Polesia czar…

wspomnienie Jana Szadurskiego

Dzieciństwo i młodość
Najszczęśliwszy, jak napisze, okres w życiu, który go ukształtował, wpłynął decydująco na osobowość, uzbroił do walki z przeciwnościami losu.

Urodził się w 1908 r. w Litwinkach na Polesiu, jako czwarte dziecko Józefy i Stanisława Szadurskich właścicieli majątku.
Z wielką estymą wspomina rodzinny dom, niepowtarzalny, dający poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Byli tam oczywiście rodzice, których darzył wielką miłością, rodzeństwo, często przewijali się też bliżsi i dalsi krewni, no i służba. Także pracownicy folwarczni składali się na tę swoistą autonomiczną społeczność.

Okoliczne majątki miały podobną strukturę. Kontaktowano się często i nie tylko w celach towarzyskich. Oczywiście komunikacja była głównie konna, czy to bryczką, czy wierzchem. Koń był głównym środkiem transportowym, najskuteczniejszym pewnie w ówczesnych warunkach.
Były to głównie gospodarstwa rolne (jak mówimy dzisiaj), więc czas był odmierzany rytmem pór roku i prac polowych.
Z dzieciństwa Szadurski wspomina niektóre zdarzenia, w których uczestniczył. Na przykład smażenie konfitur i innych przetworów owocowych. Odbywało się to z wielką ceremonią i przez cały sezon. Obok dworu był duży plac ocieniony wiekowymi lipami. Tam odbywał się cały rytuał. Konstruowano kamienne palenisko, prowizoryczne stoły na krzyżakach, odpowiednie siedziska. Furmankami zwożono dojrzewające owoce, grzyby, a z miasteczka cukier, przyprawy. W ogromnych miedzianych kotłach nad ogniem palenisk, panie smażyły przetwory na zimowe zapasy. Odbywało się to sukcesywnie od wiosny do jesieni. Nikt przecież wówczas nie kupował dżemów w słoikach fabrycznie produkowanych. Dzieci miały atrakcje, asystując przy tych familijnych obrządkach. Szadurski podaje też przy okazji przepis na „starkę”. Cytuję: „z chwilą przyjścia na świat nowego członka rodziny robiło się trunek, który był pity dopiero na weselu, a gdy nowo narodzony nie założył rodziny, to na stypie, specjalnie na ten cel robiło się beczkę z mokrej dębiny, napełniało się czystym spirytusem do pełna, zabijało się beczkę na głucho i zakopywało się do ziemi, na głębokość zamarzania gruntu. To była starka! Od mokrej dębiny miała lekko słomkowy kolor, a moc 90%!

