Po wakacyjnej przerwie melduję się na stronie Henrykusy. W trakcie różnych letnich aktywności znalazłem też czas na odszukanie fotek i zapisków związanych z dwuletnią nauką w PST Henryków. Jednym z takich zapisków są powiedzonka Dyrektora Jana Szadurskiego (fot. poniżej).
Związane one były przeważnie z pracą w nasiennictwie rolniczym. Służyły do barwnego przedstawienia popełnianych błędów przez ludzi zajmujących się nasiennictwem rolniczym, w wyniku których dochodziło do dyskwalifikacji materiału siewnego. Przedstawiam powiedzonka bez komentarzy.
Cóż nam z tego, że ten trup jest trupem naszego ideału.
Osobniki ni z pierza ni z mięsa trzeba zlikwidować.
Wołamy plantatora i wtedy albo rybka albo pipka.
Zabraknie jakiegoś czynnika i wtedy klapa z przedstawienia.
Zabiegi na elitach to już musztarda po obiedzie.
Będzie się wybrzydzał jak żydowskie dziecko nad bananem.
Powiedziały jaskółki, że niedobre są spółki.
Mercedes z wodotryskiem.
Czyszczalnia – to nie jest maszyna do robienia gwoździ czy guzików.
Doprowadzili do normy jak ,,Muzułmana” do komory gazowej.
Pasztet z zająca- jeden koń jeden zając.
Dwa razy dwa to lampa, sam diabeł nie dojdzie jak to jest.
Wiedzą już o nas za godzinę w Kierbedziu.
Z armatą na wiewiórki.
Panna nie panna, pisz pan panna.
Tak zwany taniec małpy na drucie.
Aspirynę popijać ćwiartką spirytusu.
Koza Gandhiego.
Dychawiczna kobyła.
Nie będzie pan okularów koniom zakładał.
Nie siać w poniedziałek.
Przyszedł, popluli mu i dostał 200 tysięcy złotych.
Perfumowanie nieboszczyka.
To jest taka prawda jak to, że wesz kaszle.
Konia kują żaba nogę nadstawia.
Myślę, że Henrykusy znają te powiedzenia i wiedzą czego dotyczą.
„Migawki z życia”, część 3 opracowania na podstawie wspomnień Jana Szadurskiego.
W Rabce Zdrój Jan Szadurski pracuje na stanowisku administratora prywatnego Zakładu Kąpielowego rodziny Kadenów. Przydały się wakacyjne praktyki w Litwinkach, a przede wszystkim nauki i przykład ojca, świetnego organizatora, o otwartym umyśle, racjonalnym podejściu do problemów. Młody Jan w Litwinkach imał się różnych prac, nie tylko ściśle rolniczych. To zaprocentowało. Uzdrowisko w Rabce pod administracją Szadurskiego rozwijało się pomyślnie, a on sam zdobył przyjaźń i uznanie pracodawców i personelu. Miał się o tym przekonać niedługo w najbardziej dramatycznym okresie życia, bo w Oświęcimiu. Przyjaciele z Rabki wielokrotnie ratowali mu życie.
W pracy dbał z całym zaangażowaniem nie tylko o Zakład, ale też o ludzi, o podopiecznych. Przytoczę też interesujący epizod z zakresu „kindersztuby”. „W 1938 r. moja matka była w Rabce. Miałem wtedy 30 lat i byłem na stanowisku. Szliśmy przez park. I podszedł do mnie woźny z naszego Zakładu komunikując jakąś ważną wiadomość. Odwarknąłem mu coś, że to załatwię i poszliśmy dalej. Po przyjściu do domu matka zwróciła się do mnie z pytaniem, czy mi nie wstyd tak niegrzecznie odnosić się do podwładnych i gdzie nabrałem takich manier, bo przecież w Litwinkach nie mogłem widzieć, by moi rodzice odnosili się tak do kogokolwiek! Było mi wstyd, bo to była prawda!”
Kilkuletni okres w Rabce Zdrój był bardzo owocny, produktywny, przeprowadzano wiele ważnych inwestycji, zlikwidowano długi, uregulowano sporne kwestie pracownicze.
Rabka była na tyle atrakcyjna, że latem 1939 zawitał tu na dziesięciodniowy urlop z żoną minister spraw zagranicznych Józef Beck. Zachwycony zaproponował kupno uzdrowiska. W przeddzień wojny! Tym samym utwierdził gospodarzy w przekonaniu, że nic im nie grozi… Takich to ministrów miała przedwojenna Polska.
Wybrała i opracowała Wiesława Trawińska . czerwiec 2016
Zdjęcia przedwojennej Rabki pochodzą ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego audiovis.nac.gov.pl
Od lat co najmniej raz w roku przemierzam Polskę jadąc na ukos z południowego zachodu na północny wschód. Przemieszczam się ze Wschowy, miejsca stałego zamieszkania do miejsca urodzenia, w Sejnach, gdzie wciąż mam sporo członków rodziny. Prawie zawsze trasa wiedzie przez Warszawę. Od pewnego czasu wiem, że pod Warszawą mieszka Henrykus, Sławoj Misiewicz. Mieszka sobie wygodnie i potrafi tą wygodą się podzielić. Sprawdziłem raz i teraz wiem, że warto robić przystanek u niego, akurat w połowie drogi.
Henrykusy: Brygida, Sławoj i Andrzej.
W tym roku mieliśmy zaplanowany wakacyjny wyjazd do Sejn, ale żeby było racjonalniej, oprócz postoju u Sławoja pod Warszawą, plan przewidywał wspólne odnalezienie grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Dotąd mieliśmy niewiele wiadomości mogących pomóc w jego odnalezieniu. Nie było także skuteczne wyszukiwanie w Internecie. Przed wyjazdem rozmawiałem telefonicznie z kilkoma osobami, ale nie uzyskałem żadnej konkretnej informacji. Jedni mówili, że leży podobno na Cmentarzu Komunalnym na Powązkach, drudzy, że na Wojskowym na Powązkach. Razem ze Sławojem, przy kolacji opracowaliśmy plan poszukiwań. Rano po śniadaniu ruszyliśmy do jego realizacji. Towarzyszyły nam moja Żona Aldona, przez wielu uznawana za Henrykuskę oraz prawdziwa Henrykuska Brygida Prażuch (Wojcieszczyk), która przyleciała z Chicago.
Zaczęliśmy od Komunalnego
W Administracji trafiliśmy na pana, który akurat miał śniadanie. Szybko nas zbył używając argumentu, że mamy zbyt mało informacji, a on nic nie może zrobić. Natomiast pani siedząca naprzeciw niego przy biurku, odsunęła śniadanie i podjęła próbę znalezienia grobu. Przeszukała bazę danych i znalazła 7 miejsc pochówku zmarłych o nazwisku Szadurski. Sprawdziliśmy wszystkie, żaden nie był naszym Dyrektorem. Szukając wsparcia gdzie indziej, na cmentarzu porozmawialiśmy z przygodnie poznanymi ludźmi. Doradzili poszukać na nieodległym Cmentarzu Wojskowym. Tego dnia po godzinie 18.00 bez efektu zakończyliśmy poszukiwania.
