Licznik odwiedzin:
N/A

Henrykus kompletny

Kto to taki? To ja! Obchodząc swoje 70. urodziny, co wydarzyło się tydzień temu i było powodem głębokiej refleksji nad życiem, doszedłem do przekonania, że przeważająca ilość motywów w moim życiorysie związana jest z Henrykowem. Pierwszy z nich to szkoła. Spędziłem tam dwa lata, zdobyłem zawód, poznałem ludzi, przekonałem się, że turystyka jest w zasięgu moich możliwości. Następny motyw- praca. Poszedłem do niej w konsekwencji zdobycia zawodu technika nasiennictwa rolniczego. Zadowoliłem się nim, trafiłem do Leszna, wokół którego krążę do dziś. Moje kolejne miejsca pracy, chociaż nie wszystkim absolwentom PSNR było to dane, miały związek z wyuczonym zawodem. Czy to jest moja konsekwencja (zaleta, mam nadzieję) czy splot zbiegów okoliczności, nie wiem. Wiem, że w Lesznie podjąłem pracę związaną z przedmiotem nauki- czyszczalnictwem (dr Zbigniew Urbaniak) i biologią nasion (mgr Barbara Czarnoleska). Po wojsku pracowałem w Stacji Hodowli Roślin Antoniny jako młodszy specjalista w dziale hodowli (w indeksie mam, że hodowli roślin uczyła mnie mgr Anna Bielska), gdzie mijałem się z Basią Gloger, laborantką po Henrykowie. Pewnego razu grupę młodzieży z Technikum Hodowli Roślin w Bojanowie przyprowadziła do nas zatrudniona tam wówczas pani profesor Barbara Czarnoleska. W końcowej fazie pracy w SHR Antoniny pełniłem funkcję magazyniera,  gdzie bardzo przydały się „ćwiczenia z zakresu obiegu dokumentacji magazynowej” prowadzone w Henrykowie przez Henryka Petzelta.

Przez 3 lata pracowałem w cukrowni jako inspektor surowcowy. Specyfika tego zawodu to zawężona do jednego gatunku, buraka cukrowego, praca inspektora plantacyjnego, do której przygotowanie miałem w Henrykowie.

Kolejna, najdłuższa i w zasadzie ostatnia moja praca zawodowa związana jest z ochroną roślin, przedmiotem szkolnym, którego wykładowczynią była mgr Barbara Czarnoleska oraz nasionoznawstwem- domeną mgr Jadwigi Polkowskiej. Ta ostatnia jest mi również bliska poprzez miejsce pochodzenia rodziny z północno- wschodniej Polski. Henrykusów (Henryk Radomski, Maria Moczulska, Jerzy Strzałkowski) spotykałem w tej pracy na co dzień, a do niektórych zaglądałem jako kontroler inspekcji. Zupełnie przypadkiem w okolicach Wschowy, gdzie osiadłem na ponad 30 lat roiło się od krewniaków dyrektora Władysława Szklarza.

Myśląc o swoim związku małżeńskim, nieco prześmiewnie, mogę napisać, że ożenił mnie wychowawca inż. Czesław Trawiński, bo… nie znalazł dla mnie odpowiedniej dziewczyny w Henrykowie, a potem, kiedy sam sobie znalazłem, był przez chwilę na moim weselu w Lesznie, gdzie dwie pary Henrykusów, Samkowie i Rekowie (na zdjęciu poniżej), wspierali mnie przez cały czas.

Co prawda, moje główne hobby, genealogia, zagnieździło się w głowie poza Henrykowem, ale kiedy i tam spotkałem Szczudłów, dało mi impuls do poszukiwania tej gałęzi w innych miejscach, Chicago (USA), Dzierżążnie Wielkim czy w Drohobyczu (Ukraina). Będąc od 1996 roku członkiem Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego we Wrocławiu doczekałem czasu, kiedy prezesem jest Majka Rągowska, korzeniami z moich stron, ale przede wszystkim mająca odniesienia do naszej Alma Mater. Jej ojciec pracował we wrocławskiej centrali nasiennej, w gronie, z którego wywodził się dyrektor Jan Szadurski.

Henrykowskim związkom zawdzięczam poprawę swojego statusu materialnego i mieszkaniowe uniezależnienie się od pracy. W moich trzech pierwszych miejscach pracy miałem zapewnienie mieszkania dla pracownika, co czasami przybierało formę szantażu. W roku 1986 wyjechałem do USA, skąd przewiozłem oszczędności, dzięki którym podjąłem się budowy własnego domu. Możliwości wyjazdu i wsparcie za granicą zapewniła mi Henrykuska Brygida Wojcieszczyk. Wieloletnia przyjaźń z nią zaowocowała tym, że mam gdzie mieszkać niezależnie od pracy i dwa razy odwiedziłem Amerykę.

Nie uciekłem od Henrykowa również w kwestii zagospodarowania czasu wolnego.

Dał mi przykład… nie Bonaparte, ale Jurek Bruski (na zdjęciu obok z wnukiem Igorem, uczestnikiem wielu spływów Brdą), który już w roku 1979 zaprosił mnie na spływ kajakowy rzeką Brdą. Zaszczepił we mnie bakcyla, który przeleżał do roku 2003 i na następne 20 lat organizował mi wakacje na wodzie. Razem z grupą kajakowych entuzjastów „zwiedzałem” rzeki w rodzinnych stronach, na Suwalszczyźnie i w innych stronach Polski. Mam na liście Czarną Hańczę (3 razy), Rospudę, Biebrzę, Pisę, Krutynię, Łaźną Strugę, Łynę, Pliszkę, Brdę, Pilicę… Żal mi tylko, że jeszcze nie płynąłem Marychą, rzeką w moich ojczystych Sejnach.

