Z cyklu „Opowieści Sławoja”
Często narzekaliśmy w Henrykowie na nadmiar nauki tego okropnego łacińskiego słownictwa, te zboża, trawy, rośliny; frugum, herbarum, plantarum…., z przekory dwie opowieści tytułuję po łacinie.
Druga część popularnego zawołania muszkieterów, wcześniej jest opublikowana w „ … omnes pro uno – odwet na Ziębicach”. Pierwsza część zawołania – Unus pro omnibus … jest zarezerwowana na tytuł tej opowieści o potyczkach z „Heńkiem z Portofino”.
Ponieważ mam sygnały, że nie wszyscy kojarzą łacińskie powiedzenia, wyjaśniam że „Unus pro omnibus, omnes pro uno” znaczy – „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.”
Pełni entuzjazmu przybyliśmy do Henrykowa pogłębiać dotychczasową albo zdobywać nową wiedzę rolniczą.
Zgromadzenie młodych ludzi z różnych stron Polski, w różnym wieku, w jednej miejscowości stwarzało sytuacje, nie tylko dogodne do zawierania znajomości. Szczególnie dlatego, że prawie wszyscy poza domem, bez nadzoru rodziców, z poczuciem grupowej lojalności, siły, ważności, z ambicjami i z własną wizją zdobywania świata. Tarcia były również wśród słuchaczy Szkoły. Część słuchaczy była już po wojsku czy innych przejściach i próbowała przenieść na internat szkolną odmianę wojskowej fali.
W starszym roczniku był osiłek, który próbował podporządkować sobie młodszych i słabszych kolegów. Udawało mu się to do pewnego czasu. Jednak po przekroczeniu granicy wytrzymałości, został spacyfikowany przez prześladowaną większość. W sposób jednoznaczny określono mu jego miejsce i sposób zachowania się w szkolnej społeczności. Nie była do tego potrzebna interwencja ciała pedagogicznego. Naszego rocznika to jednak nie dotyczyło, znaliśmy to tylko ze słyszenia i opowiadań Rolanda i Bola, kolegów ze starszego rocznika. Z uwagi na to, że nie mogę uzyskać autoryzacji dla ewentualnego o tym tekstu, zrezygnowałem z opisania tych wydarzeń.
Ponure lata 1969/71 były wśród Polaków bardzo przesiąknięte pamięcią wojny, antyimperialistyczną propagandą, co powodowało nasze określone zachowania. Zbiorowisko młodych ludzi z różnych stron Polski od początku nie sprzyjało wzajemnemu zrozumieniu. „Łódzkie Żydy” nie lubiły „Krzyżaków / Pomorzaków/”, Zielona Góra – Gorzowian, Szczeciniacy – Koszaliniaków, Kielczanie – Radomiaków, Bydgoszczanie -Toruniaków, Ślązacy – Warszawiaków, a Warszawka całej Polski i vice versa.
Każde regionalne waśnie i nasze wewnętrzne nieporozumienia były odbierane przez miejscowych jako nasza słabość.
Swoją drogą nigdy nie dowiedzieliśmy się jak te informacje przenikały do społeczności henrykowskiej. Nie jest tajemnicą, że w wielu miejscowościach istniały grupy nacisku, które różnymi metodami skłaniały mieszkańców do określonych zachowań, nie zawsze zgodnych z oczekiwaniami ogółu, a częściej z interesami grup czerpiących z tego korzyści. Dla miejscowych osiłków, stanowiliśmy- według nich- łakomy i łatwy do zdominowania kąsek, co często chcieli udowadniać w henrykowskich zaułkach, na uliczkach, czy w miejscowej restauracji „Piastowska”, szumnie zwanej KARCZMĄ. Faktycznie była ona typową geesowską knajpą w małej miejscowości, podobną do wielu innych w Polsce. Oferując alkohol w różnych postaciach i o różnej mocy, nastawiona była na osiąganie jak największych zysków przy minimalnych nakładach.
W takiej rzeczywistości musieliśmy się odnaleźć.
W Henrykowie również te tarcia były na porządku dziennym. Odbywało się to w różnych miejscach. Wszyscy dobrze pamiętamy bramę wejściową, wysoką, kamienną, ciemną i ponurą (patrz: foto).
Wchodząc ze wsi na dziedziniec klasztorny trzeba było przez nią przejść. Miejscowe osiłki często z niecnymi zamiarami tam na nas czekali, skutkiem czego nieraz wychodziliśmy z tych spotkań mocno poszkodowani. Słuchacze starszych roczników próbowali z tym walczyć, z różnym skutkiem i różnymi konsekwencjami.
