Opisywany już wcześniej Zjazd Henrykusów odbył się w Starczówku koło Ziębic w dniach 3- 4 czerwca 2024 r. Prezentujemy fotoreportaż z tej imprezy.
Po oficjalnym rozpoczęciu….
Wtorek, 4 czerwca w Henrykowie…
Zdjęcia i opisy; Andrzej Szczudło
Opisywany już wcześniej Zjazd Henrykusów odbył się w Starczówku koło Ziębic w dniach 3- 4 czerwca 2024 r. Prezentujemy fotoreportaż z tej imprezy.
Po oficjalnym rozpoczęciu….
Wtorek, 4 czerwca w Henrykowie…
Zdjęcia i opisy; Andrzej Szczudło
W dniach 3- 4 czerwca br. odbył się kolejny Zjazd Henrykusów tzn. absolwentów i pracowników szkół rolniczych, funkcjonujących w pocysterskim obiekcie klasztornym w Henrykowie w latach 1965- 1990.
Od kilku lat propagowana i realizowana jest luźna formuła zjazdu, na który zapraszani są wszyscy związani ze szkołą, niezależnie od rocznika. W tym roku główny nacisk położony był na Jubileusz 50.lecia ukończenia Policealnego Studium Nasiennictwa Rolniczego rocznika 1972- 74, którego wychowawcą był uczestnik spotkania, zamieszkały w niedalekim Lubnowie Jan Tetlak. Do roli organizatora poczuwał się Zenon Kowalczyk, który już kilka razy zwoływał henrykowską brać do Ziębic. Tym razem ze względów zdrowotnych nie mógł się tym zająć, więc prosił o wsparcie w tej roli kolegę z młodszego rocznika, Krzysztofa Reka aktualnie zamieszkałego w Świdnicy. Zamierzony cel osiągnięto.
Do Starczówka dotarło 28 osób, które mile spędzały czas na rozmowach przy stole i tańcach. Zaczęło się od odśpiewania Hymnu Henrykusów, po raz pierwszy z nową zwrotką dopisaną przez Krzysztofa Reka (pełny tekst poniżej). Następnie kilka ciepłych słów do obecnych skierował Zenon Kowalczyk, a po nim Jan Tetlak.
W gronie uczestników były dwa „świerzaki” (pierwszy raz na zjeździe), absolwenci technikum z 1972 roku; Stasia Sposób i Zbyszek Szuberla. Zbyszek, wyróżniający się posturą i aparycją, przyjechał przygotowany. Oprócz wspomnień miał bowiem spory pakiet zdjęć z czasów szkolnych. Podzielił się nimi z redakcją strony henrykusy.pl , czego owoce będą widoczne za jakiś czas. Zbyszek był łącznikiem większej grupy i w trakcie zabawy zapowiedział, że drugiego dnia w Henrykowie pojawi się grupka ich szkolnych koleżanek i kolegów.
Rozmowy i tańce trwały do północy. W lokalu „U George’a” w roli wodzireja i dawcy muzyki sprawdził się ponownie Grzegorz Kęsek. Poza charyzmą dodatkowym jego atutem był akordeon, szczególnie przydatny do śpiewów biesiadnych przy stole.
Część uczestników spotkania, zamieszkałych niedaleko, nie korzystała z noclegów w Starczówku i nocą wracała do domów. Dlatego na śniadanie następnego dnia stawiła się już mniejsza liczba uczestników, którzy niespiesznie wyjechali do Henrykowa.
Po raz kolejny zwiedzaliśmy dobrze znany sprzed lat pocysterski obiekt, w czym asystowali Pani profesor Wiesława Trawińska i miejscowy radny- absolwent PSNR z lat 1974- 76 Kazimierz Piątkowski.
W trakcie zwiedzania podkreślano szczególną rolę Jana Szadurskiego (1908- 1986) w powstaniu i prowadzeniu w pierwszych latach szkół rolniczych w Henrykowie. Pod tablicą upamiętniającą Jana Szadurskiego Pani Trawińska wspominała o zasługach dyrektora, a uczestnicy zjazdu złożyli wiązankę kwiatów. Godzinne zwiedzanie klasztoru (niestety płatne dla nas jak dla innych osób niezwiązanych z tym obiektem) zakończyło się obiadem w Sali Marmurowej. Łzy wspomnień kapały do talerzy.
Po raz pierwszy absolwenci henrykowscy spotkali się oficjalnie z Prezesem Stowarzyszenia Przyjaciół Henrykowa Krzysztofem Lisowskim, który towarzyszył nam przy zwiedzaniu obiektu. Obiecano sobie współpracę w propagowaniu dobrej sławy Henrykowa, której owoce będą widoczne w Internecie na stronach:
Stowarzyszenie Przyjaciół Henrykowa (ziebice.pl)
oraz na stronach Facebooka, w profilach:
„Henryków sentymentalnie” oraz „Stowarzyszenie Przyjaciół Henrykowa”
Zapraszamy do oglądania i komentowania!
UWAGA!
Bogata galeria zdjęć będzie prezentowana w najbliższym czasie, po pozyskaniu od wielu uczestników i ich uporządkowaniu. Zaglądajcie na naszą stronę!