Dzień drugi
Następnego dnia po śniadaniu, w składzie osobowym z poprzedniego dnia, wybraliśmy się na Cmentarz Wojskowy na Powązkach.
Olśniony nową myślą zadzwoniłem do Rodziny Dyrektora w Lublinie. Nie uzyskałem konkretnej informacji oprócz zapewnienia, że leży na Cmentarzu Wojskowym i że po powrocie kuzynki do domu poda mi namiary SMS-em.
Z tą wiedzą ruszyliśmy na Cmentarz Wojskowy. Znowu zaczęliśmy od Administracji. Miły Pan i Pani Dorota bardzo usiłowali nam pomóc, niestety bez efektu. Nie ma takiego grobu na Wojskowym, powiedzieli. Pochodziliśmy po kwaterach podziwiając panteon ludzi sławnych i zasłużonych.
W gościnnym domu Sławoja.
Niestety na tarczy wróciliśmy do Sławoja, gdzie czekał nas smaczny obiad. Następnego dnia z uczuciem zawodu ruszyliśmy w dalszą drogę, przez Czersk, rodzinne miasto Brygidy, do Sejn.
Sławoj w tym czasie próbował szukać grobu na własną rękę. Rozmawiał ze znajomymi z roku, ale bez efektu.
Po kilku dniach, gdy byłem już w Sejnach, odezwała się kuzynka Dyrektora z Lublina, podając dokładne dane; „Cmentarz Wojskowy na Powązkach, kwatera nr 22, rząd 7, grób nr 9”. Przekazałem dane Sławojowi z propozycją, że zmienię plany pobytu w Sejnach, aby w powrotnej drodze zanocować ponownie u Nich i wspólnie odszukać grób Dyrektora. Kolejna zmiana moich planów (koncert w Warszawie krewniaka Kacpra Smolińskiego) sprawiła, że Sławoj sam, zaopatrzony w niezbędne narzędzia do sprzątania grobu wyruszył na Powązki. Jak później opowiadał, z odnalezieniem grobu nie miał teraz problemu.
„Sam grób nie wyglądał zbyt ciekawe (patrz: foto poniżej). Rzadko odwiedzana mogiła z lastriko była zasypana igliwiem i liśćmi.
Po uprzątnięciu i umyciu grobu i płyt, zapaliłem znicz, postawiłem stroik z kwiatów i po modlitwie opuściłem miejsce pochówku Dyrektora.
Następnie udałem się do Administracji Cmentarza i poprosiłem o aktualizację danych w ewidencji, aby w przyszłości łatwo można było grób znaleźć. Okazało się, że grób Dyrektora był zewidencjonowany pod nazwą „Szadurscy Janina i Jan”. My szukaliśmy pod Jan Szadurski i dlatego wyszukiwarka nie pokazywała lokalizacji. Zmieniliśmy na Szadurski Jan i Janina i od tego czasu próby odnalezienia dają pozytywny efekt.
Od lewej; Klaudia, Sławoj, Krysia i Aldona.
Żegnani przez Rodzinę Krysi i Sławoja wracaliśmy z wakacji w poczuciu satysfakcji, że misja Henrykusów, dzięki zaangażowaniu Sławoja Misiewicza, została spełniona.
1 wrzesień 1939 roku pozbawił wszystkich złudzeń. Nie tylko, co do bezpieczeństwa państwa, jak i jego sił obronnych. Hitler rozpoczął swój niszczycielski marsz przez nasz kraj. Egzystencja, rozwój młodego państwa, ludzkie kariery zostały brutalnie przerwane lub zniszczone.
Szadurski po wielu perypetiach podjął znów pracę w Rabce, choć już na innych warunkach. Oczywiste też było, że tak jak wielu innych pracowników znalazł się w konspiracji, w ruchu oporu, który objął całe Podhale. Między innymi przygotowywano na lato 1942 powstanie. Niemcy byli szybsi i silniejsi. Na początku sierpnia 1942 roku Szadurski wraz z całą siatką organizacji zostaje aresztowany. Zaczęła się więzienna gehenna – od Zakopanego przez Tarnów po Oświęcim i Sachsenhausen. Od sierpnia 1942 r. do kwietnia 1945 r., 33 miesiące. Jako więzień polityczny z konkretnymi zarzutami miał wyrok śmierci na wstępie. Z wykonaniem zwlekano, bo III Rzeszy potrzebna była fachowa siła robocza. Jednakże świadomość istnienia tego wyroku, obok potwornej rzeczywistości, której doznawał codziennie, spowodowała traumę, która nie opuściła go do końca życia. Jaki cud sprawił, że jednak przeżył, że doczekał wolności? Można krótko powiedzieć – wyroki Opatrzności. Opatrzność działa przez ludzi i konkrety. Pisze o nich Szadurski w swoich wspomnieniach. Bardzo pomogła wzajemna pomoc przyjaciół i kolegów z Rabki i Chabówki. Pierwszy przydział, jaki otrzymał po przyjeździe do Oświęcimia to było komando Leunebau. Prace ziemne poza obozem, pod budowę baraków. Listopad 1942 r., zimno i głodowe racje żywieniowe. Więźniowie marli masowo. Szadurskiego z tego katorżniczego komanda wykupił od strażnika za litr wódki niejaki Karol Czyszczoń z Chabówki. Umieścił go jako stolarza w swoim komandzie, gdzie było ciepło i praca lżejsza. W tym technicznym komandzie Szadurski pracował do końca pobytu w obozie. Bliski przyjaciel z Rabki Janek Paczkowski pracujący przy transporcie chleba i odzieży, systematycznie dostarczał mu dodatkowe porcje jedzenia, a także w miarę możliwości ciepłą odzież.
Lata powojenne. Premier Józef Cyrankiewicz, współtowarzysz niedoli Jana Szadurskiego, odwiedza obóz w Oświęcimiu.