Szczególnie znany był przypadek starszego kolegi, ochrzcijmy Go ksywką Kędziorek (na zdjęciu powyżej oznaczony literą V na piersi), który o mało nie wyleciał ze szkoły za czynną obronę. Kontynuację nauki z naszym rocznikiem zawdzięcza Dyrektorowi Janowi Szadurskiemu, który tak długo zadawał mu pytania, aż usłyszał zadowalającą Go odpowiedź. Po kilku próbach Kędziorek wykazał się niezwykłą domyślnością i odpowiedział właściwie, co zamknęło sprawę.
Ze względu na to, że nie mam możliwości autoryzacji, nie podaję imienia i nazwiska, chociaż je znam. Kędziorek jest na tej fotce, ma się dobrze, a żyje w Stanach. Tli się we mnie szczypta nadziei, że sprowokuję go do szerszego opisania tej przygody.
Jednym z miejscowych oprawców był osiłek o pseudonimie „Heniek z Portofino”. Pseudo podobno zawdzięczał umiłowaniu do piosenki „Miłość w Portofino”, której namiętnie słuchał z grającej szafy stojącej w Piastowskiej. Ale ad rem… Dla oderwania się od trudów „nałki”, rozstania i tęsknoty, czasami /kilka razy w tygodniu/ kierowaliśmy umęczone kroki do Piastowskiej. Działo się to w różnych porach, przeważnie po południu. Wieczory raczej omijaliśmy z uwagi na podwyższone ryzyko reakcji miejscowych bywalców, którzy po kliku godzinach bycia tam, różnie na nas reagowali, przeważnie agresywnie. Zaczynało się od – „postaw piwko” przez „koledze też” do „z nami nie wypijesz?”. Różnie na to reagowaliśmy, czasem dla świętego spokoju stawialiśmy, czasem nie i wychodziliśmy. To, że czasem stawialiśmy, było miło przyjmowane, ale nie przenosiło się na spotkanie następnym razem. Było jednostkowe, tu i teraz.
Heniek z Portofino, miejscowy wiracha, z racji tego, że był z Henrykowa, jak również, że nie było innego lokalu, opanował Piastowską i traktował lokal i klientów jak swoje.
Miał bujny życiorys niebieskiego ptaka, jak sam o sobie mawiał – zgniła erka – co to z niejednego pieca chleb jadł, czasami po spożyciu intonował – „przyleciał do mnie na kraty biały gołąbek skrzydlaty” czy w bardziej nostalgicznym stanie – „więzienne mucio”. Roztaczał wokół siebie atmosferę niepokonanego. Często wymuszał na innych poczęstunki lub prowokował bójki, a że ich przeważnie było kilku, więc kończyło się to smutno dla odmawiającego.
Ja nie lubię piwa, więc rzadko bywałem. Czasami „bywnąłem”, ale raczej za dnia. Spotkałem się jednak niejednokrotnie z zawołaniem „postaw piwo”. Przeważnie wychodziłem bez zaspakajania cudzego pragnienia. Z racji moich treningów w Lechii Tomaszów Mazowiecki, przychodziło mi to z trudem. Dla spokoju omijałem Piastowską.
Ale panta rei… Wieczór, już w pokoju, jeszcze tylko siusiu i spać. Ktoś wali w okno, starszy rocznik atakują w knajpie. Pognaliśmy ich bronić. W knajpie rwetes, przepychanki, totalny chaos. Heniek przewodzi. Co ostrożniejsi umykają bokiem. Udaje nam się pokojowo chwilowo uspokoić sytuację, co chwila jednak temperatura dyskusji się zmienia.
Podchodzę do Heńka, proponuję, że między sobą załatwimy sprawę. Dyskusje, lekkie przepychanki, ustalamy warunki oraz korzyści, ich i nasze, w razie wygranej.
Stanęło na tym, że jeśli on górą to my stawiamy, jeśli ja to oni stawiają. Skrzynkę piwa. Plus jeśli ja górą, to oprócz piwa mamy stały wolny wstęp bez zaczepek z ich strony.
Walka będzie w kategorii „siłowanie się na rękę”, prawą. Siadamy do stolika, siłujemy się. Treningi w Lechii pomogły, znam kilka trików, zastosowałem, pomogły. Heniek nie może przeżyć– woła na lewą– uległem.
Piwo postawiliśmy solidarnie, po skrzynce. Wracaliśmy z ufnością w pozytywne załatwienie problemu. Mogliśmy chodzić spokojnie do Piastowskiej, po Henrykowie, a Heniu okazał się w miarę równym i słownym facetem. Mieliśmy spokój. Nie wiem jak było po naszym wyjeździe, to musi ktoś z innego rocznika skomentować.
W takim środowisku, folklorze i klimatach przyszło nam na różnych płaszczyznach zdobywać czy pogłębiać rolniczą wiedzę zawodową.
Sławoj Misiewicz
Brak komentarzy on Unus pro omnibus … – potyczki z „Heńkiem z Portofino”