Stasia z Nowej Wsi

Wychowała się w cieniu kominów Huty Głogów, w gminie Żukowice. Po podstawówce uczyła się w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Głogowie. W kolejnym kroku rozważała naukę w Technikum Mleczarskim we Wrześni, ale skończyło się na planach. Ktoś, ale kto nie pamięta, podpowiedział Henryków. Wybrała się z kilkoma koleżankami do trzyletniego Państwowego Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa. Dobrze wspomina czas nauki w pocysterskim obiekcie, lepiej naukę przedmiotów zawodowych niż tych podstawowych, które konieczne są jednak do osiągnięcia dyplomu maturalnego.

Z dyrektorami na balu.

Po ukończeniu szkoły w 1975 roku Stanisława Truszkiewicz, odbywała praktykę zawodową w dziale hodowli Stacji Hodowli Roślin Kosieczyn, ulokowanym w Nowej Wsi. Razem z nią trafiło tam dwóch kolegów z PSNR, Zbyszek Szczerbiński i Piotr Mazur. W roku 1978, kiedy koledzy byli już po wojsku, do grona Henrykusów w Nowej Wsi dołączyła Maryla Łój. We czworo pracowali tam do 1983 roku, kiedy to Piotr i Maryla, już jako małżeństwo, wyprowadzili się do Krosna Odrzańskiego.

Rok 1974, na obozie wędrownym w Malborku i okolicach.
Z dyrektorem Wadowskim, koleżankami z pracy i przyległościami.

Koledzy mieli dwuletnią przerwę na wojsko, koleżanki nieprzerwanie oddawały się ciekawej pracy. Żmudna praca przy tworzeniu nowych odmian, głównie roślin motylkowych, którymi zajmowała się SHR Kosieczyn, wymagała dokładności, cierpliwości i odporności na warunki atmosferyczne. W sezonie wegetacyjnym większość czasu spędzało się na polu, obserwując tysiące ewidencjonowanych pojedynczo poletek. Sezon polowy trwał aż do końca września, kiedy schodziły z pola łubiny. Potem zebrane z pola pojedynki opracowywano pod dachem, licząc, mierząc i opisując w obszernych arkuszach. Efekt końcowy tej pracy to wytworzenie nowych odmian, lepszych od dotychczasowych, traktowanych jako wzorcowe. Zgłoszone do centralnego rejestru odmian, po zaakceptowaniu, były rozmnażane i poprzez firmy dystrybucyjne trafiały na pola rolników.

Komplet Henrykusów z Nowej Wsi (Kosieczyna): Stasia, Zbyszek, Piotr i Maryla.

W trudnych czasach zmian ustrojowych Stasia miała szczęście związać się z tylko jednym miejscem. W Nowej Wsi odbywała praktykę, tam później pracowała. W tej pracy poznała przyszłego męża Andrzeja Budę, z którym ma dwie córki, Martę i Agatę. W roku 1986 ustabilizowała się ich sytuacja mieszkaniowa, kiedy otrzymali klucze do wygodnego mieszkania w nowym bloku wybudowanym przez zakład pracy. Dziś jest już sprywatyzowane, własne, daje emerytom spokojne dożywanie.

Co emerytka Stasia robi w bloku z dala od większych ośrodków miejskich? Jej odpowiedź na to pytanie nie odbiega od innych rówieśników. Odpoczywa po latach ciężkiej pracy, uprawia warzywa na dziesięcioarowej działce, chodzi na grzyby do pobliskiego lasu, od czasu do czasu wyjeżdża do rodziny. Ma siostrę w Żukowicach, córkę w Starachowicach. Druga z córek mieszka w tym samym bloku, w sąsiedniej klatce schodowej. Od każdej z córek Andrzej i Stasia mają po jednej wnuczce, które już dorosłe nie wymagają opieki a jedynie okazjonalnego zainteresowania.

Spokojny żywot Henrykuski z Nowej Wsi burzy obawa o oczy. Ma z nimi problem, któremu nie mogą zaradzić okuliści z okolic. Na prywatne wizyty u specjalistów musi jeździć do Zielonej Góry.

Maria Mazur i Stasia Buda na zjeździe w Lubiatowie w 2021 r. (fot. Andrzej Konarski)

Stasia Buda ceni sobie towarzystwo szkolnych koleżanek i kolegów, była obecna na wielu zjazdach Henrykusów. Na ostatni zjazd w Trzemesznie przywiozła swój prywatny album fotograficzny ze zdjęciami z Henrykowa. Podzieliła się nimi z redakcją, więc wkrótce zostaną udostępnione na naszej stronie.

Andrzej Szczudło

Ula z Oleszyc

Jest naszą koleżanką z PSNR na wschodniej flance. Pochodzi z Oleszyc k. Lubaczowa i tam spędziła większą część swojego życia. Po maturze w lubaczowskim LO w roku 1973 planowała dalszą naukę na Akademii Rolniczej w Lublinie. Nie dostała się, co ją doraźnie podłamało i ten wątek jest wspólny dla wielu późniejszych Henrykusów.

