziała jeszcze w głowach ludzi, którzy byli u steru władzy w PRL. Znany profesor z zakładu hodowli kukurydzy w Poznaniu bardzo nalegał na mojego szefa abym czasem w naszym katalogu o kukurydzy w Polsce w żadnym wypadku nie pisał, że kukurydza może rosnąć na terenie całej Polski. Musiałem go posłuchać i wbrew sobie północną część mapy Polski pomalowałem na zielono (region niekorzystny dla uprawy). Miało to uspokoić pana profesora, że to on ma rację. Kiedy na targach Polagra w 1985 przychodzili do nas rolnicy i pytali się „– Panie, a ja spod Olsztyna, mam tam tylko trawę siać?Bo pan tam namalował wszystko na zielono…” Odpowiadałem zgodnie z prawdą, że to zacny pan profesor tak twierdzi. Jednak trochę z przekory przygotowałem małe worki po 5 kg nasion najwcześniejszej naszej odmiany jaką wtedy była Scandia. Jako prezent z Polagry podarowałem je wielu rolnikom z okolic Olsztyna i nie tylko. Minął rok i znów reprezentowałem swoją firmę „Pioneer” na kolejnej Polagrze w Poznaniu. Przeżyłem wtedy wiele emocji, gdy z wielką sensacją przychodzili młodzi rolnicy mówiąc do mnie; „-Panie to wielka bujda co pan piszesz w tym katalogu, że u nas rośnie tylko trawa! Widzisz pan to są prawdziwe kolby kukurydzy z tych nasion od pana sprzed roku.” W ten sposób sprawdziła się moja skryta strategia. Gdybym nie wierzył w sukces to bym tych nasion nie dał. „-Panie, mówili do mnie rozradowani rolnicy, zapraszamy do nas, niech się pan przekona sam na własne oczy.” Byłem tam wiele razy, bo byłem dumny, że udało mi się pana profesora wyprowadzić w pole obsiane kukurydzą. Kiedy co jakiś czas kolejni rolnicy odwiedzali nasze stoisko na targach, zaproszony jako VIP pan profesor pykając fajeczkę sączył nasz francuski koniaczek. Kiedy napór zainteresowanych kukurydzą rolników przypominał inwazję, pan profesor zmył się. Zapewne obawiał się, że chłopy mogą go zlinczować. W słusznie minionych czasach partia mówiła, że Ameryka to wróg, a jak można wpuścić wroga na pole? Chcąc utrzymać lukratywne profesorskie stanowisko trzeba było pleść głupoty, nauki sprzeczne z logiką. A co w komunizmie było logiczne? Znamy to i pamiętamy; kartki na mięso, cukier i na wszystko inne. Na szczęście postępu nie dało się zatrzymać. Szkoda tylko straconych lat spędzonych na podchodach jak zakamuflować prawdę. Zielona farba na naszym plakacie przeżarła się ze złotym kolorem dojrzałych kolb z Podlasia i innych rejonów północnej Polski.
Czy nasze zmagania z „partyjnym betonem” przyniosły jakiś rezultat? Myślę, że trudno byłoby dziś wyobrazić sobie polskie rolnictwo bez Carewicy. Szkoda tylko, że jej narodziny musiały być okupione takimi wyrzeczeniami. Każdy kto dziś kładzie na grilla (to też amerykański wynalazek) karkówkę lub inne smakołyki, musi wiedzieć, że gdyby ten „beton” nie runął to nadal trzeba byłoby obejść się smakiem grillowanej karkóweczki.
Kiedyś kolejka wąskotorowa w czasie kampanii cukrowniczej woziła buraki do Cukrowni Kruszwica. Tory kolejki przecinały akurat nasze pole więc musiałem mocno trzymać lejce od koni, które nieobeznane z taką techniką strasznie się bały pociągu. Na niektórych wagonach siedzieli chłopi. Kolejka nie mogła hamować całego składu więc na poszczególnych wagonach robili to tzw. hamulcowi. Dziś trochę z przekory opisując pożyteczną skądinąd działalność pracowników cukrowni sięgam myślą do „hamulcowych” w naszych władzach, wysoko postawionych ludzi, którzy siedząc w gabinetowych fotelach wykonywali szkodliwą robotę. Nie musieli siedzieć okrakiem na wagonach i zgrzytać zębami z zima, ale pykając fajeczkę i popijając darmowy koniak w imię chorej idei hamowali postęp w rolnictwie.