Wielkim przeżyciem dla dzieci były oczywiście święta Bożego Narodzenia. Dużo wcześniej przed świętami, robiono wieczorami ozdoby choinkowe, robili wszyscy, rywalizując, kto robi ładniejsze. Dzieci uczestniczyły też w łowieniu ryb, których trzeba było sporo dla licznych biesiadników. Łowiono je nocą w przeręblach na stawach, wyciągano niewodem ogromną ilość.
Stół wigilijny – cytuję, „był podesłany sianem, a w rogu pokoju stołowego stał snop zboża. Do wigilijnej kolacji zasiadaliśmy dokładnie z ukazaniem się pierwszej gwiazdy. Odbywało się to dość paradnie. Wszyscy chłopcy (a było nas zwykle sporo) zaopatrzeni w strzelby i sztucery wychodzili na duży gazon przed domem rozglądali się po niebie. Kto pierwszy zobaczył gwiazdę strzelał w powietrze, a potem reszta oddawała salwę i wszyscy szturmem wracaliśmy do domu.” No i tak bez pozwolenia na broń, od dziecka mieli z nią styczność. W każdym dworku był cały arsenał.
Dzieciaki jak i dziś czekały na prezenty pod choinką. Nastoletni Janek zapamiętał wigilię, kiedy to w prezencie dostał siodło. Poderwał się natychmiast, by biec do stajni osiodłać konia i wypróbować. Wstrzymał go ojciec mówiąc, że w noc wigilijną zwierzęta też mają święto, rozmawiają ze sobą, więc nie należy im przeszkadzać.
Tradycje Wielkanocne też były praktykowane, a jakże.
W sąsiednim dworze Andronowie (8 km) było osiem córek i czterech synów. Janek ze starszym bratem Jerzym postanowił urządzić sowity śmigus andronowskim panienkom. Umówili się z braćmi dziewcząt, aby przygotowali drabiny, bo młodzież zazwyczaj mieszkała na piętrze, zostawili niedomknięte okno, no i wiadra z wodą. O czwartej rano rozegrała się akcja, szły po drabinie wiadra z wodą, a Janek w środku oblewał po kolei wszystkie dziewczyny. Pisk, wrzask był niesamowity, ale żadna nie salwowała się ucieczką, bo nieprzyzwoitością byłoby pokazać się chłopakom w bieliźnie.
Syci wrażeń odjeżdżali wolno z Andronowa. Aliści gdzieś po 2 km usłyszeli z tyłu tętent końskich kopyt – kawalkada amazonek pędziła wprost na nich, liczebnie mocno przeważały, szykowała się wendetta! Oczywiście oni wówczas w cwał. Udało im się zmylić pościg i pierwsi wpadli do Litwinek wprost na śniadanie do rodziców. Ci o nic nie pytali, choć za chwilę pojawiły się dziewczyny. No, ale „signum temporis” przy rodzicach nic się dziać nie mogło trzeba było grzecznie usiąść do śniadania. Nie można go było jednak za długo przeciągać i dopiero potem, ale już na dziedzińcu rozegrała się regularna bitwa. Trwała do dwunastej, cóż zwyczaj znany i praktykowany do dziś, ale … chyba woda nie ta, no i te konie!

Położenie wsi Litwinki.

W okresie młodzieńczym szczególnie zimą główną atrakcją były polowania, kuligi, bale. Dwory się umawiały, co do harmonogramu tych imprez, miejsca, przebiegu. Szadurski wiele wspomina na temat polowań. Polesie to kraina lesista, często bagienna, obfitowała w zwierzęta, ptactwo wodne. Codziennością były wyprawy w te dzikie ostępy, knieje. Miarą męskości były umiejętności myśliwskie, sprawność w strzelaniu. Szadurski opowiada wiele o różnych przypadkach polowań większych, mniejszych, ciekawszych czy nieefektownych. Przytoczę przypadek zabawny. Brat Jerzy w czasie polowania strzelił do lisa, który wyszedł z zarośli wprost na niego. Lis się przewrócił, a Jurek po zakończeniu akcji przerzucił go sobie przez ramię na plecy i niósł z triumfem trzymając za ogon. Lis jednak był tylko ogłuszony, po chwili oprzytomniał i ugryzł Jurka w pośladek tak mocno, że ten wypuścił go z rąk. Lis czmychnął czym prędzej w zarośla i tyle go widziano. Zawiedziona była żona Jerzego, miała nadzieję na piękny kołnierz.