My murzyni z Henrykowa (nieoficjalny hymn Henrykusów)
My murzyni z Henrykowa
Pracujemy w pocie czoła
od wieczora aż do rana
taka dola zakichana
taki los murzyna jest
Chociaż deszczyk z nieba kapie
Każdy za łopatę łapie
wymachuje w lewo, w prawo, aż Władziuchna bije brawo
i nasz Czesław cieszy się
Gdy robotę odwalimy
to Piastowską odwiedzimy
po pół litra wypijemy i do domu pojedziemy
taki los murzyna jest
I choć lat nam już przybyło
to wigoru nie ubyło
teraz gdy się spotykamy to tak sobie wspominamy
jaki los murzyna był
Kto to taki? To ja! Obchodząc swoje 70. urodziny, co wydarzyło się tydzień temu i było powodem głębokiej refleksji nad życiem, doszedłem do przekonania, że przeważająca ilość motywów w moim życiorysie związana jest z Henrykowem. Pierwszy z nich to szkoła. Spędziłem tam dwa lata, zdobyłem zawód, poznałem ludzi, przekonałem się, że turystyka jest w zasięgu moich możliwości. Następny motyw- praca. Poszedłem do niej w konsekwencji zdobycia zawodu technika nasiennictwa rolniczego. Zadowoliłem się nim, trafiłem do Leszna, wokół którego krążę do dziś. Moje kolejne miejsca pracy, chociaż nie wszystkim absolwentom PSNR było to dane, miały związek z wyuczonym zawodem. Czy to jest moja konsekwencja (zaleta, mam nadzieję) czy splot zbiegów okoliczności, nie wiem. Wiem, że w Lesznie podjąłem pracę związaną z przedmiotem nauki- czyszczalnictwem (dr Zbigniew Urbaniak) i biologią nasion (mgr Barbara Czarnoleska). Po wojsku pracowałem w Stacji Hodowli Roślin Antoniny jako młodszy specjalista w dziale hodowli (w indeksie mam, że hodowli roślin uczyła mnie mgr Anna Bielska), gdzie mijałem się z Basią Gloger, laborantką po Henrykowie. Pewnego razu grupę młodzieży z Technikum Hodowli Roślin w Bojanowie przyprowadziła do nas zatrudniona tam wówczas pani profesor Barbara Czarnoleska. W końcowej fazie pracy w SHR Antoniny pełniłem funkcję magazyniera, gdzie bardzo przydały się „ćwiczenia z zakresu obiegu dokumentacji magazynowej” prowadzone w Henrykowie przez Henryka Petzelta.
Przez 3 lata pracowałem w cukrowni jako inspektor surowcowy. Specyfika tego zawodu to zawężona do jednego gatunku, buraka cukrowego, praca inspektora plantacyjnego, do której przygotowanie miałem w Henrykowie.
Kolejna, najdłuższa i w zasadzie ostatnia moja praca zawodowa związana jest z ochroną roślin, przedmiotem szkolnym, którego wykładowczynią była mgr Barbara Czarnoleska oraz nasionoznawstwem- domeną mgr Jadwigi Polkowskiej. Ta ostatnia jest mi również bliska poprzez miejsce pochodzenia rodziny z północno- wschodniej Polski. Henrykusów (Henryk Radomski, Maria Moczulska, Jerzy Strzałkowski) spotykałem w tej pracy na co dzień, a do niektórych zaglądałem jako kontroler inspekcji. Zupełnie przypadkiem w okolicach Wschowy, gdzie osiadłem na ponad 30 lat roiło się od krewniaków dyrektora Władysława Szklarza.
Myśląc o swoim związku małżeńskim, nieco prześmiewnie, mogę napisać, że ożenił mnie wychowawca inż. Czesław Trawiński, bo… nie znalazł dla mnie odpowiedniej dziewczyny w Henrykowie, a potem, kiedy sam sobie znalazłem, był przez chwilę na moim weselu w Lesznie, gdzie dwie pary Henrykusów, Samkowie i Rekowie (na zdjęciu poniżej), wspierali mnie przez cały czas.
Co prawda, moje główne hobby, genealogia, zagnieździło się w głowie poza Henrykowem, ale kiedy i tam spotkałem Szczudłów, dało mi impuls do poszukiwania tej gałęzi w innych miejscach, Chicago (USA), Dzierżążnie Wielkim czy w Drohobyczu (Ukraina). Będąc od 1996 roku członkiem Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego we Wrocławiu doczekałem czasu, kiedy prezesem jest Majka Rągowska, korzeniami z moich stron, ale przede wszystkim mająca odniesienia do naszej Alma Mater. Jej ojciec pracował we wrocławskiej centrali nasiennej, w gronie, z którego wywodził się dyrektor Jan Szadurski.
Henrykowskim związkom zawdzięczam poprawę swojego statusu materialnego i mieszkaniowe uniezależnienie się od pracy. W moich trzech pierwszych miejscach pracy miałem zapewnienie mieszkania dla pracownika, co czasami przybierało formę szantażu. W roku 1986 wyjechałem do USA, skąd przewiozłem oszczędności, dzięki którym podjąłem się budowy własnego domu. Możliwości wyjazdu i wsparcie za granicą zapewniła mi Henrykuska Brygida Wojcieszczyk. Wieloletnia przyjaźń z nią zaowocowała tym, że mam gdzie mieszkać niezależnie od pracy i dwa razy odwiedziłem Amerykę.
Nie uciekłem od Henrykowa również w kwestii zagospodarowania czasu wolnego.
Dał mi przykład… nie Bonaparte, ale Jurek Bruski (na zdjęciu obok z wnukiem Igorem, uczestnikiem wielu spływów Brdą), który już w roku 1979 zaprosił mnie na spływ kajakowy rzeką Brdą. Zaszczepił we mnie bakcyla, który przeleżał do roku 2003 i na następne 20 lat organizował mi wakacje na wodzie. Razem z grupą kajakowych entuzjastów „zwiedzałem” rzeki w rodzinnych stronach, na Suwalszczyźnie i w innych stronach Polski. Mam na liście Czarną Hańczę (3 razy), Rospudę, Biebrzę, Pisę, Krutynię, Łaźną Strugę, Łynę, Pliszkę, Brdę, Pilicę… Żal mi tylko, że jeszcze nie płynąłem Marychą, rzeką w moich ojczystych Sejnach.
Już jako emeryt samoistnie podjąłem się prowadzenia bloga „Henryków sentymentalnie”, którego obsługa wymusza codzienne skupianie się wokół henrykowskich treści. Zastanawiam się czy w testamencie nie zawrzeć życzenia, aby na pomniku nagrobnym znalazło się słowo „Henrykus”.
Być może moje jubileuszowe refleksje przypomną komuś film z przygodami Franka Dolasa pt. „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” i przywołają uśmiech z analogii, ale jeśli tak się stanie, będę zadowolony. Szczery uśmiech zawsze ma swoją wartość.