Kiedy już jako emeryt późną jesienią jadę samochodem w okolicach Wrocławia, wybieram drogę na skróty polnymi drogami, które bogata gmina Kobierzyce pokryła już asfaltem. W Kobierzycach mieści się hodowla kukurydzy gdzie pracowałem. Ale nie chcę wracać nostalgią do tamtych siermiężnych czasów gdy kupienie nici do maszyny do zaszywania worków było trudniejsze niż wyprawa na księżyc.
Emeryt ma czas, więc nie pędzę na złamanie karku, tylko sycę się widokiem dojrzałych kolb, które wychylają się daleko na wąską drogę. Aby nie uszkodzić lusterek bocznych samochodu jadę powoli. Oglądam w świetle reflektorów samochodowych kolby Carewicy świecące jaśniej niż zamulone pachołki przy drodze.
Dziś kiedy na YouTube widzę rolników koszących swoje łany najlepszymi kombajnami, chce mi się wołać: „– Dlaczego tyle energii musiałem spożytkować na zmagania z hamulcowymi”?
Kiedy w drugim roku pobytu w PSNR Henryków pojechaliśmy z wycieczką do Kobierzyc, oglądać zakład nasienny kukurydzy tzw. „kukurydziankę”, zachwyciła mnie mało dotąd znana mi roślina jaką była w PRL kukurydza. Na PGR–owskich polach widać było czasem uprawy kukurydzy, ale to tylko na kiszonkę. Nasiona owej rośliny powszechnie nazywano „Koński ząb”, bo kształtem przypominały faktycznie końskie zęby. Nasiona do jej uprawy pochodziły przeważnie z importu z Węgier i Jugosławii. Dlatego wielkim zaskoczeniem dla mnie był fakt, że w Polsce można także uprawiać kukurydzę na nasiona. Kiedy zwiedzaliśmy zakład pomyślałem sobie, czy by nie tutaj szukać sobie pracy po skończeniu szkoły? Te żółte nasiona kukurydzy wyglądały w masie jak jakieś płynne złoto. Wahałem się czy zaraz zapytać o pracę, bo faktycznie jeszcze nie miałem dyplomu ukończenia szkoły.
Trochę szkoda mi był godzić się z myślą o ponownym porzuceniu moich rodzinnych Kujaw. Kiedy w domu rodzinnym zakończyliśmy żniwa, zbierając pszenicę, żyto, jęczmień i owies, jakoś zaczęło mi czegoś brakować. Sam nie wiedziałem czego bardziej; kolegów i koleżanek z Henrykowa, którzy rozjechali się do domów po całej Polsce, czy też może tej mojej miłości od pierwszego wejrzenia, jaką stała się ta właśnie kukurydza? Drogę już znałem, bo to trasa z Kujaw prawie po drodze do Henrykowa. Wsiadłem do pociągu i pojechałem prosto do Kobierzyc. Było już późne lato, a więc inaczej jak w gospodarstwach uprawiających zboża, o tej porze roku prawie nikogo nie było w biurze. Trwała gorączka zbiorów- wszyscy biegali po polach obsianych kukurydzą. Poszedłem więc do biura WSHR Kobierzyce (taki wieloobiektowy PGR), ale tam uznano, że lepiej chyba powinienem iść do zakładu Hodowli Kukurydzy. Kiedy tam poszedłem, wszyscy ludzie byli w polu, więc wszystkie biura były puste. Obleciał mnie strach, że moja podróż zakończy się fiaskiem. Pomyślałem sobie, że oni tutaj nikogo nie potrzebują. Skoro jest tak pusto to i nie mają co robić. Kiedy szedłem korytarzem, na drzwiach widziałem karteczkę „dr od motyli Pan Stanisław Jascha”. Inny pan był od plantacji i nazywał się mgr Paweł Dańczuk. Zatrudniona tam była cała plejada uczonych. Pomyślałem