Już jako emeryt samoistnie podjąłem się prowadzenia bloga „Henryków sentymentalnie”, którego obsługa wymusza codzienne skupianie się wokół henrykowskich treści. Zastanawiam się czy w testamencie nie zawrzeć życzenia, aby na pomniku nagrobnym znalazło się słowo „Henrykus”.

Być może moje jubileuszowe refleksje przypomną komuś film z przygodami Franka Dolasa pt. „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” i przywołają uśmiech z analogii, ale jeśli tak się stanie, będę zadowolony. Szczery uśmiech zawsze ma swoją wartość.

Andrzej Szczudło

Poważne Urodziny

Mija tydzień od moich 70. Urodzin. Świętowałem je w kręgu najbliższej rodziny i przyjaciół w szczególnym miejscu. To szczególne dla mnie miejsce to nie tylko miasto Leszno, ale i budynek, w którym 1 września 1975 roku rozpoczynałem aktywność zawodową. Właśnie wtedy, po szkole przyjechałem z Sejn do Leszna i stawiłem się w miejscu pracy, którym był Zakład Czyszczenia Nasion Hodowli Buraka Cukrowego w Lesznie. Stary, ale solidny budynek z cegły, nieco zakurzony, co zrozumiałe, mieścił wtedy w sobie baterię maszyn do czyszczenia, suszenia i transportu nasion roślin rolniczych. Po 49 latach ten sam budynek jest siedzibą luksusowej restauracji o nazwie „Antonińska”. Siedząc w niej za stołem trudno było uniknąć wspomnień. „Tu się wszystko zaczęło”- myślałem sobie cytując Papieża Polaka. (A.Sz.)

Była też szkoła (część druga, c.d. „Było też wojsko”)

Po powrocie z wojska uznano, że staż mam zaliczony i zostałem kierownikiem należącego do firmy ogrodnictwa. Cztery szklarnie, kilka tuneli foliowych, ponad setka okien inspektowych, kilka hektarów, dziesięcioro pracowników, koń, jugosłowiański ciągnik TV 521 z kompletnym zestawem maszyn, i …. taka trochę nuda. Specjalnie mnie ta robota nie rajcowała, niewielka skala i nieduży rozmach.

Moja żona tylko trochę wcześniej, w drodze na pierwszy zjazd naszego rocznika w Łobzie (zorganizowany i ufundowany przez Stefana Jakubowskiego). Obok mnie stoi Maria Janiak.

Całe przedsiębiorstwo (POHZ) to było coś ponad pięć tysięcy hektarów, na których gospodarowało pięć samodzielnych gospodarstw. Gdy tylko nadarzyła się okazja, przeniosłem się do jednego z nich. No bo to i skala, i rozmach zupełnie inne: około 1000 ha, kilkudziesięciu pracowników, ogromny park maszynowy (łącznie z samolotem lub śmigłowcem rolniczym w sezonie), warsztaty, kuźnia, własna rzeźnia i gorzelnia (pyszne wyroby!, te z rzeźni też), około tysiąca sztuk trzody w różnego rodzaju chlewniach (od hodowlanych, poprzez „porodówki” po tuczarnie), kilkaset sztuk bydła (obory udojowe, jałowniki, baza eksportowa byków). Czyli, jak wspomniałem: i skala, i rozmach zupełnie inne.

Dano mi do wyboru: stanowisko zastępcy kierownika do spraw produkcji polowej/roślinnej albo stanowisko brygadzisty do tych samych spraw? Wybrałem to drugie. Powód był oczywisty. Obowiązki te same, ale zastępca otrzymywał stałą pensję, brygadzista stawkę godzinową. Czyli zastępca, bez względu na to, ile godzin w miesiącu przepracował, dostawał zawsze tyle samo pieniędzy. Brygadzista, tyle kasy, ile godzin pracy, a osiem godzin pracowało się jedynie od bardzo późnej jesieni do bardzo wczesnej wiosny (praktycznie niecałe cztery miesiące). Przez pozostałą część roku bardzo rzadko kończyło się pracę po ośmiu godzinach. No i… nie wiadomo, kiedy minęło dziesięć lat. W międzyczasie ożeniłem się i doczekałem dwóch synów.

Moja żona współcześnie.

Moja żona była dyrektorem szkoły no i tu zaczęliśmy się trochę rozmijać, no bo od wczesnej wiosny do późnej jesieni więcej mnie w domu nie było, niż byłem. A kiedy mojej żonie zaczynał się urlop, a synom wakacje, to często kiedy wracałem z pracy to wszyscy już spali, a kiedy wychodziłem do pracy to jeszcze spali. Nie było szans na wspólny, choćby kilkudniowy wypad, o jakimś dłuższym wyjeździe np. nad morze mogliśmy zapomnieć. No to trzeba było coś z tym zrobić. No i nadarzyła się okazja. W szkole żony zwolnił się nauczyciel wf-u. Długo się nie zastanawiałem.

Dyrektor przedsiębiorstwa był nieco zdziwiony, że decyduję się na tak marne zarobki w szkole. Jednak kiedy mu pokazałem, że przez ostatnie pięć miesięcy (rozmawialiśmy w końcu sierpnia) to mam przepracowane po dwa miesiące w miesiącu (ilość godzin), a w szkole będę pracował osiemnaście godzin tygodniowo (często miałem dłuższe dniówki), to wyraził zgodę na przejście za porozumieniem zakładów. Zmieniłem branżę. Rozpocząłem pracę „u żony”.

