Licznik odwiedzin:
N/A

Dziki bez

     
Nie przepraszaj dziewczyno.

Wiem że nocą szłaś już ku mnie,

gdy nagle… zapach bzu cię pochwycił

i trzymał w swym wonnym uścisku.

Aż omal mdlejąc, marzyć poczęłaś o młodym kochanku,

by przybył i napełnił twe usta pocałunków słodyczą.

Potem sen głęboki cię wtulił w ramiona                                                                   

Piotr Skowroński (THRiN 1977-82)

„Harnaś” pierwszy raz- będę generałem!

Z cyklu: Opowieści Sławoja

Po maturze chciałem rządzić. Ponieważ często słyszałem hasło- „nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”, to pomyślałem, że ja z maturą będę generałem. Ku zgrozie Taty, który powiedział; – „Jak to, mój syn do komunistycznego wojska? To za to ja krew przelewałem”? Na początku września, mimo wszystko, albo bardziej na złość Tatusiowi, pojechałem na egzaminy. Wybrałem się tam odpowiednio, „żebym wyglądał”, w pięknym garniturze z Kanady. Taty kolega z partyzantki był mądrzejszy, po wojnie tam uciekł i przysyłał nam paczki. Kanadyjski garnitur i koszula non iron! W takim wdzianku byłem gość – puszyłem się.

Kiedy pierwszy raz ten garnitur zakładałem, to w bocznej kieszeni znalazłem 50 dolarów kanadyjskich. Kupiłem za to całe ubranie z jeansu- kurtkę i spodnie.

Na zakupy specjalnie pojechaliśmy do Warszawy, do PEWEXU. Do tego miałem buty „cowboyki”, od znanego w Warszawie szewca Śliwki. Resztę gotówki od Kanadyjczyka siostry z Mamą zagospodarowały. Pamiętam, że Tacie jakiś alkohol kupiliśmy i Marlboro. Też w PEWEXIE. Alkohol Tacie myszami śmierdział, a papierosy, jakieś perfumowane, za słodkie były. Nasza „CCK” (Czysta Czerwona Kapslowana) i „Sporty” lepsze, tak mówił. Z tymi Wranglerami to też chryja była. Takie ładne i „amerykanske” miały być tylko na „lepsze” okazje. Na mieście nikt takich nie miał, więc często wbrew woli Rodziców wymykałem się w nich dla szpanu na miasto. Największy elegant w miasteczku byłem. Szał po prostu. Cała kawiarnia moja. Nie dawało się tych wyjść ukryć, bo kawiarnia była za ścianą naszego domu, co owocowało awanturami po powrocie. Miałem również unikatową metalową firmówkę Wranglera.

Razem ze mną do tej samej uczelni w Pile zgłosił się Krzysiek Krawczyk, kolega z klasy, który wiedział o moim wyroku w zawieszeniu. A w moim podaniu o tym cicho sza. Wyrok nie był jeszcze prawomocny.

Pojechałem do Oficerskiej Szkoły Samochodowej w Pile. Mieściła się w starych niemieckich koszarach i tam w wieloosobowej sali byliśmy zakwaterowani.

W tamtych czasach często bluzgałem. Nie podobało mi się to, więc chciałem się odchamić i po każdym przeklnięciu głośno wypowiadałem „…o ku… a miałem nie kląć”, co było przyjmowane z wesołym zrozumieniem, przez co zyskiwałem kolegów- równie oklętych. Z egzaminami szło mi dobrze. Gorzej z „falą” starszego rocznika. Stawiałem się! Z jednym sobie poradziłem, z dwoma też trochę, z kilkoma już nie. Nie żałowali mi razów, mieli ciężkie wojskowe buty. Parę dni musiałem się potem regenerować. Koledzy mnie doglądali. Mimo wszystko informacja o pobiciu jakoś doszła do dowództwa. Chcieli wiedzieć jak to było, przepytywali… Ja milczałem. Honor Skorpiona nie pozwalał zachować się inaczej. Nigdzie nie zgłosiłem. Po raz pierwszy zyskałem wtedy przezwisko – HARNAŚ. Ciekawe dlaczego?