więc sobie, co ja tu mogę robić? Jedynie parzyć kawę, bo umiem. W wojsku, kiedy mieliśmy służbę na kuchni to też miałem zaszczyt parzyć kawę, a w niedzielę nawet herbatę! Co prawda, rozmiar dzbanka na kawę był trochę inny, bo był to kocioł na 500 litrów. Tak więc tutaj kawusię czy herbatkę zapewne parzyła pani sekretarka. Nic tu po mnie! Z nietęgą miną wyszedłem przed budynek i już widziałem siebie siedzącego w pociągu do domu. I wtedy niespodziewanie, jak spod ziemi, mimo tej pustki w biurach, pojawił się jeden pracownik. Gość w średnim wieku zaczepił mnie i zapytał „_ Kogo pan szuka?”. Ja, wie pan, byłem tutaj kiedyś ze szkołą z Henrykowa i oglądałem zakład nasienny. Chciałem się zapytać czy mógłbym tutaj odbyć staż pracy? I tu zaskoczenie. „Jak pan chce, może pan zaczynać od poniedziałku”, bez namysłu powiedział do mnie przypadkowo spotkany jedyny pracownik tego zakładu. Propozycja ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. No cóż, były to jeszcze ostatnie moje wakacje szkolne. Przyjechałem z zamiarem znalezienia pracy w zakładzie nasiennym kukurydzy, bo taki był nasz wyuczony zawód- technik nasiennictwa rolniczego. Jednak na hodowli kukurydzy znałem się jak wilk na gwiazdach czyli nic. Dlatego propozycja pracy i to od zaraz w zakładzie hodowli wybiła mnie trochę z równowagi. Zacząłem kombinować jak się wymigać, bo to chyba nie dla mnie ta robota. No, od zaraz to nie, muszę wrócić do domu, pomogę ojcu dokończyć żniwa i chętnie przyjadę jak najszybciej. Pan zaśmiał się pod nosem i powiedział, no dobra, niech pan dokończy te żniwa i może pan zaczynać pracę u nas od 1 września. Cała rozmowa trwała tylko parę minut, więc z lekkim niedowierzaniem pytam ponownie, jakie dokumenty mam przysłać lub przywieźć ze sobą? Pan uśmiechnął się jeszcze bardziej i powiedział, „- Widzimy się pierwszego września”. A co z podaniem o przyjęcie do pracy, zapytałem. Pan kierownik objął mnie jak starego kumpla za szyję i powiedział; „– Panie, ja to znam bardzo dobrze Henryków”.
Pierwszego września 1977 roku zostałem pracownikiem tzw. kukurydzianki. Kiedy byłem już pracownikiem pełną gębą i zanosiłem nasiona do analizy do laboratorium, pani która je odbierała była zawsze bardzo miła i uśmiechała się pod nosem wypytując mnie wiele razy o Henryków. Powodów tego zainteresowania nie znałem. Myślałem sobie, że to takie ciekawe miejsce, więc może i ona chce tam pojechać na wycieczkę. Kiedy już byłem bardziej obeznany z ludźmi, pani laborantka powiedziała mi, że zna Henryków jak własną kieszeń. Dowiedziałem się, że ona także kończyła naszą szkołę. Tam właśnie kształcono pierwsze laborantki. Dziś ma pracę, dzieci i męża i jedynie brak czasu przez obowiązki rodzinne sprawia, że nie może się tam wybrać kiedy by chciała. Już podczas wakacji mąż wspominał jej, że właśnie przyjął do pracy absolwenta z Henrykowa. Każdy kto przeczyta te moje wspomnienia, powie zapewne, co w tym nadzwyczajnego, że tam trafiłeś do pracy? Ale dla mnie to było nadzwyczajne. To był strzał w dziesiątkę, angaż na całe życie. Moje