Andrzej Szczudło
Poważne Urodziny
Mija tydzień od moich 70. Urodzin. Świętowałem je w kręgu najbliższej rodziny i przyjaciół w szczególnym miejscu. To szczególne dla mnie miejsce to nie tylko miasto Leszno, ale i budynek, w którym 1 września 1975 roku rozpoczynałem aktywność zawodową. Właśnie wtedy, po szkole przyjechałem z Sejn do Leszna i stawiłem się w miejscu pracy, którym był Zakład Czyszczenia Nasion Hodowli Buraka Cukrowego w Lesznie. Stary, ale solidny budynek z cegły, nieco zakurzony, co zrozumiałe, mieścił wtedy w sobie baterię maszyn do czyszczenia, suszenia i transportu nasion roślin rolniczych. Po 49 latach ten sam budynek jest siedzibą luksusowej restauracji o nazwie „Antonińska”. Siedząc w niej za stołem trudno było uniknąć wspomnień. „Tu się wszystko zaczęło”- myślałem sobie cytując Papieża Polaka. (A.Sz.)
W tym roku obchodzony będzie Jubileusz 50.lecia opuszczenia szkoły w Henrykowie przez jeden z bardziej aktywnych roczników PSNR. W roku 1974 obiekt cysterski klasy „0” pożegnali między innymi: Krystian Talaga, Urszula Korycka, Andrzej Konarski, Joanna Idziaszek, Józef Hajduk, Barbara Moczulska, Idzi Przybyłek, Krzysztof Rudzki. Z ich inicjatywy będzie organizowany zjazd, na który zapraszane są wszystkie Henrykusy, absolwenci szkół w Henrykowie. Oto szczegóły:
Termin : 3- 4 czerwiec 2024 r.
Miejsce: Starczówek 77A, 57-220 Ziębice, Zajazd Hotel „U George”a”
tel. 74 819 48 23, kom. 668 373 421 Krzysztof Wieczerzak,
e-mail: [email protected] , [email protected]
Zakwaterowanie: Hotel + 3 domki (11 miejsc), łącznie nocleg zapewniony dla 40 osób.
Zakwaterowanie 3.06.2024 r. od godz. 13.00.
Miejsce spotkania: sala bankietowa hotelu
Wyżywienie:
3.06. Obiad + uroczysta kolacja, atmosferę umila muzyk (akordeonista i didżej) Grzegorz Kąsek, znany uczestnikom zjazdu rocznika 1974- 76, który się odbył jesienią minionego roku.
4.06. Śniadanie
Po śniadaniu i opuszczeniu hotelu, około godz. 12:00 wyjazd do Henrykowa. Dla chętnych od 13:00 do 15:00 zwiedzanie klasztoru i kościoła w Henrykowie, złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą dorobek szkół i dyrektora Jana Szadurskiego (w 38. rocznicę śmierci).
Dla chętnych, zdeklarowanych przy zgłoszeniu (dodatkowo 35 zł od osoby) obiad w Sali marmurowej klasztoru.
Standardowy koszt pełnego udziału w zjeździe wynosi 400 zł od osoby.
Deklaracje uczestnictwa prosimy niezwłocznie zgłaszać do;
Krzysztof Rek, tel. 732 579 946, e-mail [email protected]
Informację dotyczącą numeru konta i wysokości wpłaty zaliczki podamy w późniejszym terminie.
Oprócz zajęć technicznych typu prawo jazdy, radiowęzeł czy inne, zdarzały się zajęcia bardziej domowe. Między innymi takim było uczczenie tłustego czwartku. Czym? – pączkami lub faworkami.
Pani mgr Maria Bielska podjęła pomysł technikum na uczczenie tłustego czwartku pieczeniem faworków. Wybrano faworki, bo łatwiej było je piec niż pączki. Pomysł się przyjął i oczywiście przez prywatne znajomości z „Techniczkami” dotarł do nas. Z powodu piastowanej przeze mnie funkcji przewodniczącego samorządu szkolnego zostałem obarczony organizacją tego przedsięwzięcia ze strony „PESTKI”.
„Pestka” to potoczna nazwa naszej uczelni. Wzięła się od nazwy Pomaturalne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa i Laborantek. Słowo „pestka” było używane w różnych kontekstach, czasem pozytywnych, często pejoratywnych, w rodzaju– „pół litra na ryło to pestka”, czy innych, bardziej frywolnych, w zależności od sytuacji.
Sporo energii mnie kosztowało, żeby namówić którąś Wykładowczynię do uczestnictwa. Pani mgr Amelia Gembarzewska nie zdecydowała się z uwagi na dojazdy z Wrocławia.
Nie mogliśmy być gorsi. W końcu udało się, pod wodzą mgr Marii Wysockiej stanęliśmy do współzawodnictwa o palmę pierwszeństwa. Idea była prosta; kto zrobi lepsze faworki, Technikum czy „pestka”?
U nas nie było problemu z frekwencją, czemu trudno się dziwić. Przebywanie w towarzystwie dwóch super kobiet było dla dorastających jurnych młodzieńców super okazją. Po cichu większość z nas podkochiwała się w jednej z nich, a pozostali w drugiej.
Czas uciekał, tłusty czwartek był coraz bliżej, jak w piosence Seweryna Krajewskiego („…hej za rok matura”). U nas było – hej za tydzień się okaże! Krótki termin bardziej nas mobilizował.
Produkty, naczynia i pomoc kuchenną otrzymaliśmy od Pań Kucharek, które podchodziły do całego przedsięwzięcia z różnym entuzjazmem. Młodsze i w stanie wolnym entuzjazm miały większy.
Początkowo całe przedsięwzięcie miało mieć charakter małej imprezy technikum w Klubie AWENA. Po włączeniu się „PESTKI”, lokal klubu okazał się za mały. Po uzgodnieniach z Dyrekcją, otrzymaliśmy zgodę na imprezę na stołówce.
Staraliśmy się aby wszystko dobrze wypadło. Co do faworków to nie mieliśmy żadnego doświadczenia kulinarnego. Nasza wiedza na ten temat sprowadzała się do tego, że w domu zajadaliśmy się faworkami pieczonymi przez Mamę, ale przy dużej pomocy Majki z Ziębic, Zosi z Warszawy, Anki z Mazur, Tereski, Joaśki i innych dziewczyn jakoś coś udało się upiec.