W przerwach między docieraniem „sierściuchów” (młodych żołnierzy) i egzaminami było dogadywanie się ze starszym rocznikiem. Wóda i kartograjstwo.

Na zdjęciu siedzę w białej koszuli, pozostali to „repy” z drugiego rocznika.

Stopniowo entuzjazm do bycia generałem mi opadał. Takim wojskiem mam dowodzić? Szkoła na wojskowy sposób dbała o nas, zachęcała do pozostania. Mieli własny poligon w Pile, z torem i sprzętem motocrossowym. Pozwalali nam, mimo braku uprawnień, poszaleć na motocyklach.

Wozili chętnych skotami (obowiązywał zakaz fotografowania- tajemnica wojskowa) i czołgami.   Garnitur ucierpiał w bójce ze starszym rocznikiem, po jazdach skotami, czołgami i na motocyklu po poligonie. Mimo używania jakichś ubrań ochronnych, był tylko do wyrzucenia. Ku zgrozie Rodziców, bo przecież taki ładny był – „amerykansky”! Koszula też do śmieci. Głos Mamy – „niczego nie uszanuje”. Tatuś, między prawym a lewym, że „darmozjad” jestem. Nie do końca rozumiałem co miałem darmo zjeść, ale się nie dopytywałem, bo i tak mi już gwiazdy w oczach bardzo migały.

Piła, jest 12 wrzesień. Został mi jeden egzamin, ze sprawności fizycznej. Akurat wtedy odwiedza mnie kuzyn z informacją, że są dodatkowe egzaminy na SGGW. W pierwszym odruchu chciałem zabrać z uczelni swoje papiery, ale nie wydali, już byłem prawie „ich”. I wtedy kuzyn radzi; „- Oblej egzamin ze sprawności fizycznej!” Ale jak to, przecież trenowałem w Lechii? 16 wrzesień. Zdaję egzamin ze sprawności. Na drążku udaję słabego. Pomagają mi, podsadzają, żebym dziesięć podciągów zaliczył. Robiąc pompki też udawałem wykonując niefachowo „małżeńskie”. Jednak dziesięć wystarczyło. Zostało pływanie. Nie chciałem wejść do odkrytego basenu, bo woda zimna.

Wrzucili, udawałem topielca, nie wychodziło, bo pływać umiałem. Przeciągnęli przez basen bosakiem, kierowali nim koledzy ze starszego rocznika. „Łap się haka”– wołali. Jak złapałem to celowo mnie pod wodę zanurzali. Po tym egzaminie odbyła się rozmowa z dowództwem. Wiedzieli o moim wyroku w zawieszeniu. Chyba kolega z klasy, Krzysiu, ozór rozpuścił, ale pewności nie mam. Mimo wszystko nie chcieli puścić. Chyba pasował im na oficera mój twardy charakter. Prośby, groźby, że czeka mnie zwrot kosztów za zakwaterowanie i utrzymanie za czas egzaminów, że wezmą w kamasze do karnej jednostki w Orzyszu, gdzie mnie rozumu nauczą… W tej karnej jednostce podobno sierżant „Antenka” tylko czekał na takich co im Ludowe Wojsko Polskie się nie podobało. „Antenka”, bo stale chodził z kijem w ręku i używał go na nieszczęsnych zesłańcach. Od innych, bardziej zorientowanych krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o jego okrucieństwach. Podobno, bo nigdy tam nie trafiłem.

W końcu wyrwałem swoje papiery z sekretariatu uczelni. Jak już je miałem w ręku, to razem z kuzynem odpłaciliśmy temu co najbardziej mnie kopał.