Nie miałem żadnych kwalifikacji pedagogicznych. Przepisy w tamtym czasie pozwalały zatrudnić w szkole takich jak ja, ale pod warunkiem szybkiego uzupełnienia kwalifikacji. No to bardzo szybko zdałem egzaminy (sprawnościowe i teoretyczne) i rozpocząłem studia na wrocławskim AWF-ie. Nie był to lekki kierunek. Wykładali i zajęcia praktyczne prowadzili najwyższej klasy fachowcy, zresztą w Henrykowie było podobnie, i nie było żadnej taryfy ulgowej, ani nic za darmo (ja to mam… znowu szczęście, jak z wojskiem). Najlepszy tego dowód to fakt, że ze stu ośmiu osób, z którymi rozpoczynałem studia, po dziesięciu semestrach (tak, trwały pięć lat, chyba tylko medycyna była dłuższa), po ich zakończeniu, w terminie, do obrony pracy magisterskiej przystąpiło nas ośmioro.

A to ja w całej okazałości na tarasie domku letniskowego.

Niemniej były to studia pod wieloma względami interesujące, a nawet przyjemne. Choćby możliwość przebywania przez całe dnie z wysportowanymi, niekompletnie ubranymi dziewczynami (pływalnia, hala gimnastyczna, lekkoatletyka, gry zespołowe)… Oczywiście chodzi mi tylko i wyłącznie o odczucia estetyczne.

Pracując w szkole niejako „po drodze” ukończyłem na uniwersytecie wrocławskim studia podyplomowe z geografii, biologii, informatyki oraz organizacji i zarządzania. Nie z powodu jakiejś szczególnej miłości do nauki, ale czasy się zmieniały i żeby można było czegoś uczyć i dodatkowo „dorobić” trzeba było posiadać odpowiednie kwalifikacje. No to zdobywałem te kwalifikacje.

Moje obie synowe, wnuk Antek i młodszy syn Jacek (ta ruda to żona Jacka, czarna Krzyśka).

Oprócz tego napisaliśmy z żoną i jedną z koleżanek dwa projekty unijne, każdy o wartości kilkuset tysięcy złotych, wystartowaliśmy w konkursie i nasze projekty wygrały. Realizowaliśmy je przez trzy lata. Poza tym założyłem i prowadziłem koło turystyczne „Tulaki” (tulak to po czesku wędrowiec). Schodziliśmy trochę polskie, czeskie i słowackie góry. itp., itd. W czasie wakacji, współpracując z biurami turystycznymi, często prowadziliśmy z żoną obozy młodzieżowe, a w czasie ferii zimowych zimowiska. W Polsce, we Włoszech, w Czechach. Były to obozy zarówno sportowe (tenisowe, rowerowe, narciarskie), jak i typowo wypoczynkowe, chociaż zawsze z jakimiś elementami sportowymi. Nie będę ukrywał, że dzięki temu i nasi synowie mieli okazję atrakcyjnie spędzać wolny czas.

Praca w szkole wiązała się z dużą odpowiedzialnością (szczególnie wuefisty), ale dawała sporo satysfakcji. Chociaż czasami dopadało mnie zwątpienie, szczególnie kiedy widziałem mizerne efekty niewspółmierne do włożonego wysiłku. Obyś cudze dzieci uczył, jest sporo racji  w tym powiedzeniu. Suma summarum „dopracowałem” do emerytury. Po tych latach pracy w szkole stwierdziłem, że wystarczy, że już nigdzie, nigdy, nikogo i niczego nie chcę uczyć. Chociaż… są jeszcze wnuki.

Moje wnuczęta, mój starszy syn Krzysiek i ja obok naszego domku letniskowego (dolina Baryczy).

Żona również już posiadała uprawnienia i w tym samym czasie przeszła na zasłużoną emeryturę. Piszę zasłużoną nie bez powodu, była dyrektorem ponad trzydzieści lat.

Nie ma to jak emerytowi.

Często słyszałem: „chłopie, co ty będziesz na tej emeryturze robił?” No to muszę powiedzieć, że chociaż już ponad dziesięć lat wku(rw)…rzam ZUS, to jak do tej pory, jeszcze ani razu się nie nudziłem. Powiedziałbym nawet, że polecam każdemu, nareszcie nic nie muszę, ewentualnie mogę,… jak mi się zechce.

Pozdrawiam  

Frenk

Były też wagony

Półtora roku temu pisał o wagonach Harnaś. Teraz ten sam wątek, ale z późniejszej o pięć lat perspektywy lat 1974- 76, porusza Frenk. Zapraszamy do lektury.

Jak wszyscy wiemy,  podczas  „pobierania nauk” w Henrykowie mieszkaliśmy w internacie. Dziewczęta w żeńskim, w pałacu, chłopcy w męskim, w oficynie. Wyżywienie, całkiem niezłe, zapewniała nam stołówka. Co miesiąc należało uiścić opłatę, nie pamiętam, czy była to opłata za internat, czy za wyżywienie, czy za jedno i drugie, nie pamiętam również,  ile ta opłata wynosiła, pamiętam, że była. Bardzo dobrze pamiętam, że była. Za chwilę wyjaśnię, dlaczego tak dobrze pamiętam.

                Pieniądze na opłacenie tego, co trzeba było opłacić, plus jakieś tam kieszonkowe dostawałem od rodziców. No i, przy racjonalnym gospodarowaniu groszem, powinno wystarczyć na wszystko. Jak na razie wszystko się zgadza, poza terminem racjonalne gospodarowanie. Miałem wówczas lat około dwudziestu (tak, tak, kiedyś tyle miałem) i potrzeby wielokrotnie przewyższające zasoby,  a przymiotnik „racjonalny”?…, chyba w ogóle go wówczas nie znałem.