początkowe myślenie o hodowli kukurydzy było takie dziecinnie naiwne. Dziś mogę być tylko wdzięczny losowi, że to tam skierował mnie do pracy w hodowli. Tak, hodowla to nie tylko zapylanie kolb kukurydzy, ale w dalszej części to zbiór tzw. elit nasiennych. Każdy pracownik dawnych central nasiennych wie doskonale co to znaczy. Ale w kukurydzy pojęcie to ma jeszcze większy sens, bo prace hodowlane nad jedną odmianą trwały nieraz od 7 do 12 lat. Często koszt wyprodukowania 1 kilograma nasion był wyższy od kilograma złota. Moje całe dalsze zawodowe życie, aż do emerytury, toczyło się tylko wokół kukurydzy. W ciągu wielu lat pracy przyszło mi nieraz używać różnych jej nazw; Seed Corn, Kukuruz, Carewica jak nazywają ją Bułgarzy czy Watz będąca potoczną nazwą kukurydzy w rejonie Austrii zwanym Styria. Kiedy było to nowością, gdy ktoś będąc w kinie jadł Pop Corn. Dziś zapewne nikt się temu nie dziwi. Każdy wie skąd ona (ta pękająca kukurydza) pochodzi i jak się ją produkuje, dlaczego pęka itd. Ja, mając za sobą długie życiowe doświadczenie, mogę wam nieco o tym powiedzieć. Przed laty jako pierwszy plantator w okolicach Wrocławia zacząłem uprawiać Pop Corn. Potem wyruszyłem w szeroki świat, gdzie rośnie ta wspaniała roślina; do Austrii, innych państw europejskich, USA, ZSRR a nawet do dalekiego Meksyku. W Meksyku piłem piwo „Corona”, jadłem placki kukurydziane zwane „Tortilias” czasem nawet musiałem zakąsić je „Tekilą” z robakiem, który pływał w środku. Tak, siałem i zbierałem kukurydzę nad brzegami ‘’Pacifico”, a w wolnych chwilach oglądałem pluskające się w bezkresnym oceanie młode wieloryby, które akurat w tym czasie przyszły na świat.
Kiedyś drogi moje jako agronoma zawiodły mnie do dalekiej Syberii w byłym ZSRR, do miasta Uvat. Trafiłem do miejsc, gdzie żyją białe niedźwiedzie, a także tam gdzie było sowieckie więzienie popularnie nazywane gułagiem. Wiezienie bez bram, murów i wieżyczek wartowników. Zamiast murów i bram miejsce to otaczały bezkresne bagna, woda i lasy. Dlatego ucieczka z takiego miejsca była niemożliwa. Latem miliony komarów, wilki i niedźwiedzie, zimą mrozy do – 40 stopni i bezkres tajgi skutej lodem. Nie przypadkiem takie wyspy pośród bagien wybrano jako miejsca zsyłki setek tysięcy ludzi, których władza komunistyczna uznała za wrogów socjalizmu. Te naturalne wyspy pośród bezkresnych bagien otoczone były polami, na których rosła tylko trawa. Ruskie chciały uprawiać tam naszą pionierską kukurydzę. „- Stanisław– powiedział do mnie kołchoźny agronom, – ty wsio umiejesz, wsio znajesz” co oznaczało, że przekorni rosyjscy agronomowie chcieli ośmieszyć mnie lub firmę, w której pracowałem. „- Takiś mądry, uczony agronom amerykańskiej firmy, który twierdzi, że mają najlepszą kukurydzę na świecie! To spróbuj ją posiać na Syberii! No i czto wy na to „tawariszcz” Stanisław? Tak jest, najlepsza na świecie – brzmiała moja odpowiedź. Stanęliśmy do zakładu i musiałem udowodnić, że to nie „kapitalistyczna propaganda”, mimo że oni wierzyli, że rosyjska kukurydza jest i tak najlepsza na świecie.