Zysk z egzaminu w OSS w Pile? Zostały doświadczenia, znajomości i koledzy, którzy dostali się do szkoły. Mogłem Wranglery na co dzień nosić, bo garnitur się do noszenia nie nadawał. Strata? Obita facjata z lekkimi przebarwieniami na skórze i bolące żebra.

Po powrocie do domu Mama – przytuliła.

Komentarz Taty; – „na zbity pysk wyrzucili”. Nie wiedziałem, miał żal, czy satysfakcję?

Ja zaś żyłem już czymś innym. W planie miałem egzaminy na SGGW i bycie dyrektorem, czegokolwiek byle rządzić. Nigdy nie byłem wzięty w kamasze, ani żadnym kosztem mnie nie obciążyli. Od razu do WKU zaniosłem dokumenty z SGGW.

Sławoj Misiewicz

S p o t y k a m y s i ę !

Uczestnicy zjazdu w 2015 r. Pensjonat „U Koniuszego” w Srebrnej Górze.

W dniach 14- 15 czerwca 2022 r. w pensjonacie – hotelu Derkacz w Ziębicach (ul. Wałowa 34, 57-220 Ziębice, tel. 74/819 12 88) organizowane jest spotkanie Henrykusów. Zaproszenie jest kierowane do rocznika PSNR 1972- 74, ale i do innych roczników wszystkich szkół henrykowskich. W programie spotkania, którego początek określono na godziny 14- 16.00 we wtorek kiedy osoby przyjeżdżające sukcesywnie będą częstowane obiadem, jest kolacja o godzinie 19.00, nocleg w miejscowym hotelu oraz dwa posiłki środę. Środowe śniadanie przygotowane będzie na godz. 9.00 a o 13.00 grill.

Liczba noclegów limitowana jest do 40 osób, więc obowiązuje tu zasada, kto pierwszy ten lepszy. Pozostałe osoby, które nie dostaną noclegu w hotelu Derkacz mogą załatwić sobie miejsce w pobliżu, np. w Gospodarstwie agroturystycznym w Krzelkowie 67 (4 km od Ziębic), tel. 605 937 368.

Koszt imprezy wynosi 260 zł z noclegiem, 200 zł bez noclegu od osoby. Zgłoszenia w formie przedpłaty 100 zł na konto;

Zenon Kowalczyk 36 9283 0006 0013 0202 2000 0010

przyjmowane będą do dnia 1 czerwca br.

Dla gości hotelowych zapewniony jest bezpłatny, monitorowany parking. Osoby zdeterminowane na dłuższy pobyt, tj. wcześniejszy przyjazd i późniejszy odjazd proszone są o uzgodnienie tego z organizatorem;

Zenon Kowalczyk, tel. 501 388 931.

Boisko w Henrykowie, 2015 r. Od lewej: Andrzej Konarski, Zenon Kowalczyk i Idzi Przybyłek.

„Motylem jestem…”- wspomnienie o Agnieszce Graczyk

Była jak kolorowy motyl, który na chwilę zawitał w naszym ogrodzie i zostawił zapach kruchych skrzydeł. Agnieszka często nuciła piosenkę o tym tytule. Taką ją pamiętam.

Z Agnieszką poznałyśmy się w Henrykowie, a dokładnie w internacie żeńskim, gdzie w trakcie którejś imprezki Agnieszka odtańczyła na stole kankana i zrobiła to z klasą, jak prawdziwa artystka z variete. Zawsze miała dryg do tańca, wyczucie rytmu, elastyczność oraz swobodę tak ciała jak i ducha. Myślę, że my, dziewczyny z roku niżej, podziwiałyśmy ją za radosny styl bycia, wieczny, beztroski szczebiot i szczery uśmiech.

Agnieszka Graczyk utrwalona w kronice rocznika.