Konieczność opłacenia różnorodnych rozrywek, potrzeba zaspokojenia „pragnienia”, itp. powodowały, że, „zapominało się” o wniesieniu wymaganych opłat, schodziły one na plan dalszy.  W moim przypadku czasami całkiem odległy. Niestety, mimo braku komputerów, księgowość nie zapominała i nie miała żadnej wyrozumiałości dla naszych potrzeb. W końcu „lądowało się” na znajdującej się obok sekretariatu tablicy dłużników. Piszę „naszych potrzeb”, ponieważ nie byłem jedynym „wiszącym” na tej tablicy.

                Cóż było robić, wyciągnięcie dodatkowej kasy od rodziców odpadało, więc  trzeba było poszukać możliwości zarobienia pieniędzy i uregulowania długów. Możliwości zarobku było nie za wiele, ale były, np. przy rozładunku wagonów.

 Do SHR-u towary masowe typu koks, węgiel, nawozy, docierały przede wszystkim koleją. Docierało ich sporo, więc była możliwość załapania się do roboty przy rozładunku wagonów. Głównie nocą, w niedziele lub święta, gdy nie starczało rąk do pracy ludzi zatrudnionych na stałe w eshaerze.

Nie było to wymarzone zajęcie, ale robota była prosta, typowo fizyczna, coś tam płacili, nie pamiętam, jakie to były stawki, ale jaki wybór miał  „skazaniec” z tablicy obok sekretariatu? 

Było dobrze jeśli rozładowywało się węgiel lub koks. Robota brudna, ale wagony były odkryte i większość „towaru” z wagonu wybierały ładowacze, należało tylko zręcznie łopatologicznie wygarnąć resztki z kątów i opróżnić wagon „do czysta”.

Było również dobrze,  gdy „przychodził”  nawóz workowany, fizycznie było ciężej, bo trzeba było wszystkie worki zręcznie ręcznie przenieść z wagonów na przyczepy, ale robota w miarę czysta  i stosunkowo szybka.

Było niedobrze, kiedy trafiło się na nawozy luzem, tym bardziej, że było to głównie wapno nawozowe. Zaś tragicznie było wówczas,  gdy było to wapno magnezowe. Wapno miało formę sypką, a właściwie pylistą. Kto choć raz widział w polu rozsiewacz z tym nawozem, ten wie, jak to się kurzy. Obecnie stosuje się głównie granulaty, ale w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w przypadku wapna, nic takiego nie miało miejsca. Nikomu z Henrykusów nie trzeba tu niczego tłumaczyć.

Na dodatek przywozili tego sporo, czasami kilka wagonów jednocześnie, wiadomo, wapna „idzie” dużo na hektar,  i do tego w krytych wagonach, żeby deszcz nie wypłukał. Poza tym,  jest to substancja żrąca, nawet producenci wapna podają tę informację.

www.pixabay.com

No i „żarło”, szczególnie to magnezowe. A trzeba było wszystko wyrzucić z wagonu na przyczepy łopatami. W powietrzu unosiły się tumany wapiennego pyłu, gardło piekło, oczy łzawiły,  z nosa ciekło, itd. Ten pył dostawał się wszędzie, nawet do majtek. Na nic zdawały się jakieś maski, głównie dlatego, że w nich nie dało się oddychać, a człowiek jednak, przynajmniej raz na jakiś czas, oddech wziąć musi. Okulary ochronne również nie zdawały egzaminu, w nich nie było nic widać. Na nadgarstkach i na szyi, w miejscach, gdzie przylegały mankiety i kołnierz, powstawały krwawe otarcia. Po stróżce potu na czole lub policzku pozostawał „wyżarty” ślad. Nałykał i nawdychał się człowiek tego wapna tyle, że gdy w końcu opuszczało ono organizm, różnymi drogami, to …. też „żarło”. 

Teraz staje się jasne, dlaczego tak dobrze zapamiętałem opłatę za internat czy stołówkę. Pieniądze, które musiałem zarobić na spłatę długu, to były naprawdę bardzo ciężko zarobione pieniądze. No ale jak to mówią: chcącemu nie dzieje się krzywda. Jak się chciało pieniądze przehulać, to trzeba było odpokutować.

Od tamtej pory, nawet gdy jadę autem i zobaczę w polu „kurzący” rozsiewacz, to czuję pieczenie w…. gardle.

Pozdrawiam, i aby wapno i żadne długi już nigdy, nikomu z nas, nie były straszne.          

Frenk   

Oto link do tekstu Harnasia:

Rozładunek wagonów – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

Absolwent PSNR górnikiem

Do PSNR w Henrykowie zwykle trafiały osoby po maturze, najczęściej po nieudanym starcie na studia. Ale była też inna ścieżka, gdzie do szkolenia się z nasiennictwa kierowani byli pracownicy firm branży nasiennej, głównie central nasiennych i stacji hodowli roślin.

Eugeniusz Kulesza szedł tą drugą ścieżką. Po maturze w Gryficach chciał być lotnikiem, ale przed złożeniem dokumentów na odpowiednią uczelnię (w Dęblinie) sam uznał, że wysoki pułap to nie dla niego – miał lęk wysokości.

Zaczął rozglądać się za innymi szkołami pomaturalnymi, z geodezji, elektromechaniki. Życzliwa osoba  podpowiedziała, że może już podjąć pracę w stacji hodowli roślin i potem kontynuować naukę będąc skierowanym, na stypendium. Tak też się stało; poszedł do pracy 1 sierpnia 1974 roku i wkrótce po tym  został słuchaczem PSNR – u w Henrykowie.

Gienek Kulesza (pierwszy z prawej u dołu) w drużynie PSNR.