O edukację dbano indywidualnie. Najpierw w domu prowadziła ją matka. Była też bona Niemka, dzięki której Szadurski biegle opanował język niemiecki, co bardzo się w przyszłości przydało. Dalsze nauki to gimnazjum w Brześciu nad Bugiem oraz studia na SGGW w Warszawie. Wakacje, ferie, święta spędzał oczywiście w Litwinkach. Jako student rolnictwa odbywał praktykę w rodzinnym majątku. Rozkład zajęć dyktowały pory roku i dnia. Pracował w gronie i na równi ze służbą. I wstawać trzeba było o świcie. Jak to opisuje: „ojciec miał trochę kłopotu z przyzwyczajeniem mnie do rannego wstawania. Na wsi latem rano jest to godzina trzecia. Budzenie mnie przez służącą Zosię nie odnosiło żadnego skutku. Ojciec zaczął więc robić to osobiście. Zjawiał się w naszej sypialni (spałem z bratem Jerzym) o trzeciej rano umyty, ogolony i zapięty na wszystkie guziki. Nie było rady. Trzeba było wstawać. W czasie którychś wakacji zlecił mi abym codziennie na godzinę piątą rano na śniadanie przywoził konno z Andronowa pół kostki masła dla matki. Do Andronowa było 8 km, a więc tam i z powrotem szesnaście. Ileś czasu można było zaoszczędzić kosztem wytrzymałości konia. Któregoś ranka przyprowadzono mi osiodłanego konia pod okno, budząc jak co dzień. Lało jak z cebra. Oświadczyłem wściekły, że nie jadę i obróciłem się na drugi bok. O 5-tej usiedliśmy wszyscy do śniadania. Patrzę, a matka spożywa suchy chleb. Bez komentarza. Zaciąłem się i jeździłem po to masło dzień w dzień… nauczyłem się rannego wstawania na całe życie.”
W czasie tych praktyk wakacyjnych musiał wykonywać różne zadania, coraz bardziej odpowiedzialne. Opisuje dwa dramatyczne wypadki. „W czasie obiadu wpada posłaniec od stryjenki z sąsiedztwa z wiadomością, że pastuch się zagapił, całe stado krów wlazło w czerwoną koniczynę i leży wzdęte. Zerwałem się od stołu by wskoczyć na konia, który zawsze czekał osiodłany przed domem. Ojciec nawet nie przerwał posiłku tylko przypomniał mi, jak mam wbijać trokar, z lewej strony brzucha, w kierunku na prawe kolano. Dyrektywa prosta i wyraźna, ale własnoręczne przebicie kilkunastu sztuk leżących i nie własnych było co najmniej emocjonujące. Ale udało się.”
Innym razem przypadek w majątku krewnych pod nieobecność gospodarza, wszystkie konie nakarmione uparowanymi ziemniakami z kiełkami dostały kolki. Weterynarz odmówił przyjazdu. Leczono takie przypadki mieszanką oleju lnianego z wódką. Akcja trwała kilkanaście godzin, ale konie uratowano. W drodze powrotnej Jan półprzytomny z wyczerpania jechał stępa po dotarciu do domu osunął się z konia i stracił przytomność. Tak zdobywał szlify zawodowe i kształtował charakter. Pod okiem rodziców.
Ciężka praca latem była codziennością i stanowiła cenę przynależności do ziemi. Czas od 1908 do 1934 przypisany do Litwinek, był dwukrotnie przerywany exodusem wojennym. W 1914 roku I wojna światowa, a w 1919 bolszewicka. Za każdym razem trzeba było uciekać, ratując życie przed działaniami wojennymi, za każdym razem majątek był łupiony i niszczony doszczętnie. Jednak wracano, a rodzice dawali przykład wielkiej woli życia i odbudowy. Polesie, dom rodzinny były wartością najwyższą i jej podporządkowano wszystko.
Wybrała i opracowała
Wiesława Trawińska, czerwiec 2016

Major- jasnowidz

Kiedyś, chyba jeszcze jesienią 1976 roku, do PSNR w Henrykowie dotarła wiadomość, że Centrala Nasienna, bodajże z Ząbkowic Śląskich organizuje wycieczkę do Leningradu i poszukuje chętnych do wyjazdu. Jak można było się domyślać, w tamtych czasach pracownicy Central Nasiennych nie byli najlepiej opłacanymi pracownikami, więc do takiego wyjazdu chętnych brakowało. Dlatego ktoś wpadł na pomysł, że może do składu wycieczki będą mieli ochotę dołączyć uczniowie PSNR?

Stanisław Bednarski podczas spotkania zjazdowego w 2012 roku

Zawsze lubiłem geografię i historię, więc pomyślałem, że taki wyjazd byłby dla mnie wielkim wydarzeniem. Wpłaciłem pieniądze i zacząłem załatwiać dokumenty.