Oprawę muzyczną zapewnił na pianinie nasz „CZAR PEGEERU” czyli Czarek z Łowicza. Dopełnieniem programu artystycznego były występy wokalne i konkursy. Techniczki i technicy „hopsasa” organizowali we własnym zakresie.
W jury zasiadali wykładowcy. Główna ocena należała do Dyrektora Jana Szadurskiego, który w słowie wstępnym podał, że „faworki powinny być jak dziewczyna; zwiewne, lekkie i łamać się w połowie”. Ocenę zaczął od naszych faworków. Niestety żaden kryteriów nie przeszedł, nie złamał się w połowie. Współzawodnictwo wygrało technikum, każdy faworek, który wziął Dyrektor do ręki łamał się dokładnie w połowie zanim doniósł do ust.
Prawdy o nich nie znamy, ale chodziły plotki, że „Techniczki” ponacinały w połowie faworki, które podlegały ocenie Dyrektora. Żadna z nich nie puściła pary, a dowodów na to nie znaleziono. Później, już przy ogólnej konsumpcji, nam nie łamał się żaden.
Pozdrawiam Henrykusów życząc smacznych pączków i faworków!
Sławoj Misiewicz „Harnaś”
Po wakacyjnej przerwie melduję się na stronie Henrykusy. W trakcie różnych letnich aktywności znalazłem też czas na odszukanie fotek i zapisków związanych z dwuletnią nauką w PST Henryków. Jednym z takich zapisków są powiedzonka Dyrektora Jana Szadurskiego (fot. poniżej).
Związane one były przeważnie z pracą w nasiennictwie rolniczym. Służyły do barwnego przedstawienia popełnianych błędów przez ludzi zajmujących się nasiennictwem rolniczym, w wyniku których dochodziło do dyskwalifikacji materiału siewnego. Przedstawiam powiedzonka bez komentarzy.
Myślę, że Henrykusy znają te powiedzenia i wiedzą czego dotyczą.
Pozdrawiam
Bolo
„Migawki z życia”, część 3 opracowania na podstawie wspomnień Jana Szadurskiego.
W Rabce Zdrój Jan Szadurski pracuje na stanowisku administratora prywatnego Zakładu Kąpielowego rodziny Kadenów. Przydały się wakacyjne praktyki w Litwinkach, a przede wszystkim nauki i przykład ojca, świetnego organizatora, o otwartym umyśle, racjonalnym podejściu do problemów. Młody Jan w Litwinkach imał się różnych prac, nie tylko ściśle rolniczych. To zaprocentowało. Uzdrowisko w Rabce pod administracją Szadurskiego rozwijało się pomyślnie, a on sam zdobył przyjaźń i uznanie pracodawców i personelu. Miał się o tym przekonać niedługo w najbardziej dramatycznym okresie życia, bo w Oświęcimiu. Przyjaciele z Rabki wielokrotnie ratowali mu życie.
W pracy dbał z całym zaangażowaniem nie tylko o Zakład, ale też o ludzi, o podopiecznych. Przytoczę też interesujący epizod z zakresu „kindersztuby”. „W 1938 r. moja matka była w Rabce. Miałem wtedy 30 lat i byłem na stanowisku. Szliśmy przez park. I podszedł do mnie woźny z naszego Zakładu komunikując jakąś ważną wiadomość. Odwarknąłem mu coś, że to załatwię i poszliśmy dalej. Po przyjściu do domu matka zwróciła się do mnie z pytaniem, czy mi nie wstyd tak niegrzecznie odnosić się do podwładnych i gdzie nabrałem takich manier, bo przecież w Litwinkach nie mogłem widzieć, by moi rodzice odnosili się tak do kogokolwiek! Było mi wstyd, bo to była prawda!”
Kilkuletni okres w Rabce Zdrój był bardzo owocny, produktywny, przeprowadzano wiele ważnych inwestycji, zlikwidowano długi, uregulowano sporne kwestie pracownicze.
Rabka była na tyle atrakcyjna, że latem 1939 zawitał tu na dziesięciodniowy urlop z żoną minister spraw zagranicznych Józef Beck. Zachwycony zaproponował kupno uzdrowiska. W przeddzień wojny! Tym samym utwierdził gospodarzy w przekonaniu, że nic im nie grozi… Takich to ministrów miała przedwojenna Polska.
Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska . czerwiec 2016
Zdjęcia przedwojennej Rabki pochodzą ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego audiovis.nac.gov.pl
Od lat co najmniej raz w roku przemierzam Polskę jadąc na ukos z południowego zachodu na północny wschód. Przemieszczam się ze Wschowy, miejsca stałego zamieszkania do miejsca urodzenia, w Sejnach, gdzie wciąż mam sporo członków rodziny. Prawie zawsze trasa wiedzie przez Warszawę. Od pewnego czasu wiem, że pod Warszawą mieszka Henrykus, Sławoj Misiewicz. Mieszka sobie wygodnie i potrafi tą wygodą się podzielić. Sprawdziłem raz i teraz wiem, że warto robić przystanek u niego, akurat w połowie drogi.
W tym roku mieliśmy zaplanowany wakacyjny wyjazd do Sejn, ale żeby było racjonalniej, oprócz postoju u Sławoja pod Warszawą, plan przewidywał wspólne odnalezienie grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Dotąd mieliśmy niewiele wiadomości mogących pomóc w jego odnalezieniu. Nie było także skuteczne wyszukiwanie w Internecie. Przed wyjazdem rozmawiałem telefonicznie z kilkoma osobami, ale nie uzyskałem żadnej konkretnej informacji. Jedni mówili, że leży podobno na Cmentarzu Komunalnym na Powązkach, drudzy, że na Wojskowym na Powązkach. Razem ze Sławojem, przy kolacji opracowaliśmy plan poszukiwań. Rano po śniadaniu ruszyliśmy do jego realizacji. Towarzyszyły nam moja Żona Aldona, przez wielu uznawana za Henrykuskę oraz prawdziwa Henrykuska Brygida Prażuch (Wojcieszczyk), która przyleciała z Chicago.