Po szkole, w roku 1976 Eugeniusz wrócił do swojej pracy w Stacji Hodowli Roślin Prusinowo. W październiku otrzymał wezwanie do wojska na dwa lata. Służył w wojskach zmechanizowanych, najpierw w szkole podoficerskiej w Stargardzie, jako kapral resztę służby odbywał w Szczecinie. W roku 1978, już po wojsku, podjął pracę w dotychczasowej firmie. Zgodnie z wykształceniem jako specjalista ds. nasiennictwa dbał o czystość kwalifikowanego materiału siewnego.

Na początku lat 80. zdecydował się studiować zaocznie w SGGW Warszawa z filią w Łodzi. Jak wiemy nie były to politycznie spokojne czasy; strajki, zamieszki, kartki na żywność, kolejki w sklepach. W tym czasie Eugeniusz zostaje ojcem córki Joanny. Częste wyjazdy na uczelnię nie były łatwe. W tym czasie pojawia się informacja, że uczelnia otwiera kolejną filię, właśnie w Szczecinie. Niestety, trudne czasy dla kraju nie pozwoliły na otwarcie tej placówki. W tej sytuacji, po zaliczonym pozytywnie pierwszym roku nauki Eugeniusz zrezygnował.

W SHR Prusinowo pracował do końca 1993 roku. Oprócz nasiennictwa zajmował się chemizacją i nawożeniem, potem transportem i melioracją. I tu przyszedł czas na weryfikację jego młodzieńczej fobii. Nadzorując opryski i nawożenie przy pomocy samolotów musiał latać jako nawigator na śmigłowcach, płatowcach, popularnych Antkach, wskazując pola do zabiegów. Dziś, mając za sobą kilkaset startów i lądowań, ze śmiechem opowiada, że przed laty przecenił swój lęk przestrzeni. W chwili próby pozbył się go po pierwszym locie i faktycznie mógł być pilotem.

Pracując w SHR Prusinowo Eugeniusz Kulesza doczekał lat przełomu 80/90. W polskiej gospodarce działo się wiele, rolnictwo państwowe upadało, trzeba było rozglądać się za nową pracą. Gienek też myślał o tym, przyglądał się sąsiadującej niemal za miedzą kopalni torfu, która we władaniu biznesu zachodniego była pierwszą firmą zachodnią w Zachodniopomorskiem. W roku 1994 zdecydował się w niej zatrudnić na stanowisku kierownika. Kopalnia torfu podlega dozorowi Okręgowego Urzędu Górniczego w Poznaniu.

Odpowiadając na wyzwania chwili, Eugeniusz cofnął się do poziomu szkoły średniej, podjął naukę w Technikum Górnictwa odkrywkowego we Wrocławiu. Nauka prowadzona była w trybie zaocznym, zajęcia odbywały się trzy razy w miesiącu od piątku do niedzieli, przez półtora roku. Była to szkoła powołana specjalnie dla właścicieli kopalin pospolitych, żwirowni, skał, wód podziemnych, kopalni glin, torfu, piasków spod dna jeziora. Szkoła była nietypowa, ponieważ uczyli się tam ludzie mający już różne zawody; lekarze, leśnicy, urzędnicy, którzy byli właścicielami kopalń. Uzyskany dyplom otwierał możliwość zdobywania, poprzez kolejne egzaminy w Urzędzie Górniczym, kwalifikacji Dozoru Górniczego. Eugeniusz Kulesza ocenia, że szkoła ta była bardzo poważna i bardzo poważnie traktowano słuchaczy. Wykładowcami byli profesorowie z Wrocławia, autorytety w branży górniczej. Po kilkunastu egzaminach i zaliczeniu pracy dyplomowej absolwenci uzyskiwali tytuł technika górnictwa odkrywkowego bez użycia materiałów wybuchowych.

Eugeniusz w gronie kolegów z branży.

Nasz kolega Henrykus ukończył tę szkołę w 2001 roku, kiedy miał już za sobą 6 lat pracy w kopalni. Awanse szły szybko, po kilku wnioskach składanych do Urzędu Górniczego w Poznaniu zdobył maksymalnie możliwy dla tego poziomu wykształcenia tytuł Kierownika Ruchu Zakładu Górniczego. Prawdopodobnie jest jedynym w województwie Zachodniopomorskim specjalistą z takimi  uprawnieniami. Pracował jednak tylko dla swojej kopalni. W roku 2020, po uzyskaniu wieku emerytalnego i 26 latach pracy w kopalni, przeszedł na emeryturę.

Po dwóch latach emerytalnego odpoczynku znów pracuje w kopalni, ale na zlecenie. Nadzoruje działania w różnych kopalniach na swoim terenie. Polega to na wdrażaniu nowych pracowników w arkana pracy w kopalni tego typu.

Nasz górnik pierwszy z lewej.

Pytany o osobiste zainteresowania, Eugeniusz opowiada, że jeszcze przed wyjazdem do PSNR w Henrykowie ścigał się na rowerze, był nawet czwartym zawodnikiem w Polsce w grupie juniorów. W Henrykowie powrót do pasji mu się nie udał. Pracując zawodowo w rolnictwie trenował piłkarzy z lokalnej drużyny, był  też prezesem klubu piłkarskiego „Orzeł” Prusinowo. Myśl o kolarstwie powróciła po 40 –ce kiedy znalazł się w wieku oldboja. Rozpoczął treningi i zaczęła się wesoła zabawa w kolarstwo; wyścigi tu i tam, emocje, adrenalina, ból, skurcze w nogach. Często bywał blisko podium i wtedy pojawiała się sportowa złość. Udało się stanąć na podium, ale nigdy na I miejscu. Ściganie zakończył w roku 2019, teraz sięga po rower tylko relaksowo. Podsumowując swoją dwukołową pasję, w czym pomocny jest mu stary zeszyt z zapiskami, twierdzi, że od 1972 roku przejechał 120 tys. km czyli okrążył kulę ziemską prawie trzykrotnie.