Zapewne Szadurski także pomagał współtowarzyszom, o czym mówi już powściągliwie, ale co zaowocowało po wojnie. W 1949 roku we Wrocławiu odwiedziło go dwóch funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Przyjechali potwierdzić jego tożsamość. Po pozytywnej weryfikacji oznajmili, że do Urzędu Bezpieczeństwa wpłynęło pismo od jego współwięźnia Steinberga, w którym ten usilnie prosi, aby Szadurskiego odnaleźć i otoczyć opieką za jego pomoc dla współtowarzyszy w obozie. Steinberg obawiał się o jego losy z powodu „złego” pochodzenia i przynależności do AK. Interwencja poskutkowała. Szadurski przetrwał szczęśliwie stalinowski terror. Bardzo przydała się w obozie znajomość języka niemieckiego, ułatwiała życie w wielu wypadkach, pomocna była w relacjach ze współwięźniami. Mieli obowiązek pisania do rodzin, ale tylko w języku niemieckim i oczywiście w superlatywach. Szadurski w „piszące niedziele” cały dzień pisał kolegom listy do domu i tłumaczył te, które do nich przychodziły. Ważne było wsparcie rodzin, zawartość paczek, które przysyłano (Żydzi i Rosjanie nie mieli do nich prawa) była najcenniejszą monetą obiegową wśród więźniów. Szadurski nie mówi o tym wprost, ale przecie pomocą w tym strasznym miejscu była szczera, głęboka wiara. Już na wstępie przy przyjęciu, gdy rekwirowano im wszystko i nagich pędzono do łaźni – udaje mu się przemycić różaniec i teksty modlitw ofiarowane przez żonę w więzieniu tarnowskim.Współwięzień i przyjaciel Janek Paczkowski, o którym już tu była mowa, dostał w paczce od matki ukrytą w kalarepie figurkę św. Antoniego, patrona zagubionych. Umieszczono ją dyskretnie w otworku wydłubanym w betonowej belce nad pryczami. Figurka stanowiła ołtarzyk, przed którym, jak pisze, modlili się rano i wieczorem. Ta figurka miała swoją historię. Podczas ewakuacji z Oświęcimia zostawili ją na miejscu dla następców. Wojna się skończyła, Szadurski i Paczkowski pozostawali jeszcze w Niemczech. Z Rabki do Oświęcimia zorganizowano wycieczkę, którą prowadził również ocalały ich przyjaciel z Chabówki Karol Czyszczoń. W wycieczce uczestniczyły żona Szadurskiego i matka Paczkowskiego, toteż Czyszczoń nie omieszkał zaprowadzić pań do dziesiątego bloku, gdzie mieszkali i tam odnaleziono nietkniętą figurkę. Uroczyście wydłubana powędrowała znów w paczce, ale już bez kamuflażu do Janka.
Ostatecznie jednak, podarowany Szadurskiemu św. Antoni pozostał z nim do końca życia. W październiku 1944, ze wschodu zbliżał się front, ofensywa Armii Czerwonej. Zarządzono ewakuację obozu oświęcimskiego do Sachsenchausen koło Berlina. Tam więźniowie zostali zatrudnieni w fabryce samolotów. Warunki straszne; wielkie nieogrzewane hangary, prymitywne baraki, głodowe racje żywności, do tego dywanowe naloty aliantów na pobliski Berlin, po kilkanaście na dobę. Cytuję: „Wszystkie nasze wysiłki były skierowane na zdobycie czegoś do jedzenia, ogrzanie się i oszczędzanie sił poprzez unikanie pracy. Poruszanie się sprawiało prawdziwą trudność. Spadłem do 40 kg wagi! Miałem znajomego dentystę Norwega i starałem się maksimum czasu spędzać u niego w poczekalni. Zębów nie wolno było leczyć tylko wyrywać. Usunął mi wtedy wszystkie korzenie.” Tak upłynęła ostatnia wojenna zima, aż nastąpił ostatni etap męki. Na dwa tygodnie przed zakończeniem wojny obóz ewakuowano na zachód. Popędzono pieszo wynędzniałych, chorych więźniów; dzienna racja żywności to były 3 surowe ziemniaki, 10 g mięsnej konserwy i łyżka mąki. Spano na ziemi. Zaczęły się już jednak ingerencje Czerwonego Krzyża, a ostatecznie 30 kwietnia 1945 roku oświadczono im, że są wolni. Trudno byłoby w panujących warunkach coś zrobić z tą wolnością, ale do akcji wkroczyło wojsko, Czerwony Krzyż, UNRA. Trzeba było tę nieszczęsną ludzką zbieraninę gdzieś rozlokować, dać jeść, pomóc wrócić do życia. Wykorzystano koszary wojskowe, obozy jenieckie, szkoły. Szadurski znalazł się w byłym obozie dla jeńców rosyjskich w Jägerslust koło Kilonii. Był chory, ważył 40 kg i z trudem trzymał się na nogach. Powoli jednak wracały siły, chęć życia i działania. Trzeba było zdecydować o dalszym losie. Wieści z kraju nie zachęcały do powrotu. Póki co, Szadurski zajął się młodzieżą w obozie. Tak jak kiedyś matka w Kobryniu w czasie zawieruchy I Wojny Światowej. Instynkt odpowiedzialności społecznej nie pozwalał na bierność, gdy zaistniała potrzeba. Zaczyna gromadzić młodych, którym wojna zabrała możliwość kształcenia się i proponuje naukę. Nie było podręczników, zeszytów, pomocy naukowych, ale znalazło się grono entuzjastów do pomocy i wielu chętnych do nauki. I tak zorganizowano regularne nauczanie, prowizorium szkół. Udaje się je nawet zalegalizować i uczniowie zdobywają stosowne dokumenty. W grudniu 1946 r Szadurski zdecydował, że jednak wraca do kraju. Rzecz załatwiał z władzami angielskimi, bo to była ich strefa. Z tych kontaktów przytoczę jeden zabawny incydent. Cytuję: „Powiadomiono mnie oficjalnie, że jakiś angielski generał na terenie, którego znajdowała się szkoła w Jägerslust chce odwiedzić szkołę i poznać mnie osobiście. W oznaczonym dniu zjawiło się kilku wyższych oficerów angielskich z generałem na czele. Nie zdejmując czapek i płaszczy rozsiedli się i zaczęła się rozmowa. Widok ubranych w czapki i płaszcze oficerów tak mnie rozzłościł, że nie przerywając rozmowy zacząłem wkładać swój płaszcz i beret. Anglicy zaskoczeni zapytali czy wychodzę skoro się ubieram. Odpowiedziałem, że nigdzie nie wychodzę, ale wkładam płaszcz i beret, aby się dostosować do angielskich zwyczajów. Reakcja była piorunująca. Wszyscy zerwali się od stołu, zdjęli płaszcze i czapki i po gorących przeprosinach rozmowa potoczyła się dalej”. Ot nawyki kolonialne.
Tak to kresowy szlachcic już po półtora roku od wyjścia z obozu zagłady, gdzie panowało totalne barbarzyństwo, uczył manier angielskich oficerów. „Czym skorupka za młodu nasiąknie…”!!! Jakąż siłę miało wychowanie w Litwinkach i wzorce domu rodzinnego…
„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.
Nieraz jeszcze przyjdzie Szadurskiemu konfrontować się boleśnie z obskurantyzmem świata i nieraz uderzą w niego wręcz ciemne siły… Zachowa jednak do końca swą niezawisłość wewnętrzną, godność człowieka wolnego.
Wybrała i opracowała Wiesława Trawińska . Czerwiec 2016
Dzieciństwo i młodość Najszczęśliwszy, jak napisze, okres w życiu, który go ukształtował, wpłynął decydująco na osobowość, uzbroił do walki z przeciwnościami losu.