Zaczęliśmy od Komunalnego
W Administracji trafiliśmy na pana, który akurat miał śniadanie. Szybko nas zbył używając argumentu, że mamy zbyt mało informacji, a on nic nie może zrobić. Natomiast pani siedząca naprzeciw niego przy biurku, odsunęła śniadanie i podjęła próbę znalezienia grobu. Przeszukała bazę danych i znalazła 7 miejsc pochówku zmarłych o nazwisku Szadurski. Sprawdziliśmy wszystkie, żaden nie był naszym Dyrektorem. Szukając wsparcia gdzie indziej, na cmentarzu porozmawialiśmy z przygodnie poznanymi ludźmi. Doradzili poszukać na nieodległym Cmentarzu Wojskowym. Tego dnia po godzinie 18.00 bez efektu zakończyliśmy poszukiwania.
Dzień drugi
Następnego dnia po śniadaniu, w składzie osobowym z poprzedniego dnia, wybraliśmy się na Cmentarz Wojskowy na Powązkach.
Olśniony nową myślą zadzwoniłem do Rodziny Dyrektora w Lublinie. Nie uzyskałem konkretnej informacji oprócz zapewnienia, że leży na Cmentarzu Wojskowym i że po powrocie kuzynki do domu poda mi namiary SMS-em.
Z tą wiedzą ruszyliśmy na Cmentarz Wojskowy. Znowu zaczęliśmy od Administracji. Miły Pan i Pani Dorota bardzo usiłowali nam pomóc, niestety bez efektu. Nie ma takiego grobu na Wojskowym, powiedzieli. Pochodziliśmy po kwaterach podziwiając panteon ludzi sławnych i zasłużonych.
Niestety na tarczy wróciliśmy do Sławoja, gdzie czekał nas smaczny obiad. Następnego dnia z uczuciem zawodu ruszyliśmy w dalszą drogę, przez Czersk, rodzinne miasto Brygidy, do Sejn.
Sławoj w tym czasie próbował szukać grobu na własną rękę. Rozmawiał ze znajomymi z roku, ale bez efektu.
Po kilku dniach, gdy byłem już w Sejnach, odezwała się kuzynka Dyrektora z Lublina, podając dokładne dane; „Cmentarz Wojskowy na Powązkach, kwatera nr 22, rząd 7, grób nr 9”. Przekazałem dane Sławojowi z propozycją, że zmienię plany pobytu w Sejnach, aby w powrotnej drodze zanocować ponownie u Nich i wspólnie odszukać grób Dyrektora. Kolejna zmiana moich planów (koncert w Warszawie krewniaka Kacpra Smolińskiego) sprawiła, że Sławoj sam, zaopatrzony w niezbędne narzędzia do sprzątania grobu wyruszył na Powązki. Jak później opowiadał, z odnalezieniem grobu nie miał teraz problemu.
„Sam grób nie wyglądał zbyt ciekawe (patrz: foto poniżej). Rzadko odwiedzana mogiła z lastriko była zasypana igliwiem i liśćmi.
Po uprzątnięciu i umyciu grobu i płyt, zapaliłem znicz, postawiłem stroik z kwiatów i po modlitwie opuściłem miejsce pochówku Dyrektora.
Następnie udałem się do Administracji Cmentarza i poprosiłem o aktualizację danych w ewidencji, aby w przyszłości łatwo można było grób znaleźć. Okazało się, że grób Dyrektora był zewidencjonowany pod nazwą „Szadurscy Janina i Jan”. My szukaliśmy pod Jan Szadurski i dlatego wyszukiwarka nie pokazywała lokalizacji. Zmieniliśmy na Szadurski Jan i Janina i od tego czasu próby odnalezienia dają pozytywny efekt.
Żegnani przez Rodzinę Krysi i Sławoja wracaliśmy z wakacji w poczuciu satysfakcji, że misja Henrykusów, dzięki zaangażowaniu Sławoja Misiewicza, została spełniona.
Andrzej Szczudło
wspomnienia Jana Szadurskiego (1908 – 1986)
1 wrzesień 1939 roku pozbawił wszystkich złudzeń. Nie tylko, co do bezpieczeństwa państwa, jak i jego sił obronnych. Hitler rozpoczął swój niszczycielski marsz przez nasz kraj. Egzystencja, rozwój młodego państwa, ludzkie kariery zostały brutalnie przerwane lub zniszczone.
Szadurski po wielu perypetiach podjął znów pracę w Rabce, choć już na innych warunkach. Oczywiste też było, że tak jak wielu innych pracowników znalazł się w konspiracji, w ruchu oporu, który objął całe Podhale. Między innymi przygotowywano na lato 1942 powstanie. Niemcy byli szybsi i silniejsi. Na początku sierpnia 1942 roku Szadurski wraz z całą siatką organizacji zostaje aresztowany. Zaczęła się więzienna gehenna – od Zakopanego przez Tarnów po Oświęcim i Sachsenhausen. Od sierpnia 1942 r. do kwietnia 1945 r., 33 miesiące. Jako więzień polityczny z konkretnymi zarzutami miał wyrok śmierci na wstępie. Z wykonaniem zwlekano, bo III Rzeszy potrzebna była fachowa siła robocza. Jednakże świadomość istnienia tego wyroku, obok potwornej rzeczywistości, której doznawał codziennie, spowodowała traumę, która nie opuściła go do końca życia.
Jaki cud sprawił, że jednak przeżył, że doczekał wolności? Można krótko powiedzieć – wyroki Opatrzności. Opatrzność działa przez ludzi i konkrety. Pisze o nich Szadurski w swoich wspomnieniach.
Bardzo pomogła wzajemna pomoc przyjaciół i kolegów z Rabki i Chabówki. Pierwszy przydział, jaki otrzymał po przyjeździe do Oświęcimia to było komando Leunebau. Prace ziemne poza obozem, pod budowę baraków. Listopad 1942 r., zimno i głodowe racje żywieniowe. Więźniowie marli masowo. Szadurskiego z tego katorżniczego komanda wykupił od strażnika za litr wódki niejaki Karol Czyszczoń z Chabówki. Umieścił go jako stolarza w swoim komandzie, gdzie było ciepło i praca lżejsza. W tym technicznym komandzie Szadurski pracował do końca pobytu w obozie. Bliski przyjaciel z Rabki Janek Paczkowski pracujący przy transporcie chleba i odzieży, systematycznie dostarczał mu dodatkowe porcje jedzenia, a także w miarę możliwości ciepłą odzież.