Mimo upływu lat, pamięć o czasie spędzonym w Henrykowie jest zawsze bliska jego wspomnień. Przy każdej okazji stara się odwiedzić to miejsce, spotkać kolegów. Jak opowiada, takim spektakularnym wydarzeniem sprzed lat było spotkanie z Basią i Leszkiem Puchalskimi. Latem na nadmorskiej plaży zauważył faceta z bujną czupryną, jak kropla wody Bałtyku podobnego do Leszka. Pierwsza myśl – skąd tutaj, na drugim końcu Polski gość z Białegostoku? Ale kiedy Barbara zawołała go po imieniu, wszystko było jasne. Niesamowite uczucie. Stefan Jakubowski, kolega z jednego pokoju mieszka blisko Gienka –jest okazja czasami porozmawiać. Kilka razy wpadł do Bruskich, bywając w Szklarskiej Porębie zawsze spotyka się ze Sławkiem Haberą, z kilkoma innymi kolegami i koleżankami ma kontakt telefoniczny lub mailowy. Niedawno było spotkanie ich rocznika, więc kontakty się ożywiły – jak mówi, niech trwają na zawsze.

Gienek na spotkaniu Henrykusów.

Na standardowe pytanie „wywiadowcy” o ulubionego profesora z Henrykowa Eugeniusz Kulesza wymienia doktora Zbigniewa Urbaniaka.

W Święto Górników 4 grudnia naszego Henrykusa- górnika z rolnika będzie można poznać po charakterystycznych młotkach – oznakach przypinanych do klapy marynarki.

Wysłuchał, wypytał, spisał: Andrzej Szczudło

Stasia z Nowej Wsi

Wychowała się w cieniu kominów Huty Głogów, w gminie Żukowice. Po podstawówce uczyła się w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Głogowie. W kolejnym kroku rozważała naukę w Technikum Mleczarskim we Wrześni, ale skończyło się na planach. Ktoś, ale kto nie pamięta, podpowiedział Henryków. Wybrała się z kilkoma koleżankami do trzyletniego Państwowego Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa. Dobrze wspomina czas nauki w pocysterskim obiekcie, lepiej naukę przedmiotów zawodowych niż tych podstawowych, które konieczne są jednak do osiągnięcia dyplomu maturalnego.

Z dyrektorami na balu.

Po ukończeniu szkoły w 1975 roku Stanisława Truszkiewicz, odbywała praktykę zawodową w dziale hodowli Stacji Hodowli Roślin Kosieczyn, ulokowanym w Nowej Wsi. Razem z nią trafiło tam dwóch kolegów z PSNR, Zbyszek Szczerbiński i Piotr Mazur. W roku 1978, kiedy koledzy byli już po wojsku, do grona Henrykusów w Nowej Wsi dołączyła Maryla Łój. We czworo pracowali tam do 1983 roku, kiedy to Piotr i Maryla, już jako małżeństwo, wyprowadzili się do Krosna Odrzańskiego.

Rok 1974, na obozie wędrownym w Malborku i okolicach.
Z dyrektorem Wadowskim, koleżankami z pracy i przyległościami.

Koledzy mieli dwuletnią przerwę na wojsko, koleżanki nieprzerwanie oddawały się ciekawej pracy. Żmudna praca przy tworzeniu nowych odmian, głównie roślin motylkowych, którymi zajmowała się SHR Kosieczyn, wymagała dokładności, cierpliwości i odporności na warunki atmosferyczne. W sezonie wegetacyjnym większość czasu spędzało się na polu, obserwując tysiące ewidencjonowanych pojedynczo poletek. Sezon polowy trwał aż do końca września, kiedy schodziły z pola łubiny. Potem zebrane z pola pojedynki opracowywano pod dachem, licząc, mierząc i opisując w obszernych arkuszach. Efekt końcowy tej pracy to wytworzenie nowych odmian, lepszych od dotychczasowych, traktowanych jako wzorcowe. Zgłoszone do centralnego rejestru odmian, po zaakceptowaniu, były rozmnażane i poprzez firmy dystrybucyjne trafiały na pola rolników.

Komplet Henrykusów z Nowej Wsi (Kosieczyna): Stasia, Zbyszek, Piotr i Maryla.

W trudnych czasach zmian ustrojowych Stasia miała szczęście związać się z tylko jednym miejscem. W Nowej Wsi odbywała praktykę, tam później pracowała. W tej pracy poznała przyszłego męża Andrzeja Budę, z którym ma dwie córki, Martę i Agatę. W roku 1986 ustabilizowała się ich sytuacja mieszkaniowa, kiedy otrzymali klucze do wygodnego mieszkania w nowym bloku wybudowanym przez zakład pracy. Dziś jest już sprywatyzowane, własne, daje emerytom spokojne dożywanie.

Co emerytka Stasia robi w bloku z dala od większych ośrodków miejskich? Jej odpowiedź na to pytanie nie odbiega od innych rówieśników. Odpoczywa po latach ciężkiej pracy, uprawia warzywa na dziesięcioarowej działce, chodzi na grzyby do pobliskiego lasu, od czasu do czasu wyjeżdża do rodziny. Ma siostrę w Żukowicach, córkę w Starachowicach. Druga z córek mieszka w tym samym bloku, w sąsiedniej klatce schodowej. Od każdej z córek Andrzej i Stasia mają po jednej wnuczce, które już dorosłe nie wymagają opieki a jedynie okazjonalnego zainteresowania.