Urodził się w 1908 r. w Litwinkach na Polesiu, jako czwarte dziecko Józefy i Stanisława Szadurskich właścicieli majątku. Z wielką estymą wspomina rodzinny dom, niepowtarzalny, dający poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Byli tam oczywiście rodzice, których darzył wielką miłością, rodzeństwo, często przewijali się też bliżsi i dalsi krewni, no i służba. Także pracownicy folwarczni składali się na tę swoistą autonomiczną społeczność.
Okoliczne majątki miały podobną strukturę. Kontaktowano się często i nie tylko w celach towarzyskich. Oczywiście komunikacja była głównie konna, czy to bryczką, czy wierzchem. Koń był głównym środkiem transportowym, najskuteczniejszym pewnie w ówczesnych warunkach. Były to głównie gospodarstwa rolne (jak mówimy dzisiaj), więc czas był odmierzany rytmem pór roku i prac polowych. Z dzieciństwa Szadurski wspomina niektóre zdarzenia, w których uczestniczył. Na przykład smażenie konfitur i innych przetworów owocowych. Odbywało się to z wielką ceremonią i przez cały sezon. Obok dworu był duży plac ocieniony wiekowymi lipami. Tam odbywał się cały rytuał. Konstruowano kamienne palenisko, prowizoryczne stoły na krzyżakach, odpowiednie siedziska. Furmankami zwożono dojrzewające owoce, grzyby, a z miasteczka cukier, przyprawy. W ogromnych miedzianych kotłach nad ogniem palenisk, panie smażyły przetwory na zimowe zapasy. Odbywało się to sukcesywnie od wiosny do jesieni. Nikt przecież wówczas nie kupował dżemów w słoikach fabrycznie produkowanych. Dzieci miały atrakcje, asystując przy tych familijnych obrządkach. Szadurski podaje też przy okazji przepis na „starkę”. Cytuję: „z chwilą przyjścia na świat nowego członka rodziny robiło się trunek, który był pity dopiero na weselu, a gdy nowo narodzony nie założył rodziny, to na stypie, specjalnie na ten cel robiło się beczkę z mokrej dębiny, napełniało się czystym spirytusem do pełna, zabijało się beczkę na głucho i zakopywało się do ziemi, na głębokość zamarzania gruntu. To była starka! Od mokrej dębiny miała lekko słomkowy kolor, a moc 90%!„
Wielkim przeżyciem dla dzieci były oczywiście święta Bożego Narodzenia. Dużo wcześniej przed świętami, robiono wieczorami ozdoby choinkowe, robili wszyscy, rywalizując, kto robi ładniejsze. Dzieci uczestniczyły też w łowieniu ryb, których trzeba było sporo dla licznych biesiadników. Łowiono je nocą w przeręblach na stawach, wyciągano niewodem ogromną ilość. Stół wigilijny – cytuję, „był podesłany sianem, a w rogu pokoju stołowego stał snop zboża. Do wigilijnej kolacji zasiadaliśmy dokładnie z ukazaniem się pierwszej gwiazdy. Odbywało się to dość paradnie. Wszyscy chłopcy (a było nas zwykle sporo) zaopatrzeni w strzelby i sztucery wychodzili na duży gazon przed domem rozglądali się po niebie. Kto pierwszy zobaczył gwiazdę strzelał w powietrze, a potem reszta oddawała salwę i wszyscy szturmem wracaliśmy do domu.” No i tak bez pozwolenia na broń, od dziecka mieli z nią styczność. W każdym dworku był cały arsenał. Dzieciaki jak i dziś czekały na prezenty pod choinką. Nastoletni Janek zapamiętał wigilię, kiedy to w prezencie dostał siodło. Poderwał się natychmiast, by biec do stajni osiodłać konia i wypróbować. Wstrzymał go ojciec mówiąc, że w noc wigilijną zwierzęta też mają święto, rozmawiają ze sobą, więc nie należy im przeszkadzać. Tradycje Wielkanocne też były praktykowane, a jakże. W sąsiednim dworze Andronowie (8 km) było osiem córek i czterech synów. Janek ze starszym bratem Jerzym postanowił urządzić sowity śmigus andronowskim panienkom. Umówili się z braćmi dziewcząt, aby przygotowali drabiny, bo młodzież zazwyczaj mieszkała na piętrze, zostawili niedomknięte okno, no i wiadra z wodą. O czwartej rano rozegrała się akcja, szły po drabinie wiadra z wodą, a Janek w środku oblewał po kolei wszystkie dziewczyny. Pisk, wrzask był niesamowity, ale żadna nie salwowała się ucieczką, bo nieprzyzwoitością byłoby pokazać się chłopakom w bieliźnie. Syci wrażeń odjeżdżali wolno z Andronowa. Aliści gdzieś po 2 km usłyszeli z tyłu tętent końskich kopyt – kawalkada amazonek pędziła wprost na nich, liczebnie mocno przeważały, szykowała się wendetta! Oczywiście oni wówczas w cwał. Udało im się zmylić pościg i pierwsi wpadli do Litwinek wprost na śniadanie do rodziców. Ci o nic nie pytali, choć za chwilę pojawiły się dziewczyny. No, ale „signum temporis” przy rodzicach nic się dziać nie mogło trzeba było grzecznie usiąść do śniadania. Nie można go było jednak za długo przeciągać i dopiero potem, ale już na dziedzińcu rozegrała się regularna bitwa. Trwała do dwunastej, cóż zwyczaj znany i praktykowany do dziś, ale … chyba woda nie ta, no i te konie!
Położenie wsi Litwinki.
W okresie młodzieńczym szczególnie zimą główną atrakcją były polowania, kuligi, bale. Dwory się umawiały, co do harmonogramu tych imprez, miejsca, przebiegu. Szadurski wiele wspomina na temat polowań. Polesie to kraina lesista, często bagienna, obfitowała w zwierzęta, ptactwo wodne. Codziennością były wyprawy w te dzikie ostępy, knieje. Miarą męskości były umiejętności myśliwskie, sprawność w strzelaniu. Szadurski opowiada wiele o różnych przypadkach polowań większych, mniejszych, ciekawszych czy nieefektownych. Przytoczę przypadek zabawny. Brat Jerzy w czasie polowania strzelił do lisa, który wyszedł z zarośli wprost na niego. Lis się przewrócił, a Jurek po zakończeniu akcji przerzucił go sobie przez ramię na plecy i niósł z triumfem trzymając za ogon. Lis jednak był tylko ogłuszony, po chwili oprzytomniał i ugryzł Jurka w pośladek tak mocno, że ten wypuścił go z rąk. Lis czmychnął czym prędzej w zarośla i tyle go widziano. Zawiedziona była żona Jerzego, miała nadzieję na piękny kołnierz.