Zapewne Szadurski także pomagał współtowarzyszom, o czym mówi już powściągliwie, ale co zaowocowało po wojnie. W 1949 roku we Wrocławiu odwiedziło go dwóch funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Przyjechali potwierdzić jego tożsamość. Po pozytywnej weryfikacji oznajmili, że do Urzędu Bezpieczeństwa wpłynęło pismo od jego współwięźnia Steinberga, w którym ten usilnie prosi, aby Szadurskiego odnaleźć i otoczyć opieką za jego pomoc dla współtowarzyszy w obozie. Steinberg obawiał się o jego losy z powodu „złego” pochodzenia i przynależności do AK. Interwencja poskutkowała. Szadurski przetrwał szczęśliwie stalinowski terror.
Bardzo przydała się w obozie znajomość języka niemieckiego, ułatwiała życie w wielu wypadkach, pomocna była w relacjach ze współwięźniami. Mieli obowiązek pisania do rodzin, ale tylko w języku niemieckim i oczywiście w superlatywach.
Szadurski w „piszące niedziele” cały dzień pisał kolegom listy do domu i tłumaczył te, które do nich przychodziły.
Ważne było wsparcie rodzin, zawartość paczek, które przysyłano (Żydzi i Rosjanie nie mieli do nich prawa) była najcenniejszą monetą obiegową wśród więźniów.
Szadurski nie mówi o tym wprost, ale przecie pomocą w tym strasznym miejscu była szczera, głęboka wiara. Już na wstępie przy przyjęciu, gdy rekwirowano im wszystko i nagich pędzono do łaźni – udaje mu się przemycić różaniec i teksty modlitw ofiarowane przez żonę w więzieniu tarnowskim.Współwięzień i przyjaciel Janek Paczkowski, o którym już tu była mowa, dostał w paczce od matki ukrytą w kalarepie figurkę św. Antoniego, patrona zagubionych. Umieszczono ją dyskretnie w otworku wydłubanym w betonowej belce nad pryczami. Figurka stanowiła ołtarzyk, przed którym, jak pisze, modlili się rano i wieczorem. Ta figurka miała swoją historię. Podczas ewakuacji z Oświęcimia zostawili ją na miejscu dla następców. Wojna się skończyła, Szadurski i Paczkowski pozostawali jeszcze w Niemczech. Z Rabki do Oświęcimia zorganizowano wycieczkę, którą prowadził również ocalały ich przyjaciel z Chabówki Karol Czyszczoń. W wycieczce uczestniczyły żona Szadurskiego i matka Paczkowskiego, toteż Czyszczoń nie omieszkał zaprowadzić pań do dziesiątego bloku, gdzie mieszkali i tam odnaleziono nietkniętą figurkę. Uroczyście wydłubana powędrowała znów w paczce, ale już bez kamuflażu do Janka.
Ostatecznie jednak, podarowany Szadurskiemu św. Antoni pozostał z nim do końca życia.
W październiku 1944, ze wschodu zbliżał się front, ofensywa Armii Czerwonej. Zarządzono ewakuację obozu oświęcimskiego do Sachsenchausen koło Berlina. Tam więźniowie zostali zatrudnieni w fabryce samolotów. Warunki straszne; wielkie nieogrzewane hangary, prymitywne baraki, głodowe racje żywności, do tego dywanowe naloty aliantów na pobliski Berlin, po kilkanaście na dobę.
Cytuję: „Wszystkie nasze wysiłki były skierowane na zdobycie czegoś do jedzenia, ogrzanie się i oszczędzanie sił poprzez unikanie pracy. Poruszanie się sprawiało prawdziwą trudność. Spadłem do 40 kg wagi! Miałem znajomego dentystę Norwega i starałem się maksimum czasu spędzać u niego w poczekalni. Zębów nie wolno było leczyć tylko wyrywać. Usunął mi wtedy wszystkie korzenie.”
Tak upłynęła ostatnia wojenna zima, aż nastąpił ostatni etap męki. Na dwa tygodnie przed zakończeniem wojny obóz ewakuowano na zachód. Popędzono pieszo wynędzniałych, chorych więźniów; dzienna racja żywności to były 3 surowe ziemniaki, 10 g mięsnej konserwy i łyżka mąki. Spano na ziemi. Zaczęły się już jednak ingerencje Czerwonego Krzyża, a ostatecznie 30 kwietnia 1945 roku oświadczono im, że są wolni.
Trudno byłoby w panujących warunkach coś zrobić z tą wolnością, ale do akcji wkroczyło wojsko, Czerwony Krzyż, UNRA. Trzeba było tę nieszczęsną ludzką zbieraninę gdzieś rozlokować, dać jeść, pomóc wrócić do życia. Wykorzystano koszary wojskowe, obozy jenieckie, szkoły.
Szadurski znalazł się w byłym obozie dla jeńców rosyjskich w Jägerslust koło Kilonii. Był chory, ważył 40 kg i z trudem trzymał się na nogach. Powoli jednak wracały siły, chęć życia i działania. Trzeba było zdecydować o dalszym losie. Wieści z kraju nie zachęcały do powrotu. Póki co, Szadurski zajął się młodzieżą w obozie. Tak jak kiedyś matka w Kobryniu w czasie zawieruchy I Wojny Światowej. Instynkt odpowiedzialności społecznej nie pozwalał na bierność, gdy zaistniała potrzeba.
Zaczyna gromadzić młodych, którym wojna zabrała możliwość kształcenia się i proponuje naukę. Nie było podręczników, zeszytów, pomocy naukowych, ale znalazło się grono entuzjastów do pomocy i wielu chętnych do nauki. I tak zorganizowano regularne nauczanie, prowizorium szkół. Udaje się je nawet zalegalizować i uczniowie zdobywają stosowne dokumenty.