Po zakończeniu PSNR-u Agnieszka odbyła praktykę w stacji hodowli roślin pod Wrocławiem, gdzie poznała swojego przyszłego męża Emiliana Nowaka, również absolwenta Henrykowa. Wróciła z mężem do swego rodzinnego gniazda, jakim był przestronny dom i duże gospodarstwo rolne w Pomianowie Dolnym, prowadzone przez jej rodziców. Rozpoczęła też studia zaoczne na Akademii Rolniczej we Wrocławiu.

Spotkałyśmy się, przypadkiem, półtora roku później, w Paczkowie (2 kilometry od Pomianowa), gdzie zamieszkałam po zakończeniu szkoły. Na świecie był już pierwszy syn Agnieszki. Następnego dnia przyszła do mnie na piechotę, z maleńkim dzieckiem w wózku i bukietem polnych kwiatów na powitanie. Takich spotkań się nie zapomina.

Tak się zaczęła nasza przyjaźń, wzajemne odwiedziny – przynajmniej raz w tygodniu, codzienne telefony, imieniny, wyprawy na lokalne imprezy, wspólne święta, urodziny jej kolejnego syna, a potem córki, komunia mojej córki.

Pamiętam jak trudno było w tamtych czasach o różne produkty na rynku i szyłyśmy sobie sukienki z wcześniej farbowanych, tetrowych pieluch i żakiety z wykrojów „Burdy”. Przywoziła mi swoje skrypty i notatki z wykładów (wówczas już obie studiowałyśmy na AR ale w innych rocznikach), a potem opijałyśmy egzaminy. Czasem to były dłu……..gie wieczory. Pamiętam jak zwierzałyśmy się ze swoich problemów i zmartwień, jak cieszyłyśmy się z drobiazgów…

Pamiętam wyprawy z Agnieszką jej małym, beżowym Fiatem 126 p, wspólnie upieczone ciasta, zerwane kwiaty, zabawy sylwestrowe w gronie naszych znajomych. Takie normalne życie…

Ta przyjaźń przeniosła się na nasze rodziny, rodziców, rodzeństwo, oraz nasze dzieci, które do dziś się ze sobą przyjaźnią.

Agnieszka zachorowała poważnie na przełomie 1986/87 roku. Początkowo nie chciała przyjąć swojej choroby do świadomości ale po namowach poddała się operacji i leczeniu. Niestety choroba wróciła. Miała najlepszą, możliwą na tamte czasy opiekę w osobach zaprzyjaźnionych lekarzy (śp. dr Tadeusza Nowickiego i jego żony Leny, oraz dr Krzewickiego). Byłam z nią do końca. Umarła w szpitalu w Paczkowie 30 marca 1991 roku. Jest pochowana w Paczkowie.

Agnieszka zostawiła trójkę małych dzieci. Ania miała 7 lat, a chłopcy byli w wieku szkolnym. Dzieci wychowywał samotnie jej mąż, Emilian (mówiliśmy do niego Mirek). Nie było mu łatwo z powodu inwalidztwa jakiego doznał w wypadku drogowym ale wychował dzieci porządnie. Mirek zmarł w 2019 r. Jest pochowany z Agnieszką.

Halina Kruszewska

Majowe wspomnienie

Majowe flagi jeszcze wiszą na budynkach, więc nie jest za późno przypomnieć jak to było w roku 1975. Zawdzięczamy to upamiętnieniu Święta Pracy w kronice rocznika prowadzonej graficznie przez Krzysztofa Reka. Ci dzielni ułani to Leszek Puchalski i Marian Samek.

Zbiorówka od Haliny

W gronie osób zaglądających na stronę henrykusy.pl jest nas coraz więcej. To doskonała wiadomość! Ostatnio odezwała się do redakcji Halina Kruszewska, kiedyś Różycka, która poza wyrazami sympatii przekazała kilka zdjęć. Cenna jest zbiorówka jej rocznika PSNR 1974- 76 z wykazem nazwisk. Dziękujemy!