O edukację dbano indywidualnie. Najpierw w domu prowadziła ją matka. Była też bona Niemka, dzięki której Szadurski biegle opanował język niemiecki, co bardzo się w przyszłości przydało. Dalsze nauki to gimnazjum w Brześciu nad Bugiem oraz studia na SGGW w Warszawie. Wakacje, ferie, święta spędzał oczywiście w Litwinkach. Jako student rolnictwa odbywał praktykę w rodzinnym majątku. Rozkład zajęć dyktowały pory roku i dnia. Pracował w gronie i na równi ze służbą. I wstawać trzeba było o świcie. Jak to opisuje: „ojciec miał trochę kłopotu z przyzwyczajeniem mnie do rannego wstawania. Na wsi latem rano jest to godzina trzecia. Budzenie mnie przez służącą Zosię nie odnosiło żadnego skutku. Ojciec zaczął więc robić to osobiście. Zjawiał się w naszej sypialni (spałem z bratem Jerzym) o trzeciej rano umyty, ogolony i zapięty na wszystkie guziki. Nie było rady. Trzeba było wstawać. W czasie którychś wakacji zlecił mi abym codziennie na godzinę piątą rano na śniadanie przywoził konno z Andronowa pół kostki masła dla matki. Do Andronowa było 8 km, a więc tam i z powrotem szesnaście. Ileś czasu można było zaoszczędzić kosztem wytrzymałości konia. Któregoś ranka przyprowadzono mi osiodłanego konia pod okno, budząc jak co dzień. Lało jak z cebra. Oświadczyłem wściekły, że nie jadę i obróciłem się na drugi bok. O 5-tej usiedliśmy wszyscy do śniadania. Patrzę, a matka spożywa suchy chleb. Bez komentarza. Zaciąłem się i jeździłem po to masło dzień w dzień… nauczyłem się rannego wstawania na całe życie.” W czasie tych praktyk wakacyjnych musiał wykonywać różne zadania, coraz bardziej odpowiedzialne. Opisuje dwa dramatyczne wypadki. „W czasie obiadu wpada posłaniec od stryjenki z sąsiedztwa z wiadomością, że pastuch się zagapił, całe stado krów wlazło w czerwoną koniczynę i leży wzdęte. Zerwałem się od stołu by wskoczyć na konia, który zawsze czekał osiodłany przed domem. Ojciec nawet nie przerwał posiłku tylko przypomniał mi, jak mam wbijać trokar, z lewej strony brzucha, w kierunku na prawe kolano. Dyrektywa prosta i wyraźna, ale własnoręczne przebicie kilkunastu sztuk leżących i nie własnych było co najmniej emocjonujące. Ale udało się.” Innym razem przypadek w majątku krewnych pod nieobecność gospodarza, wszystkie konie nakarmione uparowanymi ziemniakami z kiełkami dostały kolki. Weterynarz odmówił przyjazdu. Leczono takie przypadki mieszanką oleju lnianego z wódką. Akcja trwała kilkanaście godzin, ale konie uratowano. W drodze powrotnej Jan półprzytomny z wyczerpania jechał stępa po dotarciu do domu osunął się z konia i stracił przytomność. Tak zdobywał szlify zawodowe i kształtował charakter. Pod okiem rodziców. Ciężka praca latem była codziennością i stanowiła cenę przynależności do ziemi. Czas od 1908 do 1934 przypisany do Litwinek, był dwukrotnie przerywany exodusem wojennym. W 1914 roku I wojna światowa, a w 1919 bolszewicka. Za każdym razem trzeba było uciekać, ratując życie przed działaniami wojennymi, za każdym razem majątek był łupiony i niszczony doszczętnie. Jednak wracano, a rodzice dawali przykład wielkiej woli życia i odbudowy. Polesie, dom rodzinny były wartością najwyższą i jej podporządkowano wszystko. Wybrała i opracowała Wiesława Trawińska, czerwiec 2016
Każdy w życiu ma swoje powiedzenia, ulubione zwroty. Ja ich miałem co niemiara, ale zauważałem je i u innych, np. u dyrektora Jana Szadurskiego.
Obserwowałem zachowania naszego Henrykowskiego Guru, który miał tendencję do używania barwnych, często obcych określeń.
Między innymi były to „par excellence”, czy polskie „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i to zaraz”. Używał ich we właściwych miejscach i znaczeniu. Słysząc to kilka razy, po którymś wykładzie, nie bardzo wiem dlaczego, ale chyba żeby błysnąć, wyszedłem za Dyrektorem i zapytałem, co znaczą te łacińskie słowa „par excellence”? – To po francusku– odpowiedział i poszedł nie tłumacząc na polski. Dałem ciała, mówiąc językiem naszych wnuków! Taki to ze mnie „lyngwysta” był.
Powiedzenia „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i to zaraz”, nasz Guru używał najczęściej na zakończenie wykładu, jako parafrazy części pacierza. Natomiast o psie („wiadomości o koniczynie czerwonej będą się wam świecić jak psu…. po lewej stronie”) często przytaczał na egzaminie, będąc sam na sam ze słuchaczem.
Apropodefakto
Mam wrażenie, że moje uświadamiane dopiero teraz przywary z czasem poznikały, stały się mniej istotne, wypłaszczyły się i znikły. Z pewnością z racji wieku. Ale w młodości były bardzo ważne, czasem śmieszne, z czego nawet nie zdawałem sobie sprawy.
Miałem słabość do używania górnolotnych określeń czy słów. Lubiłem wśród małomiasteczkowych łobuzów błysnąć zagranicznym słowem, jako samodowartościowanie. Obce słowa i „amerykansky” garnitur lub Wranglery, no „szał – pał” po prostu.
Kiedyś podłapałem słowo„alias”– „inaczej zwany, znany jako”. W klasie omawialiśmy akurat „Potop” Henryka Sienkiewicza. Do domu mieliśmy zadane wypracowanie o Kmicicu. Do dziś pamiętam jaki wymyśliłem początek; „Andrzej Kmicic alias Andrzej Babinicz”! Kiedy to usłyszał polonista, profesor Stanisław Ziółkowski, od razu mi przerwał i postawił dwóję.
„ –Mamy tyle polskich słów, że doskonale możemy zamiast „alias”, użyć polskiego słowa– argumentował.
Co ciekawe, mając łatwość w wysławianiu się i lekkie pióro, przez całe liceum pisałem wypracowania Ewie, mojej szkolnej miłości.
Na zdjęciu stoi w tylnym rzędzie trzecia od prawej, w okularach. Po studiach wyszła za porządnego, niestety. Pierwsza od prawej również Ewa, to także moja miłość, ale platoniczna, z podstawówki. I ta wyszła za innego, piekarza– cukiernika z Rawy Mazowieckiej. Też z porządnych, pomimo, że „lubiał wypić”.
Żeby się różniło od mojego, w wypracowaniu dla Ewy też użyłem obcego, łacińskiego „vel” – co znaczy „albo, czyli”. Napisałem „Andrzej Kmicic wel Andrzej Babinicz”. O dziwo dostała piątkę, w uzasadnieniu zaś było wychwalone użycie tego zwrotu. Może dlatego, że napisane przez „w” bardziej polsko wyglądało, a może dlatego, że Ewa była prymuską i ponadto- ładna! Mój komentarz? Ciężkie było życie klasowego „pariasa” (znowu obce słowo).