W grudniu 1946 r Szadurski zdecydował, że jednak wraca do kraju. Rzecz załatwiał z władzami angielskimi, bo to była ich strefa. Z tych kontaktów przytoczę jeden zabawny incydent. Cytuję: „Powiadomiono mnie oficjalnie, że jakiś angielski generał na terenie, którego znajdowała się szkoła w Jägerslust chce odwiedzić szkołę i poznać mnie osobiście. W oznaczonym dniu zjawiło się kilku wyższych oficerów angielskich z generałem na czele. Nie zdejmując czapek i płaszczy rozsiedli się i zaczęła się rozmowa. Widok ubranych w czapki i płaszcze oficerów tak mnie rozzłościł, że nie przerywając rozmowy zacząłem wkładać swój płaszcz i beret. Anglicy zaskoczeni zapytali czy wychodzę skoro się ubieram. Odpowiedziałem, że nigdzie nie wychodzę, ale wkładam płaszcz i beret, aby się dostosować do angielskich zwyczajów. Reakcja była piorunująca. Wszyscy zerwali się od stołu, zdjęli płaszcze i czapki i po gorących przeprosinach rozmowa potoczyła się dalej”. Ot nawyki kolonialne.
Tak to kresowy szlachcic już po półtora roku od wyjścia z obozu zagłady, gdzie panowało totalne barbarzyństwo, uczył manier angielskich oficerów. „Czym skorupka za młodu nasiąknie…”!!! Jakąż siłę miało wychowanie w Litwinkach i wzorce domu rodzinnego…
„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.
Nieraz jeszcze przyjdzie Szadurskiemu konfrontować się boleśnie z obskurantyzmem świata i nieraz uderzą w niego wręcz ciemne siły… Zachowa jednak do końca swą niezawisłość wewnętrzną, godność człowieka wolnego.
Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska . Czerwiec 2016
wspomnienie Jana Szadurskiego
Urodził się w 1908 r. w Litwinkach na Polesiu, jako czwarte dziecko Józefy i Stanisława Szadurskich właścicieli majątku.
Z wielką estymą wspomina rodzinny dom, niepowtarzalny, dający poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Byli tam oczywiście rodzice, których darzył wielką miłością, rodzeństwo, często przewijali się też bliżsi i dalsi krewni, no i służba. Także pracownicy folwarczni składali się na tę swoistą autonomiczną społeczność.
Okoliczne majątki miały podobną strukturę. Kontaktowano się często i nie tylko w celach towarzyskich. Oczywiście komunikacja była głównie konna, czy to bryczką, czy wierzchem. Koń był głównym środkiem transportowym, najskuteczniejszym pewnie w ówczesnych warunkach.
Były to głównie gospodarstwa rolne (jak mówimy dzisiaj), więc czas był odmierzany rytmem pór roku i prac polowych.
Z dzieciństwa Szadurski wspomina niektóre zdarzenia, w których uczestniczył. Na przykład smażenie konfitur i innych przetworów owocowych. Odbywało się to z wielką ceremonią i przez cały sezon. Obok dworu był duży plac ocieniony wiekowymi lipami. Tam odbywał się cały rytuał. Konstruowano kamienne palenisko, prowizoryczne stoły na krzyżakach, odpowiednie siedziska. Furmankami zwożono dojrzewające owoce, grzyby, a z miasteczka cukier, przyprawy. W ogromnych miedzianych kotłach nad ogniem palenisk, panie smażyły przetwory na zimowe zapasy. Odbywało się to sukcesywnie od wiosny do jesieni. Nikt przecież wówczas nie kupował dżemów w słoikach fabrycznie produkowanych. Dzieci miały atrakcje, asystując przy tych familijnych obrządkach. Szadurski podaje też przy okazji przepis na „starkę”. Cytuję: „z chwilą przyjścia na świat nowego członka rodziny robiło się trunek, który był pity dopiero na weselu, a gdy nowo narodzony nie założył rodziny, to na stypie, specjalnie na ten cel robiło się beczkę z mokrej dębiny, napełniało się czystym spirytusem do pełna, zabijało się beczkę na głucho i zakopywało się do ziemi, na głębokość zamarzania gruntu. To była starka! Od mokrej dębiny miała lekko słomkowy kolor, a moc 90%!„
Wielkim przeżyciem dla dzieci były oczywiście święta Bożego Narodzenia. Dużo wcześniej przed świętami, robiono wieczorami ozdoby choinkowe, robili wszyscy, rywalizując, kto robi ładniejsze. Dzieci uczestniczyły też w łowieniu ryb, których trzeba było sporo dla licznych biesiadników. Łowiono je nocą w przeręblach na stawach, wyciągano niewodem ogromną ilość.
Stół wigilijny – cytuję, „był podesłany sianem, a w rogu pokoju stołowego stał snop zboża. Do wigilijnej kolacji zasiadaliśmy dokładnie z ukazaniem się pierwszej gwiazdy. Odbywało się to dość paradnie. Wszyscy chłopcy (a było nas zwykle sporo) zaopatrzeni w strzelby i sztucery wychodzili na duży gazon przed domem rozglądali się po niebie. Kto pierwszy zobaczył gwiazdę strzelał w powietrze, a potem reszta oddawała salwę i wszyscy szturmem wracaliśmy do domu.” No i tak bez pozwolenia na broń, od dziecka mieli z nią styczność. W każdym dworku był cały arsenał.
Dzieciaki jak i dziś czekały na prezenty pod choinką. Nastoletni Janek zapamiętał wigilię, kiedy to w prezencie dostał siodło. Poderwał się natychmiast, by biec do stajni osiodłać konia i wypróbować. Wstrzymał go ojciec mówiąc, że w noc wigilijną zwierzęta też mają święto, rozmawiają ze sobą, więc nie należy im przeszkadzać.
Tradycje Wielkanocne też były praktykowane, a jakże.
W sąsiednim dworze Andronowie (8 km) było osiem córek i czterech synów. Janek ze starszym bratem Jerzym postanowił urządzić sowity śmigus andronowskim panienkom. Umówili się z braćmi dziewcząt, aby przygotowali drabiny, bo młodzież zazwyczaj mieszkała na piętrze, zostawili niedomknięte okno, no i wiadra z wodą. O czwartej rano rozegrała się akcja, szły po drabinie wiadra z wodą, a Janek w środku oblewał po kolei wszystkie dziewczyny. Pisk, wrzask był niesamowity, ale żadna nie salwowała się ucieczką, bo nieprzyzwoitością byłoby pokazać się chłopakom w bieliźnie.