Spokojny żywot Henrykuski z Nowej Wsi burzy obawa o oczy. Ma z nimi problem, któremu nie mogą zaradzić okuliści z okolic. Na prywatne wizyty u specjalistów musi jeździć do Zielonej Góry.

Maria Mazur i Stasia Buda na zjeździe w Lubiatowie w 2021 r. (fot. Andrzej Konarski)

Stasia Buda ceni sobie towarzystwo szkolnych koleżanek i kolegów, była obecna na wielu zjazdach Henrykusów. Na ostatni zjazd w Trzemesznie przywiozła swój prywatny album fotograficzny ze zdjęciami z Henrykowa. Podzieliła się nimi z redakcją, więc wkrótce zostaną udostępnione na naszej stronie.

Andrzej Szczudło

Ula z Oleszyc

Jest naszą koleżanką z PSNR na wschodniej flance. Pochodzi z Oleszyc k. Lubaczowa i tam spędziła większą część swojego życia. Po maturze w lubaczowskim LO w roku 1973 planowała dalszą naukę na Akademii Rolniczej w Lublinie. Nie dostała się, co ją doraźnie podłamało i ten wątek jest wspólny dla wielu późniejszych Henrykusów.

Na pytanie „co dalej?” pomogła jej odpowiedzieć zatrudniona w Centrali Nasiennej sąsiadka. Powiedziała Urszuli o możliwości nauki w Policealnym Studium Nasiennictwa Rolniczego w Henrykowie. Tej pokaźnej odległości z Oleszyc do Henrykowa, ponad 600 km, Ula nie musiała od razu pokonywać. Wystarczyło złożyć podanie pisemnie, aby dostać się do tej szkoły.

Dwa lata w Henrykowie Urszula Horeczy, dawniej Kalmuk, wspomina bardzo dobrze. Zdobyła tam zawód i grono przyjaciół. Z koleżankami z pokoju, Jolą i Danką spotykała się po szkole, gorzej było z Halinką i Krysią, które zniknęły z horyzontu na dobre. Nie utrzymały kontaktów z nikim z grupy, nie pojawiły się też na żadnym ze zjazdów.

Ula była na Zjeździe w 2005 roku, który organizowany był w Białym Kościele, w agroturystycznym gospodarstwie Henrykuski Jadwigi Dubaniowskiej. To właśnie wtedy, po tym zjeździe, korzystając z tego, że już jest tak daleko od domu, na „zachodzie”, odwiedziła w Obornikach Śląskich swoją koleżankę z pokoju Jolę Rudzką.

Zjazd w Henrykowie i Białym Kościele (galeria).

Pytana o swoją drogę zawodową Urszula opowiada, że po szkole chciała wrócić do pierwotnego pomysłu ukończenia studiów wyższych. Chodziło jej po głowie aby w Poznaniu zabiegać o trzyletnie studia magisterskie. Jednak wiedząc, że nie ma na to wsparcia finansowego rodziców, musiała z tego zrezygnować i iść do pracy. Przypomniała wtedy o tym, że jeszcze przed szkołą obiecano jej pracę w Centrali Nasiennej w Oleszycach. Jednak to nie wyszło, wakatu już nie było. Znalazła go w Centrali Nasiennej w Przemyślu. Miejscem pracy była placówka graniczna Przemyśl- Medyka, obsługująca tranzyt materiałów nasiennych do Ukrainy. Z różnymi przygodami, opowiadanymi teraz przy kawie, przepracowała tam 7 miesięcy, mieszkając na stancji w Przemyślu. Urszula Horeczy ma też za sobą pracę terenową w CN. Dziś już ze śmiechem, bo to tylko wspomnienia, opowiada o wcale nie śmiesznej sytuacji, kiedy na cały dzień zostawała w siedmiokilometrowej wiosce. Kontraktowała tam motylkowe, trawy i ziemniaki. Było co robić!

Kolejnym miejscem pracy Uli była Centrala Nasienna w Jarosławiu, ale pracowała tam niedługo, gdyż zwolniło się miejsce w Oleszycach. Obsługiwała tam już inne niż poprzednio stanowiska, próbobiorcy materiału siewnego i laborantki. Karierę zawodową absolwentki PSNR „zaburzyło” życie rodzinne. Wyszła za mąż i rodziła kolejne dzieci. W przerwach pomiędzy pojawieniem się na świecie kolejnych z pięciorga dzieci była na kuroniówce, podejmowała pracę w urzędzie gminy i w przedszkolu. Po zmianach, przed emeryturą, gdy cała piątka dzieci była już odchowana, Urszula zdecydowała się wyjechać do Warszawy. Pracowała tam na sprzątaniu biur w firmie Bosh oraz w przedszkolu. Po sześciu latach w stolicy wróciła do rodzinnych Oleszyc, gdzie mieszka z córką i wnuczką.

Droga życiowa Urszuli Horeczy usiana była wieloma dramatami. Już w pierwszych latach małżeństwa, w wieku 30 lat zabił się na motorowerze jej pierwszy mąż. Została sama z trzema córkami. Drugi mąż dał jej kolejne dwoje, syna i córkę, ale nie bardzo ją wspierał w życiowych wyzwaniach. Alkohol przyczynił się w znacznym stopniu do tego, że teraz przebywa w domu opieki i wymaga stałego wsparcia medycznego. Przez narkotyki w wieku 28 lat odszedł ze świata żywych jej jedyny syn. Swój optymizm Ula buduje dziś na sukcesach życiowych swoich czterech córek, które mają dobre prace i przyniosły jej piątkę wnuków. Jakby w rekompensacie za jej córki w przewadze są teraz chłopcy i tylko jedna dziewczynka. Najstarszy w pokoleniu potomków jest wnuk, który ma już 18 lat… i 192 cm wzrostu.