Określeń „a propos” i „de facto” używałem dowolnie, gdzie mi się wydawało, że mogłem użyć. Ponieważ wypowiadałem je na jednym wdechu, brzmiało to łącznie „apropodefakto” i tak mnie koledzy przezwali.
Przykładowo, do kelnerki w kawiarni mówiłem: „– A propos kawy to de facto z cukrem proszę”. Takie to „górnolotnie wyszukane” było. Kelnerka zdezorientowana mocno zdobyła się tylko na zdawkowe – „cukier na stole”.
Przestawiona składnia zdania też to miała podkreślać.
„A propos, de facto”, to naleciałość, która co prawda mi nie zaszkodziła, ale pozwoliła wychowawcy Józefowi Iwanickiemu wygłosić na egzaminie maturalnym uszczypliwą uwagę, za którą ja się odgryzłem w dwójnasób. Maturę zdawałem w maju 1966 r. przy kwitnących kasztanach, jak nakazywała tradycja.
Komisja egzaminacyjna, przed którą zdawałem najważniejszy egzamin życia. Od lewej – profesor Andrzej Gawot, dyrektor Józef Karczewski, profesorka Zofia Hardasiewiczowa, wychowawca Józef Iwanicki i… twarde krzesło dla egzaminowanego. To krzesło skrzypiało, co kojarzyło mi się z opowiadaniami partyzantów o esbeckich przesłuchaniach, kiedy stawiali je do góry nogami i kazali przesłuchiwanym siedzieć na nodze.
Na egzaminie z historii idealnie trafiłem na pytanie i zwrotu „a propos” używałem we właściwy sposób. Zacząłem od – „a propos bitwy pod Grunwaldem… de facto odbyła się ona w 1410 roku…” i dalej „a propos dowodzącego polskimi wojskami… de facto był nim Władysław Jagiełło…” i jeszcze chyba dwa razy „a propos”, na co podirytowany profesor Iwanicki – „może dość tych aproposów i przejdź do faktów”. A przecież fakty podawałem!!! Skwitowałem jego uwagę – „ad rem” opowiadając o zwycięstwie, by po kilku zdaniach użyć filozoficznego stwierdzenia „panta rhei” i efektowną wypowiedzią zakończyć egzamin. Fakty podałem, maturę zdałem.
We wspomnieniach z Henrykowa, żyjąc i zdobywając wiedzę w pomieszczeniach poklasztornych nie sposób o Niej nie wspomnieć.
Dla wielu ludzi duch w zamku jest bardziej ceniony ponad piękno architektury, historię budynku i jego cechy, zwłaszcza jeśli są podparte relacjami miłosnymi. Często stare pomieszczenia – zamkowe, kościelne czy nekropolie, posiadają swoje Białe Damy czy inne duchy, anielskie albo diabelskie, akurat sytuacyjnie przydatne.
Nie inaczej było i w Henrykowie. Krążyła opowieść o duchu Weimara, w okolicach ich grobowca, ale nie znalazłem nigdy potwierdzenia na jego istnienie.
Grobowiec Weimarów.
Chociaż był moment, że myśl o nim postawiła mi włosy na głowie, ale to już będzie w innej opowieści.
Uczestnicy Zjazdu Absolwentów na zakończenie szkół w 1990 r. z wizytą na Weimarze. Od lewej stoją: H.Matczak, A.Szczudło, J.Bruska, M.Rek, G.Ruszkowska, K.Rek, A.Ślipko; w przysiadzie Z.Szczerbiński, J.Bruski, M.Janiak.
W starych pomieszczeniach poklasztornych, po prawej stronie przy wejściu ze wsi na teren klasztorny, w niskim parterowym budynku, umiejscowiony był internat męski,
a w pomieszczeniach klasztornych na pierwszym i drugim piętrze, dla uczennic i słuchaczek.
Ponieważ, jak to się teraz mówi, w młodych buzują hormony, a kiedyś to była zwykła chuć, często podejmowane były próby kontaktów damsko- męskich, bardzo utrudnione przez podzielony na damski i męski charakter miejsc zakwaterowania. Radziliśmy sobie jakoś.
Gruchnęła wiadomość o duchu w pomieszczeniach klasztornych –„po korytarzu przemyka biała postać w zwiewnym negliżu”. Nabierała na sile. Biała Dama snuła się po korytarzu w opowieściach tych, które widziały i tych, którzy słyszeli. Biała Dama rosła, i przybierała monstrualne kształty. Dziwnym trafem pokazywała się tylko nocą i na piętrze zajmowanym przez słuchaczki PSTTNiL, a nie przez uczennice Technikum.
Ponieważ te opowieści były częstym tematem rozmów, nie trzeba było długo czekać aby dotarły do Grona. Nie do końca jest jasne komu zależało na rozpowszechnianiu tych wiadomości. Złośliwi twierdzili, że zaangażowały się w to dziewczyny, których Biała Dama nie odwiedzała. Dowodu na to jednak nie było.
Pokazywała się na piętrze wypływając jakby ze ściany, bezgłośnie i w szybkim tempie znikała gdzieś w głębi korytarzy, w ich połowie łącząc się z drugą zjawą.
Dziwne było, że bezgłośnie, bo jak wiadomo, takie zjawy zawodzą, wyją lub ryczą w zależności od tego za jakie winy pokutują, a tu w ciszy i wzajemnym zrozumieniu.
Dziwne, że nikt nie widział jej powracającej. Do czasu.
Gdy, któregoś razu Biała Dama wychynęła zwiewnie ze ściany, spadł na nią grad niezbyt silnych razów, wymierzanych drewnianą laską, bardziej dla jej odpędzenia niż dla zadawania bólu.
Dyrektor Jan Szadurski i jego magiczna laska.
Podobno wchłonęła się w ścianę i z wielkim rumorem zniknęła w jej czeluściach. Hałasy było słychać w połowie ciemnego korytarza. W tym miejscu są obecnie kręte schody od samego parteru aż po ostatnie piętro.
Okazało się, że w częstych rozmowach z księdzem Komasą przewijała się opowieść o ukrytym przejściu, które odszukał „Romeo” z PSTTNiL i wykorzystywał je do spotkań ze swoją „Julią”. Gdy wieści o duchu dotarły do Dyrektora Szadurskiego, postanowił rozwiązać tą zagadkę, ukrył się i przegonił na zawsze Białą Damę. Jednak szeptane opowieści zostały. Nigdy natomiast nie dowiedzieliśmy się „co” Białą Damą było. Mieliśmy podejrzenia, ale nie pewność, więc przemilczę. Piszę „co”- bo podobno duchy i anioły są bezpłciowe, w przeciwieństwie do szatanów, bo te zawsze są rodzaju męskiego. Ot, taka niebiańska sprawiedliwość!