Syci wrażeń odjeżdżali wolno z Andronowa. Aliści gdzieś po 2 km usłyszeli z tyłu tętent końskich kopyt – kawalkada amazonek pędziła wprost na nich, liczebnie mocno przeważały, szykowała się wendetta! Oczywiście oni wówczas w cwał. Udało im się zmylić pościg i pierwsi wpadli do Litwinek wprost na śniadanie do rodziców. Ci o nic nie pytali, choć za chwilę pojawiły się dziewczyny. No, ale „signum temporis” przy rodzicach nic się dziać nie mogło trzeba było grzecznie usiąść do śniadania. Nie można go było jednak za długo przeciągać i dopiero potem, ale już na dziedzińcu rozegrała się regularna bitwa. Trwała do dwunastej, cóż zwyczaj znany i praktykowany do dziś, ale … chyba woda nie ta, no i te konie!
W okresie młodzieńczym szczególnie zimą główną atrakcją były polowania, kuligi, bale. Dwory się umawiały, co do harmonogramu tych imprez, miejsca, przebiegu. Szadurski wiele wspomina na temat polowań. Polesie to kraina lesista, często bagienna, obfitowała w zwierzęta, ptactwo wodne. Codziennością były wyprawy w te dzikie ostępy, knieje. Miarą męskości były umiejętności myśliwskie, sprawność w strzelaniu. Szadurski opowiada wiele o różnych przypadkach polowań większych, mniejszych, ciekawszych czy nieefektownych. Przytoczę przypadek zabawny. Brat Jerzy w czasie polowania strzelił do lisa, który wyszedł z zarośli wprost na niego. Lis się przewrócił, a Jurek po zakończeniu akcji przerzucił go sobie przez ramię na plecy i niósł z triumfem trzymając za ogon. Lis jednak był tylko ogłuszony, po chwili oprzytomniał i ugryzł Jurka w pośladek tak mocno, że ten wypuścił go z rąk. Lis czmychnął czym prędzej w zarośla i tyle go widziano. Zawiedziona była żona Jerzego, miała nadzieję na piękny kołnierz.
O edukację dbano indywidualnie. Najpierw w domu prowadziła ją matka. Była też bona Niemka, dzięki której Szadurski biegle opanował język niemiecki, co bardzo się w przyszłości przydało. Dalsze nauki to gimnazjum w Brześciu nad Bugiem oraz studia na SGGW w Warszawie. Wakacje, ferie, święta spędzał oczywiście w Litwinkach. Jako student rolnictwa odbywał praktykę w rodzinnym majątku. Rozkład zajęć dyktowały pory roku i dnia. Pracował w gronie i na równi ze służbą. I wstawać trzeba było o świcie. Jak to opisuje: „ojciec miał trochę kłopotu z przyzwyczajeniem mnie do rannego wstawania. Na wsi latem rano jest to godzina trzecia. Budzenie mnie przez służącą Zosię nie odnosiło żadnego skutku. Ojciec zaczął więc robić to osobiście. Zjawiał się w naszej sypialni (spałem z bratem Jerzym) o trzeciej rano umyty, ogolony i zapięty na wszystkie guziki. Nie było rady. Trzeba było wstawać. W czasie którychś wakacji zlecił mi abym codziennie na godzinę piątą rano na śniadanie przywoził konno z Andronowa pół kostki masła dla matki. Do Andronowa było 8 km, a więc tam i z powrotem szesnaście. Ileś czasu można było zaoszczędzić kosztem wytrzymałości konia. Któregoś ranka przyprowadzono mi osiodłanego konia pod okno, budząc jak co dzień. Lało jak z cebra. Oświadczyłem wściekły, że nie jadę i obróciłem się na drugi bok. O 5-tej usiedliśmy wszyscy do śniadania. Patrzę, a matka spożywa suchy chleb. Bez komentarza. Zaciąłem się i jeździłem po to masło dzień w dzień… nauczyłem się rannego wstawania na całe życie.”
W czasie tych praktyk wakacyjnych musiał wykonywać różne zadania, coraz bardziej odpowiedzialne. Opisuje dwa dramatyczne wypadki. „W czasie obiadu wpada posłaniec od stryjenki z sąsiedztwa z wiadomością, że pastuch się zagapił, całe stado krów wlazło w czerwoną koniczynę i leży wzdęte. Zerwałem się od stołu by wskoczyć na konia, który zawsze czekał osiodłany przed domem. Ojciec nawet nie przerwał posiłku tylko przypomniał mi, jak mam wbijać trokar, z lewej strony brzucha, w kierunku na prawe kolano. Dyrektywa prosta i wyraźna, ale własnoręczne przebicie kilkunastu sztuk leżących i nie własnych było co najmniej emocjonujące. Ale udało się.”
Innym razem przypadek w majątku krewnych pod nieobecność gospodarza, wszystkie konie nakarmione uparowanymi ziemniakami z kiełkami dostały kolki. Weterynarz odmówił przyjazdu. Leczono takie przypadki mieszanką oleju lnianego z wódką. Akcja trwała kilkanaście godzin, ale konie uratowano. W drodze powrotnej Jan półprzytomny z wyczerpania jechał stępa po dotarciu do domu osunął się z konia i stracił przytomność. Tak zdobywał szlify zawodowe i kształtował charakter. Pod okiem rodziców.
Ciężka praca latem była codziennością i stanowiła cenę przynależności do ziemi. Czas od 1908 do 1934 przypisany do Litwinek, był dwukrotnie przerywany exodusem wojennym. W 1914 roku I wojna światowa, a w 1919 bolszewicka. Za każdym razem trzeba było uciekać, ratując życie przed działaniami wojennymi, za każdym razem majątek był łupiony i niszczony doszczętnie. Jednak wracano, a rodzice dawali przykład wielkiej woli życia i odbudowy. Polesie, dom rodzinny były wartością najwyższą i jej podporządkowano wszystko.
Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska, czerwiec 2016