Na pytanie „co dalej?” pomogła jej odpowiedzieć zatrudniona w Centrali Nasiennej sąsiadka. Powiedziała Urszuli o możliwości nauki w Policealnym Studium Nasiennictwa Rolniczego w Henrykowie. Tej pokaźnej odległości z Oleszyc do Henrykowa, ponad 600 km, Ula nie musiała od razu pokonywać. Wystarczyło złożyć podanie pisemnie, aby dostać się do tej szkoły.

Dwa lata w Henrykowie Urszula Horeczy, dawniej Kalmuk, wspomina bardzo dobrze. Zdobyła tam zawód i grono przyjaciół. Z koleżankami z pokoju, Jolą i Danką spotykała się po szkole, gorzej było z Halinką i Krysią, które zniknęły z horyzontu na dobre. Nie utrzymały kontaktów z nikim z grupy, nie pojawiły się też na żadnym ze zjazdów.

Ula była na Zjeździe w 2005 roku, który organizowany był w Białym Kościele, w agroturystycznym gospodarstwie Henrykuski Jadwigi Dubaniowskiej. To właśnie wtedy, po tym zjeździe, korzystając z tego, że już jest tak daleko od domu, na „zachodzie”, odwiedziła w Obornikach Śląskich swoją koleżankę z pokoju Jolę Rudzką.

Zjazd w Henrykowie i Białym Kościele (galeria).

Pytana o swoją drogę zawodową Urszula opowiada, że po szkole chciała wrócić do pierwotnego pomysłu ukończenia studiów wyższych. Chodziło jej po głowie aby w Poznaniu zabiegać o trzyletnie studia magisterskie. Jednak wiedząc, że nie ma na to wsparcia finansowego rodziców, musiała z tego zrezygnować i iść do pracy. Przypomniała wtedy o tym, że jeszcze przed szkołą obiecano jej pracę w Centrali Nasiennej w Oleszycach. Jednak to nie wyszło, wakatu już nie było. Znalazła go w Centrali Nasiennej w Przemyślu. Miejscem pracy była placówka graniczna Przemyśl- Medyka, obsługująca tranzyt materiałów nasiennych do Ukrainy. Z różnymi przygodami, opowiadanymi teraz przy kawie, przepracowała tam 7 miesięcy, mieszkając na stancji w Przemyślu. Urszula Horeczy ma też za sobą pracę terenową w CN. Dziś już ze śmiechem, bo to tylko wspomnienia, opowiada o wcale nie śmiesznej sytuacji, kiedy na cały dzień zostawała w siedmiokilometrowej wiosce. Kontraktowała tam motylkowe, trawy i ziemniaki. Było co robić!

Kolejnym miejscem pracy Uli była Centrala Nasienna w Jarosławiu, ale pracowała tam niedługo, gdyż zwolniło się miejsce w Oleszycach. Obsługiwała tam już inne niż poprzednio stanowiska, próbobiorcy materiału siewnego i laborantki. Karierę zawodową absolwentki PSNR „zaburzyło” życie rodzinne. Wyszła za mąż i rodziła kolejne dzieci. W przerwach pomiędzy pojawieniem się na świecie kolejnych z pięciorga dzieci była na kuroniówce, podejmowała pracę w urzędzie gminy i w przedszkolu. Po zmianach, przed emeryturą, gdy cała piątka dzieci była już odchowana, Urszula zdecydowała się wyjechać do Warszawy. Pracowała tam na sprzątaniu biur w firmie Bosh oraz w przedszkolu. Po sześciu latach w stolicy wróciła do rodzinnych Oleszyc, gdzie mieszka z córką i wnuczką.

Droga życiowa Urszuli Horeczy usiana była wieloma dramatami. Już w pierwszych latach małżeństwa, w wieku 30 lat zabił się na motorowerze jej pierwszy mąż. Została sama z trzema córkami. Drugi mąż dał jej kolejne dwoje, syna i córkę, ale nie bardzo ją wspierał w życiowych wyzwaniach. Alkohol przyczynił się w znacznym stopniu do tego, że teraz przebywa w domu opieki i wymaga stałego wsparcia medycznego. Przez narkotyki w wieku 28 lat odszedł ze świata żywych jej jedyny syn. Swój optymizm Ula buduje dziś na sukcesach życiowych swoich czterech córek, które mają dobre prace i przyniosły jej piątkę wnuków. Jakby w rekompensacie za jej córki w przewadze są teraz chłopcy i tylko jedna dziewczynka. Najstarszy w pokoleniu potomków jest wnuk, który ma już 18 lat… i 192 cm wzrostu.

Mimo tych strasznych przeżyć Urszula jest osobą pogodną, wesołą i zawsze chętną do rozmowy. Dzięki możliwościom smartfona i pomocy technicznej córek utrzymuje stały kontakt z grupą Henrykusów, zarówno na naszej stronie www.henrykusy.pl jak i na Facebooku lajkami daje znać o swojej aktywności i akceptacji dla  wspomnień. Lubi przeglądać swoje albumy ze starymi zdjęciami. Jeszcze nie wiążąco, ale obiecuje postarać się być na zjeździe Henrykusów w roku następnym, kiedy większość kolegów z klasy będzie obchodzić swoje 70. urodziny. 