Przyjemnie było by się spotkać jeszcze na jakimś zjeździe, póki nie mamy lasek i balkoników. 
Nr 1- Iza Maćkowiak, 2- Ewa Plaszczyk, 3- Zosia Wawer, 4- Marzena Sarapata, 5- Boguś Rozpara, 6- Halinka Koc, 7- ?, 8- Wiesiu Kamyczek, 9- Ewa Sikała, 10- Franek Rudek, 11- Zosia Szymańska, 12- Antoni Matczuk, 13- Jadzia Grochowska, 14- Halina Różycka, 15- Doktor Zbigniew Urbaniak, 16- Krzysiek Wójcikowski, 17- Stefan Jakubowski, 18- Kazik Piątkowski, 19- Andrzej Kowaliński, 20- Zbigniew Pomianowski z rocznika 1975- 77 (już nie żyje), 21- Roman Paździerski, 23- Adam Wiśniewski,
24- Jurek Stelmaszczyk, 25- ledwie widoczny – Krzysiek Ciechurski (już nie żyje).

Na zdjęciu grupowym naszego rocznika brakuje: Anki Fułek, Cezarego Malinowskiego, Baśki Kalisty, Eugeniusza Kuleszy, Sławka Chabery, Janusza Żurka, Andrzeja Olewicza, Andrzeja Dominika, Anielki Górak, Zosi Stolarczyk, Leszka Modrzejewskiego, Aliny Ważnej, Joli Jaroszewskiej- po mężu Bruskiej. Może kogoś jeszcze pominęłam? Nasz rocznik był liczny.

Halina Kruszewska

Elegancja Francja

Par excellence

Każdy w życiu ma swoje powiedzenia, ulubione zwroty. Ja ich miałem co niemiara, ale zauważałem je i u innych, np. u dyrektora Jana Szadurskiego.

Obserwowałem zachowania naszego Henrykowskiego Guru, który miał tendencję do używania barwnych, często obcych określeń.

Między innymi były to „par excellence”, czy polskie „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i to zaraz”. Używał ich we właściwych miejscach i znaczeniu. Słysząc to kilka razy, po którymś wykładzie, nie bardzo wiem dlaczego, ale chyba żeby błysnąć, wyszedłem za Dyrektorem i zapytałem, co znaczą te łacińskie słowa „par excellence”? – To po francusku– odpowiedział i poszedł nie tłumacząc na polski. Dałem ciała, mówiąc językiem naszych wnuków! Taki to ze mnie „lyngwysta” był.

Powiedzenia „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i to zaraz”, nasz Guru używał najczęściej na zakończenie wykładu, jako parafrazy części pacierza. Natomiast o psie („wiadomości o koniczynie czerwonej będą się wam świecić jak psu…. po lewej stronie”) często przytaczał na egzaminie, będąc sam na sam ze słuchaczem.

Apropodefakto

Mam wrażenie, że moje uświadamiane dopiero teraz przywary z czasem poznikały, stały się mniej istotne, wypłaszczyły się i znikły. Z pewnością z racji wieku. Ale w młodości były bardzo ważne, czasem śmieszne, z czego nawet nie zdawałem sobie sprawy.

Miałem słabość do używania górnolotnych określeń czy słów. Lubiłem wśród małomiasteczkowych łobuzów błysnąć zagranicznym słowem, jako samodowartościowanie. Obce słowa i „amerykansky” garnitur lub Wranglery, no „szał – pał” po prostu.

Kiedyś podłapałem słowo„alias”– „inaczej zwany, znany jako”. W klasie omawialiśmy akurat „Potop” Henryka Sienkiewicza. Do domu mieliśmy zadane wypracowanie o Kmicicu. Do dziś pamiętam jaki wymyśliłem początek; „Andrzej Kmicic alias Andrzej Babinicz”! Kiedy to usłyszał polonista, profesor Stanisław Ziółkowski, od razu mi przerwał i postawił dwóję.