Tak się składało, że urodziłem się na Kujawach, w okolicach Kruszwicy, więc zaświadczenie z Powiatowej Komendy Milicji Obywatelskiej musiałem osobiście załatwić w Inowrocławiu. Kiedy nadeszły ferie zimowe, wziąłem papierek ze szkoły i niewiele go oglądając, wsiadłem do pociągu relacji Henryków -Wrocław, dalej do Inowrocławia i już autobusem do rodzinnego domu. Ostatniego dnia ferii spakowałem już wszystkie rzeczy potrzebne do mojej zimowej wyprawy do zimnego bieguna dawnego Związku Radzieckiego. Wyliczyłem sobie, że do Inowrocławia dojadę autobusem, a tam udam się na posterunek Milicji Obywatelskiej , gdzie załatwię moją sprawę. Następnie pójdę na dworzec PKP i w drogę do Wrocławia, skąd dalej już prosto do Henrykowa. Pociąg odchodził wieczorem, więc pomyślałem, że załatwię sprawę w pięć minut i dalej w drogę. Komenda Milicji znajdowała się w centrum miasta Inowrocławia, więc kiedy tam dotarłem, było już blisko godziny 15. Załatwię sprawę i spadam na pociąg, planowałem. Zachodzę do urzędu, ciemny korytarz, szukam odpowiedniego miejsca, gdzie zajmują się ewidencją ludności. Pukam do drzwi, zza których słyszę, „– Co wam jest potrzebne obywatelu?”. – Ja, wie pani, chciałem jechać do Związku Radzieckiego i potrzebuję zaświadczenie o niekaralności, aby otrzymać wizę do Kraju Rad. Podaję pani kartkę, którą otrzymałem ze szkoły i wtedy uświadamiam sobie, że oczywiście to szkoła powinna najpierw tę kartkę podstemplować i powiedzieć mi, że „teraz z tym dokumentem pójdziesz pan na milicję”. Pani na komisariacie patrzy na kartkę i znowu na mnie i prawie zaczyna krzyczeć; „- Z czym ty człowieku przyszedłeś! To jest nic niewarty świstek papieru, bo tu brak jest pieczęci ze szkoły!”. Ma się rozumieć – szkoła w pierwszym rzędzie zezwala na taki wyjazd, a milicja sprawdza, czy nie byłem karany. Stanąłem jak wryty, pełen najgorszych przeczuć. To oczywiście nici z mojego wyjazdu! Nie tylko wyjazd, ale i pieniądze już zapewne przepadły! Nie ma możliwości przyjechania ponownie, bo wyjazd z domu do Henrykowa to, w moim przypadku, jak wyjazd zagranicę. Jedynie dwa razy w roku szkolnym mogłem sobie pozwolić na taką podróż; na święta i na koniec roku.

Pani w okienku dobiła mnie, mówiąc, że nie mam szans na pozytywne załatwienie mojej sprawy. Bez szkolnej pieczątki nic nie wyjdzie z planów mojego wyjazdu do miasta bohaterów, jakim był Leningrad „Gorod Gieroj”- miasto bohater, jak je nazywali Rosjanie. „-Idź pan do szkoły, załatw pieczątkę i przyjdź pan jutro”- burknęła pani. Jutro to będzie futro, pomyślałem sobie, i wyszedłem. Wiedziałem, że to jest niemożliwe, bo ja obecnie nie mieszkam w okolicy Kruszwicy, ale na drugim końcu Polski! Więc ponowny przyjazd był oczywiście niemożliwy. Wyszedłem na ten sam ciemny korytarz i szukałem miejsca, gdzie by można było usiąść i ochłonąć. Co za pech- chodziło mi po głowie. Znalazłem w głębi korytarza jakieś miejsce i siedzę zachodząc w głowę co z tym fantem zrobić? Może jest ktoś tutaj w mieście, kto może mi pomóc? W emocjach nawet nie zdałem sobie sprawy, że w tych ciemnościach usiadłem koło drzwi z napisem „Wydział kryminalny”. Siedząc tak musiałem mieć taką minę, jakbym czekał na wyrok co najmniej 10 lat do odsiadki we Wronkach. Ocknąłem się kiedy z pokoju wyszedł milicjant w cywilu i wali do mnie prosto z mostu „- Z jakiego paragrafu jesteście skazani i na ile?”.Tutaj puściły mi już wszystkie hamulce – ja, proszę obywatela – nie znałem jego stopnia, więc nie wiedziałem jak jego tytułować, więc resztką sił wykrztusiłem – jestem niewinny. „- Każdy tak mówi, kto tu przychodzi”- usłyszałem. „- Mówcie, bo już prawie trzecia i na dzisiaj koniec. Wejdźcie do środka!” Musiałem wyglądać jak ściana, bo milicjant zaczął kumać, że taki dzieciak po wąsem to chyba żaden inowrocławski żulik! – Ja, proszę pana, pochodzę z okolicy Kruszwicy, i dziś miałem zamiar jechać dalej pociągiem do Wrocławia i dalej do szkoły i już nie będę miał możliwości załatwienia tego dokumentu na wyjazd do Leningradu. Milicjant zaczął macać się po kieszeniach, więc pomyślałem, że szuka dla mnie kajdanek. Ale nie, akurat znalazł takie małe kwadratowe, metalowe pudełeczko. W środku, jak się domyśliłem, nie było kajdanek, ale jego osobista pieczątka.