Fot. obok; Urszula z córką.

Wysłuchał i opisał: Andrzej Szczudło

Czyny społeczne

Nawet w najgorszych czasach Polacy umieli tworzyć dla siebie wentyle bezpieczeństwa, którymi były kawały na tematy polityczne. Pamiętam, że jeden z nich polegał na pytaniu;

Dolar ma pokrycie w złocie, funt brytyjski w srebrze, a w czym polska złotówka?

Prawidłowa odpowiedź brzmiała; „w cynie„, a precyzyjniej – „w cynie społecnym„.

Faktycznie w latach 70. czyny społeczne były powszechne, w szkołach, zakładach pracy, na osiedlach itd. Najczęściej ogłaszała je „wiodąca siła narodu” czyli partia, a naród miał je wykonywać. Nie wszyscy byli do partii jak i czynów dobrze nastawieni, bo często widzieli, że nawet przez przedstawicieli władzy traktowane były fasadowo. Wielu udowadniało, że faktyczne koszty przygotowania czynów społecznych bywały wyższe od korzyści.

Czyny społeczne inicjowano także w Henrykowie. Pamiętam taką akcję, w której mój rocznik został zaangażowany do sadzenia róż w okolicach głównego wejścia do budynku szkoły (patrz foto, jak powiedziałby dyrektor Zdzisław Wadowski). Pogoda była wtedy paskudna, ale to nie zniechęcało zaprawionego w bojach naszego wychowawcy Czesława Trawińskiego do kontynuowania prac.

Mordowaliśmy siebie i twardą glebę, mrucząc pod nosem niecenzuralne słowa. To właśnie wtedy, w takich okolicznościach powstał hymn Henrykusów pt. My murzyni z Henrykowa, do którego współautorstwa przyznaje się kilku kolegów, w tym niżej podpisany.

A czyny społeczne żyły swoim życiem. Część społeczności je doceniała, inni stanowczo nie. Moim zdaniem, w Henrykowie, pod mądrym kierownictwem miały sens. Krok po kroku w ramach czynów społecznych uczniowie szkół henrykowskich czynili sobie ziemię poddaną, a ogrody i parki stawały się piękniejsze.

Od lewej: Adam Wiśniewski, Leszek Puchalski, Tadeusz Wolański, Lech Pawłowski i Jan Pawlak.

A Wy, Drodzy Czytelnicy, co o tym sądzicie? Jak wspominacie swoją pracę w henrykowskich parkach i ogrodach? Na Wasze wspomnienia i opinie jest miejsce w komentarzach.

Andrzej Szczudło

Pierwsza praca

„Migawki z życia”, część 3 opracowania na podstawie wspomnień Jana Szadurskiego.

W Rabce Zdrój Jan Szadurski pracuje na stanowisku administratora prywatnego Zakładu Kąpielowego rodziny Kadenów. Przydały się wakacyjne praktyki w Litwinkach, a przede wszystkim nauki i przykład ojca, świetnego organizatora, o otwartym umyśle, racjonalnym podejściu do problemów. Młody Jan w Litwinkach imał się różnych prac, nie tylko ściśle rolniczych. To zaprocentowało. Uzdrowisko w Rabce pod administracją Szadurskiego rozwijało się pomyślnie, a on sam zdobył przyjaźń i uznanie pracodawców i personelu. Miał się o tym przekonać niedługo w najbardziej dramatycznym okresie życia, bo w Oświęcimiu. Przyjaciele z Rabki wielokrotnie ratowali mu życie.


W pracy dbał z całym zaangażowaniem nie tylko o Zakład, ale też o ludzi, o podopiecznych. Przytoczę też interesujący epizod z zakresu „kindersztuby”. „W 1938 r. moja matka była w Rabce. Miałem wtedy 30 lat i byłem na stanowisku. Szliśmy przez park. I podszedł do mnie woźny z naszego Zakładu komunikując jakąś ważną wiadomość. Odwarknąłem mu coś, że to załatwię i poszliśmy dalej. Po przyjściu do domu matka zwróciła się do mnie z pytaniem, czy mi nie wstyd tak niegrzecznie odnosić się do podwładnych i gdzie nabrałem takich manier, bo przecież w Litwinkach nie mogłem widzieć, by moi rodzice odnosili się tak do kogokolwiek! Było mi wstyd, bo to była prawda!”

Kilkuletni okres w Rabce Zdrój był bardzo owocny, produktywny, przeprowadzano wiele ważnych inwestycji, zlikwidowano długi, uregulowano sporne kwestie pracownicze.

Rabka była na tyle atrakcyjna, że latem 1939 zawitał tu na dziesięciodniowy urlop z żoną minister spraw zagranicznych Józef Beck. Zachwycony zaproponował kupno uzdrowiska. W przeddzień wojny! Tym samym utwierdził gospodarzy w przekonaniu, że nic im nie grozi… Takich to ministrów miała przedwojenna Polska.

Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska . czerwiec 2016

Zdjęcia przedwojennej Rabki pochodzą ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego audiovis.nac.gov.pl