Michała Świderskiego poznałem już przed 2007 rokiem. Dziś nie pamiętam skąd wziął mój numer telefonu, ale zapamiętałem, że już pierwsza rozmowa z nim trwała chyba ponad godzinę. Opowiadał o swoim burzliwym życiu, a najwięcej o dwóch latach spędzonych w Henrykowie. I o Szadurskim. Ten charyzmatyczny człowiek, dyrektor i założyciel szkół henrykowskich Jan Szadurski siedział w jego głowie do tego czasu, mimo że Michał, absolwent PST z 1971 roku od wielu lat mieszka w Kalifornii. Co sprawiło, że dyrektor i wychowawca w zasadzie dorosłych ludzi tak mocno zapisał się w ich życiorysach?
Michał chce o tym ponownie opowiedzieć, a ja to spisać i przedstawić naszej społeczności henrykowskiej. Zima powoli się zbliża, może będzie czas na długie przez ocean Polaków rozmowy?
Fot. z kolekcji Michała Świderskiego.
Dziś przedstawiam Szanownym Henrykusom dwa zdjęcia otrzymane od Michała z prośbą o współpracę przy rozszyfrowywaniu widocznych na nich osób.
Jestem absolwentką PSTTN /1967 – 1969/. Opiekunem naszego roku był dr Zbigniew Urbaniak. Jako absolwentka i mieszkanka Dolnego Śląska, miałam możliwość częstszego odwiedzania Henrykowa. Moje wizyty zaowocowały bliższą znajomością z Państwem Wiesławą i Czesławem Trawińskimi i z odwiedzającymi ich absolwentkami PTHRiN – zaprzyjaźnionymi z Panią Trawińską.
Pani Trawińska, oprócz swojej pracy pedagogicznej i wychowywania trójki „Budrysów”, jak się okazało po latach, znalazła jeszcze czas na dokumentowanie wydarzeń i „codzienności” z życia szkoły. Sporządzała notatki, fotografowała, kręciła filmiki.
Po przejęciu obiektu /naszej szkoły/ w 1990 roku przez Kurię Wrocławską, rozpoczynając prace elewacyjne, zdjęto, a raczej wykuto ze ściany przy wejściu głównym tablicę pamiątkową poświęconą dyrektorowi Janowi Szadurskiemu i szkole. Uczestniczyłam w uroczystości jej odsłonięcia i pamiętam treść napisu:
„W TYM BUDYNKU, RATUJĄC GO OD ZNISZCZENIA, ZAŁOŻYŁ SZKOŁĘ ROLNICZĄ, DYR. JAN SZADURSKI.WYCHOWANKOWIE SZKOŁY I SPOŁECZEŃSTWO HENRYKOWA1965 – 1990”
Tablica wylądowała w piwnicy, starania o jej przywrócenie na dawne miejsce okazały się bezskuteczne. Po latach usilnych starań „grupy” Pani Trawińskiej, została odnaleziona i wmurowana do przekazanego nam małego pomieszczenia na parterze, dawnej szatni – bez okien i drzwiami na dziedziniec. W pomieszczeniu tym funkcjonowała tzw.”IZBA PAMIĘCI”, która nie spełniła swojej funkcji, ponieważ pomieszczenie to było zamknięte i niedostępne.
Przez następne lata prowadzone były rozmowy i prośby o pozwolenie na umieszczenie w widocznym miejscu tablicy informującej o funkcjonowaniu przez ćwierćwiecze Zespołu Szkół Rolniczych i zasługach dyr. Jana Szadurskiego w odbudowie obiektu i rozwoju nasiennictwa rolniczego. Pozwolenia nie mogliśmy uzyskać. Zasłaniano się brakiem opinii konserwatora zabytków, na którą nie doczekaliśmy się, aż do… przełomu w 2016 roku.
Wtedy to Pani Trawińska poinformowała nas, że mamy przyzwolenie od nowego gospodarza obiektu na zagospodarowanie trzech filarów między oknami w dawnej naszej stołówce. Zaczęły się spotkania, konsultacje, uzgodnienia itp.
Montaż tablicy w wykonaniu firmy Pana Bogdana Skiby z Dzierżoniowa.
Wkrótce okazało się, że 18 czerwca 2016 r.- przypada 30. rocznica śmierci śp. Jana Szadurskiego i na ten dzień zaplanowałyśmy uroczystość. Czasu było mało, a zadań wiele. Do przedsięwzięcia, bez doświadczenia, finansów, za to z ogromnym zapałem zabrały się: nasza guru – Pani Wiesława Trawińska, Jadwiga Spychała /Szaro/- PTHRiN, Barbara Przybyszewska – PTHRiN, Elżbieta Jargiło /Pokryszka/- PTHRiN i ja Leokadia Białecka-Solecka /Diaków/ PSTTN.
Zbiórka do grupowej fotografii.
Do naszych Koleżanek i Kolegów- absolwentów /1965-1990/ rozproszonych po kraju i świecie, wysyłane były informacje o przedsięwzięciu z prośbą o wsparcie finansowe. Zaczęłyśmy od naszych roczników, o których miałyśmy informacje. Wykorzystana została „Nasza Klasa”- popularny w owym czasie portal „wspomnieniowy” absolwentów szkół. Na podane tam konto bankowe zaczęły powoli wpływać pieniądze, począwszy od drobnych wpłat, do większych kwot. Każda złotówka się liczyła, bo potrzeby stale rosły.
Zadecydowałyśmy przy pierwszym filarze umieścić gablotę metalową dwuczęściową poświęconą osobie Dyrektora Jana Szadurskiego, przy drugim- tablicę pamiątkową, natomiast przy trzecim- gablotę metalową dwuczęściową prezentująca migawki z życia szkoły.
Widok ogólny tablic umieszczonych na filarach. Zdjęcia tablic umieszczone są w galerii na stronie.
Realizowałyśmy różne zadania /sprawy techniczne i organizacyjne/. Tworzyłyśmy treść gablot i przez kilka dni, po kilka godzin dziennie ustalałyśmy szczegóły w pracowni grafika komputerowego. Wiele zdjęć z tamtego okresu nie nadawało się do wykorzystania ze względu na słabą jakość.
Ze znalezieniem wykonawcy tablicy pamiątkowej też nie było łatwo. Szukałyśmy artystów, a nie tylko kamieniarzy. Artyści podawali ceny nie do przyjęcia, do tego odległe terminy. A czas naglił. Miałyśmy szczęście, że nowym gospodarzem opactwa okazał się ks. dr Kacper Radzki – obecnie J.M. Rektor Metropolitarnego Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Niezwykła osoba, nie tylko kapłan, ale jeszcze pedagog, harcerz, sportowiec. Człowiek, o wyjątkowych pasjach i zainteresowaniach. Ze zrozumieniem i zaangażowaniem pomógł nam zrealizować naszą „misję dla potomnych”. Dzięki jego wsparciu nasze „3 filary” znalazły się na wyznaczonym dla zwiedzających opactwo szlaku.