Kiedy obecnie jako emerytowany agronom od kukurydzy jadę z Austrii, gdzie mieszkam, do Polski, to w okolicach Kobierzyc muszę jechać wolniej. Pola wokół lokalnych dróg obsiane są kukurydzą. Dojrzałe już kolby wychylają się aż na drogę i aby nie uszkodzić bocznych lusterek jadę powoli. Rozpiera mnie duma, że wysiłki moje i moich kolegów nie poszły na marne. A może to tylko skrzywienie zawodowe i ogromna satysfakcja, że warto było dać się ponieść fantazji i zakochać się od pierwszego wejrzenia w pięknej „carewicy- królowej pól”? Tak myślę o kukurydzy. Jest to z pewnością caryca polowych upraw. Myślę, że raz podjęta decyzja o rozpoczęciu nauki w Henrykowie i w jej konsekwencji praca w Kobierzycach pozwoliły mi w dalszym czasie wybrać się w szeroki świat. Każdy kto miał styczność z nasiennictwem w Polsce to zapewne spotkał na swojej drodze zawodowej kogoś z Henrykowa, ja nie byłem wyjątkiem. Ukończenie Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego w Henrykowie było w tamtych czasach jak branżowy „żelazny glejt”. Mając go trafiłem do Kobierzyc, a tam już kukurydza stała się moją przepustką do szerokiego świata. Nie tylko w przenośni, ale i w realu przemierzałem świat. Drogi moje zawiodły mnie aż nad Pacyfik, do Meksyku i oczywiście także do USA- największego producenta kukurydzy na świecie, gdzie mieściła się siedziba firmy „Pioneer”, w której pracowałem.
W roku 1992 byłem na szkoleniu agronomów w USA. Farmer opowiadał nam, że obecnie mają już taką technikę, że on mógłby siedzieć na dachu od silosu i obserwować jak kombajny same zbierają kukurydzę. Nie wierzyłem mu, więc powiedziałem do kolegi (Laci Madziar ze Słowacji), że to ściema. Farmer myśli, że ma przed sobą ludzi ze Wschodniej Europy to może opowiadać nam bajki. A jednak to była prawda. NASA i armia USA szukały sposobów pozyskania pieniędzy, więc po raz pierwszy udostępniły system GPS dla rolnictwa. Umożliwiał on lokalizowanie plantacji i sprzętu mechanicznego na ogromnych farmerskich polach. My oczywiście słuchaliśmy tego jak „świnia grzmotu”. Przypomniały mi się wtedy opowiadania mojego dziadka, który w latach 1910- 1912 pracował w Chicago. Kiedy powrócił do domu, to zimą kiedy cepem młócił z chłopami w stodole żyto, opowiadał im, że w „Chameryce” zboże koszą kombajnami. Wtedy chłopy jemu na to – Michale, to co my będziem robić zimą jak kombajn zboże sam skosi? Chłopy zaczęły rechotać jak dzieciaki, myśląc że to zapewne jakieś bajki. Inny chłopski mędrek podłapał temat i powiedział do Michała; – Skoro kombajn wszystko umie to zapewne i włosy też będą kombajnami strzyc, a nawet i brody kombajny będą golić. Cha, cha, cha- rechotali. – Michał, maszyna sama kosi i może jeszcze sama młóci? No to „ziorka” zbierają płachtą po polu, a wróble im na pewno będą pomagać? Nadmienię, że w Polsce dopiero w 1975 zakończono pełną elektryfikację wsi w całej Polsce. Mimo, że mieszkałem w samym sercu Kujaw, niedaleko Mysiej Wieży w Kruszwicy, to prąd elektryczny do naszej wsi dotarł dopiero w 1961 roku. Przez rok, w pierwszej klasie uczyłem się przy lampie naftowej. Nieraz żartuję sobie mówiąc, że to dlatego mam dziś takie braki w nauce. Dzieląc się z Henrykusami swoimi przeżyciami z lat minionych, chciałbym nadmienić, że mam jeszcze „za pazuchą” wiele innych tematów, którymi mógłbym się z Wami podzielić. Więc czekam na Wasze komentarze, uwagi czy zapytania, które będą dla mnie zachętą do dalszych wspomnień. Chętnie też przeczytam podobne opowieści innych osób z branży lub ze szkoły.
Wspominał; Stanisław Bednarski, absolwent PSNR 1975- 77.