Otworzył pudełeczko, chuchnął na pieczątkę. Wziął ode mnie kartkę i opierając ją na kolanie przyłożył pieczątką na moim dokumencie. „- Zmykaj do okienka– powiedział, – bo już piętnasta i zaraz zamykamy.” Ja znowu odzyskałem moce – spojrzałem na magiczną pieczątkę i zobaczyłem, że ten miły pan to nie kto inny ale major milicji obywatelskiej. Obywatelu majorze, chciałem zapytać – niech mi pan wyjaśni, nawet pan nie zapytał się mnie o jaką szkołę chodzi? Ja nawet nie zdążyłem powiedzieć jak się nazywam, a pan zrobił mi taką miłą przysługę. „- Ja wiem o jaką szkołę chodzi! Znam to miejsce!” i uśmiechnął się od ucha do ucha. „– Bo moja żona chodziła w Henrykowie do szkoły”. Wszedłem do pokoju, a pani spojrzała na zegar, co oznaczało, że dziś już za późno. Kiedy jednak podsunąłem jej karteczkę z pieczątką i podpisem obywatela majora, trochę zbladła i prawie zaniemówiła. Bach- bach i jest pieczątka! „– Może pan jechać, wszystko załatwione”.

Zapewne pomyślała sobie, że z „ziomalem” pana majora lepiej nie zadzierać.

Leningrad. Od lewej; Zofia Wawer, Stanisław Bednarski, Iwona Wiatr, Marzena Sarapata.

W lutym 1977 roku pojechaliśmy pociągiem do Leningradu. Kontrole graniczne, druty kolczaste na granicy, wymiana podwozia z wąskich na szersze, ruskie tory itp.

Drugi dzień zjazdu – spotkanie w Budzowie u Olewiczów. S.Bednarski z prawej.

Domyślać się można, że pan major znalazł w Henrykowie skarb swojego życia. Szkoła była nie tylko zapleczem kadr dla nasiennictwa, ale też zagłębiem dobrego materiału na przyszłe żony. Skoro jesteś z Henrykowa to nie mam pytań – pewnie pomyślał major. Stamtąd przecież była jego żona. Skoro był majorem milicji to nie był już taki młody, więc zapewne jeszcze miło wspominał czasy kiedy „wyhaczył” swój henrykowski skarb. Skoro jesteś swój, czyli nasz człowiek to możesz jechać do Związku Radzieckiego. Legenda głosi, że w Noc Wigilijną nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem. Tym razem, chociaż to nie była wigilia, pan major przemówił do mnie jak człowiek. Po latach śmiało mogę powiedzieć, że to jednak zapewne był milicyjny jasnowidz.

Wspomina Stanisław Bednarski

Absolwent PSNR 1975-1977