Byłam świadkiem zatrzymywania się zwiedzających przy naszych gablotach i wczytywania w ich treść.
Pierwotnie założony termin 18 czerwca 2016 roku- został dotrzymany!
Ustalony przez nas program odsłonięcia tablicy pamiątkowej poświęconej pamięci DYREKTORA JANA SZADURSKIEGO w dniu 18 czerwca 2016 roku był następujący:
Wejście główne przez Furtę.
godz.11.15 msza św. w kaplicy na terenie obiektu,
godz.12.00 odsłonięcie i poświęcenie tablicy, wygłoszenie laudacji,
godz.12.30 obiad w refektarzu /dawna Sala Marmurowa/,
godz.13.15- 16.00 zwiedzanie obiektu, spotkanie przy kawie w sali nr 1 /dawna Sala Sądowa/.
Uroczystość poświęcenia tablicy.
Po części oficjalnej i obiedzie w naszej Sali Marmurowej, a obecnie refektarzu oddaliśmy się wspomnieniom oglądając po latach znane nam miejsca oraz nieznane zaadaptowane i udostępnione do zwiedzania.
Obiad w Sali Marmurowej.
Na parterze, w sali nr 1 /dawna Sala Sądowa/ mieliśmy spotkanie przy kawie i poczęstunku. Były wspomnienia i wiele wzruszeń… Nie wszystko udało się w 100 %.
W praktyce okazało się, że tablica oryginalnie wykonana w piaskowcu, przy niewłaściwym oświetleniu ma niezbyt czytelne napisy. Lokalizacji nie mogliśmy zmienić, a jedynie tablicę. Wymiana nastąpiła 16 listopada 2016 roku. Wykonawcą była Firma p. Bogdana Skiby, a obecne przy jej montażu: Pani Wiesława Trawińska, Jadwiga Spychała/Szaro/ i ja, która dokumentowała fotograficznie.
16.11.2016 r. po zakończeniu montażu. Od lewej: L.Białecka- Solecka, W.Trawińska, J.Spychała, B.Skiba.
Po wymianie tablicy, 17 listopada, otrzymałam e-maila od córki Dyrektora Szadurskiego, Pani Marii Szadurskiej – Buczkowskiej o następującej treści:
„… Wielkie dzięki za zdjęcia oraz informację, że kłopoty tablicowe się pomyślnie zakończyły. Jestem ogromnie wdzięczna za wszystko co nieugięte kobiety henrykowskie zrobiły i osiągnęły. Tablica jest śliczna. Kolor, wyrazistość wszystko tak jak to sobie wyobrażaliśmy. Raz jeszcze dziękuję w swoim i syna imieniu.Maja Szadurska”
To nie tylko nasza zasługa, ale Wszystkich, którzy przyczynili się do zrealizowania przedsięwzięcia.
Grupowe zdjęcie większości osób zaangażowanych w upamiętnienie szkół i dyrektora Jana Szadurskiego.
Fotografie wykonali: Idzi Przybyłek, Leokadia Białecka-Solecka/Diaków/
Uczmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” (ks. Jan Twardowski)
Jan Szadurski zginął 20 czerwca 1986 roku, w wypadku samochodowym we Wrocławiu, czternaście lat po przejściu na emeryturę. Miał wtedy 78 lat.
Dnia 18 czerwca 2005 roku, 33 lata po odejściu z Henrykowa oraz 19 lat po jego śmierci, w opactwie henrykowskim została wmurowana i poświęcona pamiątkowa tablica, którą ufundowali twórcy Zespołu Szkół Hodowli Roślin i Nasiennictwa, jego wychowankowie oraz społeczność Henrykowa. Owa tablica ma swoją historię.
Janowi Szadurskiemu, zgodnie z przepowiednią dr Gawłowskiego, ówczesne władze nie mogły darować i zapomnieć faktu, że jakiś tam bezpartyjny i uczciwy inżynier, potrafił zrobić rzecz niemożliwą i w ciągu siedmiu miesięcy przemienić ruiny trzynastowiecznego opactwa we wzorcową szkołę. Głupota i zazdrość dopięły swego.
Mój ojciec został zmuszony do odejścia, a jego następcy natychmiast zaczęli sprowadzać poziom szkoły do tego, co byli w stanie objąć własną wyobraźnią, zachowując równocześnie jak najlepsze stosunki z tymi, od których były zależne ich stanowiska. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. To co szkole dawało zysk, zostało zlikwidowane. Zamiast dążenia do stworzenia, na bazie szkoły, Instytutu Hodowli Roślin, poziom nauczania zrównał się z poziomem szkół podstawowych.
Tym niemniej niektórzy pamiętali. W 1990 roku Zespół Szkół został zlikwidowany, bo nie było pieniędzy na jego utrzymanie. Wtedy grupa wychowanków i mieszkańców Henrykowa ufundowała tablicę z napisem: „W tym budynku, ratując go od zniszczenia, założył szkołę rolnicza dyr. Jan Szadurski. Wychowankowie szkoły i społeczeństwo Henrykowa, 1965 – 1990”. Tablica, w ostatniej niemal chwili przed likwidacją szkoły, została wmurowana przy głównym wejściu do opactwa. Przez pewien czas szkoła była w gestii kuratorium w Wałbrzychu, a następnie, z braku funduszy, została przekazana Kurii Arcybiskupiej we Wrocławiu. Nowym właścicielom tablica zaczęła przeszkadzać. Znów warto by zacytować Słowackiego „tu poznam czylim wielki, czylim tylko dumny”. Wykuto ją z miejsca, gdzie była umieszczona i wyrzucono do piwnicy. Wzbudziło to ogromne poruszenie wśród jej fundatorów, niestety, przez wiele lat, bezskuteczne. Kuria zaczęła kolejny remont obiektu, w którym, z czasem, zostało otworzone Wyższe Katolickie Seminarium Duchowne, funkcjonujące do dziś. Wychowankowie mego ojca wraz z rodziną rozpoczęli starania o ponowne wyeksponowanie tablicy na odpowiednim dla niej miejscu. Starania trwały kilka lat.
Dopiero, gdy stanowisko arcybiskupa wrocławskiego objął ks. Marian Gołębiowski, powiały, ze strony Wrocławia, przychylne wiatry. Bardzo dużą pomoc i zrozumienie okazał też dyrektor seminarium w Henrykowie ks. dr Jan Adamarczuk, któremu chcę w tym miejscu serdecznie podziękować. Znalazł on w opactwie niewielką salkę, w której została ponownie wmurowana, a następnie poświęcona, pamiątkowa tablica. Wokół niej została zrobiona stała wystawa, pokazująca osiągnięcia szkoły w latach 1965 – 1972. W ten sposób zamknęło się koło historii. Ten, który ocalił opactwo od całkowitego zniszczenia, pozostanie w nim na zawsze.