Mimo tych strasznych przeżyć Urszula jest osobą pogodną, wesołą i zawsze chętną do rozmowy. Dzięki możliwościom smartfona i pomocy technicznej córek utrzymuje stały kontakt z grupą Henrykusów, zarówno na naszej stronie www.henrykusy.pl jak i na Facebooku lajkami daje znać o swojej aktywności i akceptacji dla  wspomnień. Lubi przeglądać swoje albumy ze starymi zdjęciami. Jeszcze nie wiążąco, ale obiecuje postarać się być na zjeździe Henrykusów w roku następnym, kiedy większość kolegów z klasy będzie obchodzić swoje 70. urodziny. 

Fot. obok; Urszula z córką.

Wysłuchał i opisał: Andrzej Szczudło

Czyny społeczne

Nawet w najgorszych czasach Polacy umieli tworzyć dla siebie wentyle bezpieczeństwa, którymi były kawały na tematy polityczne. Pamiętam, że jeden z nich polegał na pytaniu;

Dolar ma pokrycie w złocie, funt brytyjski w srebrze, a w czym polska złotówka?

Prawidłowa odpowiedź brzmiała; „w cynie„, a precyzyjniej – „w cynie społecnym„.

Faktycznie w latach 70. czyny społeczne były powszechne, w szkołach, zakładach pracy, na osiedlach itd. Najczęściej ogłaszała je „wiodąca siła narodu” czyli partia, a naród miał je wykonywać. Nie wszyscy byli do partii jak i czynów dobrze nastawieni, bo często widzieli, że nawet przez przedstawicieli władzy traktowane były fasadowo. Wielu udowadniało, że faktyczne koszty przygotowania czynów społecznych bywały wyższe od korzyści.

Czyny społeczne inicjowano także w Henrykowie. Pamiętam taką akcję, w której mój rocznik został zaangażowany do sadzenia róż w okolicach głównego wejścia do budynku szkoły (patrz foto, jak powiedziałby dyrektor Zdzisław Wadowski). Pogoda była wtedy paskudna, ale to nie zniechęcało zaprawionego w bojach naszego wychowawcy Czesława Trawińskiego do kontynuowania prac.

Mordowaliśmy siebie i twardą glebę, mrucząc pod nosem niecenzuralne słowa. To właśnie wtedy, w takich okolicznościach powstał hymn Henrykusów pt. My murzyni z Henrykowa, do którego współautorstwa przyznaje się kilku kolegów, w tym niżej podpisany.

A czyny społeczne żyły swoim życiem. Część społeczności je doceniała, inni stanowczo nie. Moim zdaniem, w Henrykowie, pod mądrym kierownictwem miały sens. Krok po kroku w ramach czynów społecznych uczniowie szkół henrykowskich czynili sobie ziemię poddaną, a ogrody i parki stawały się piękniejsze.

Od lewej: Adam Wiśniewski, Leszek Puchalski, Tadeusz Wolański, Lech Pawłowski i Jan Pawlak.

A Wy, Drodzy Czytelnicy, co o tym sądzicie? Jak wspominacie swoją pracę w henrykowskich parkach i ogrodach? Na Wasze wspomnienia i opinie jest miejsce w komentarzach.

Andrzej Szczudło

Pierwsza praca

„Migawki z życia”, część 3 opracowania na podstawie wspomnień Jana Szadurskiego.

W Rabce Zdrój Jan Szadurski pracuje na stanowisku administratora prywatnego Zakładu Kąpielowego rodziny Kadenów. Przydały się wakacyjne praktyki w Litwinkach, a przede wszystkim nauki i przykład ojca, świetnego organizatora, o otwartym umyśle, racjonalnym podejściu do problemów. Młody Jan w Litwinkach imał się różnych prac, nie tylko ściśle rolniczych. To zaprocentowało. Uzdrowisko w Rabce pod administracją Szadurskiego rozwijało się pomyślnie, a on sam zdobył przyjaźń i uznanie pracodawców i personelu. Miał się o tym przekonać niedługo w najbardziej dramatycznym okresie życia, bo w Oświęcimiu. Przyjaciele z Rabki wielokrotnie ratowali mu życie.


W pracy dbał z całym zaangażowaniem nie tylko o Zakład, ale też o ludzi, o podopiecznych. Przytoczę też interesujący epizod z zakresu „kindersztuby”. „W 1938 r. moja matka była w Rabce. Miałem wtedy 30 lat i byłem na stanowisku. Szliśmy przez park. I podszedł do mnie woźny z naszego Zakładu komunikując jakąś ważną wiadomość. Odwarknąłem mu coś, że to załatwię i poszliśmy dalej. Po przyjściu do domu matka zwróciła się do mnie z pytaniem, czy mi nie wstyd tak niegrzecznie odnosić się do podwładnych i gdzie nabrałem takich manier, bo przecież w Litwinkach nie mogłem widzieć, by moi rodzice odnosili się tak do kogokolwiek! Było mi wstyd, bo to była prawda!”

Kilkuletni okres w Rabce Zdrój był bardzo owocny, produktywny, przeprowadzano wiele ważnych inwestycji, zlikwidowano długi, uregulowano sporne kwestie pracownicze.

Rabka była na tyle atrakcyjna, że latem 1939 zawitał tu na dziesięciodniowy urlop z żoną minister spraw zagranicznych Józef Beck. Zachwycony zaproponował kupno uzdrowiska. W przeddzień wojny! Tym samym utwierdził gospodarzy w przekonaniu, że nic im nie grozi… Takich to ministrów miała przedwojenna Polska.

Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska . czerwiec 2016

Zdjęcia przedwojennej Rabki pochodzą ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego audiovis.nac.gov.pl