„ –Mamy tyle polskich słów, że doskonale możemy zamiast „alias”, użyć polskiego słowa– argumentował.

Co ciekawe, mając łatwość w wysławianiu się i lekkie pióro, przez całe liceum pisałem wypracowania Ewie, mojej szkolnej miłości.

Na zdjęciu stoi w tylnym rzędzie trzecia od prawej, w okularach. Po studiach wyszła za porządnego, niestety. Pierwsza od prawej również Ewa, to także moja miłość, ale platoniczna, z podstawówki. I ta wyszła za innego, piekarza– cukiernika z Rawy Mazowieckiej. Też z porządnych, pomimo, że „lubiał wypić”.

Żeby się różniło od mojego, w wypracowaniu dla Ewy też użyłem obcego, łacińskiego „vel” – co znaczy „albo, czyli”. Napisałem „Andrzej Kmicic wel Andrzej Babinicz”. O dziwo dostała piątkę, w uzasadnieniu zaś było wychwalone użycie tego zwrotu. Może dlatego, że napisane przez „w” bardziej polsko wyglądało, a może dlatego, że Ewa była prymuską i ponadto- ładna! Mój komentarz? Ciężkie było życie klasowego „pariasa” (znowu obce słowo).

Określeń „a propos” i „de facto” używałem dowolnie, gdzie mi się wydawało, że mogłem użyć. Ponieważ wypowiadałem je na jednym wdechu, brzmiało to łącznie „apropodefakto” i tak mnie koledzy przezwali.

Przykładowo, do kelnerki w kawiarni mówiłem: „– A propos kawy to de facto z cukrem proszę”. Takie to „górnolotnie wyszukane” było. Kelnerka zdezorientowana mocno zdobyła się tylko na zdawkowe – „cukier na stole”.

Przestawiona składnia zdania też to miała podkreślać.

A propos, de facto”, to naleciałość, która co prawda mi nie zaszkodziła, ale pozwoliła wychowawcy Józefowi Iwanickiemu wygłosić na egzaminie maturalnym uszczypliwą uwagę, za którą ja się odgryzłem w dwójnasób. Maturę zdawałem w maju 1966 r. przy kwitnących kasztanach, jak nakazywała tradycja.

Komisja egzaminacyjna, przed którą zdawałem najważniejszy egzamin życia. Od lewej – profesor Andrzej Gawot, dyrektor Józef Karczewski, profesorka Zofia Hardasiewiczowa, wychowawca Józef Iwanicki i… twarde krzesło dla egzaminowanego. To krzesło skrzypiało, co kojarzyło mi się z opowiadaniami partyzantów o esbeckich przesłuchaniach, kiedy stawiali je do góry nogami i kazali przesłuchiwanym siedzieć na nodze.

Na egzaminie z historii idealnie trafiłem na pytanie i zwrotu „a propos” używałem we właściwy sposób. Zacząłem od – „a propos bitwy pod Grunwaldem… de facto odbyła się ona w 1410 roku…” i dalej „a propos dowodzącego polskimi wojskami… de facto był nim Władysław Jagiełło…” i jeszcze chyba dwa razy „a propos”, na co podirytowany profesor Iwanicki – „może dość tych aproposów i przejdź do faktów”. A przecież fakty podawałem!!! Skwitowałem jego uwagę – „ad rem” opowiadając o zwycięstwie, by po kilku zdaniach użyć filozoficznego stwierdzenia „panta rhei” i efektowną wypowiedzią zakończyć egzamin. Fakty podałem, maturę zdałem.

Skorpion- Scorpius perniciosa squilla- kurdupel złośliwy Sławoj Misiewicz

Marycha w kukurydzy

O naszym Henrykowie najwięcej mówiło się w kontekście zespołu szkół, teraz głównie o zabytku klasy „0”. Zdarzały się jednak wyjątki. O jednym z nich w lipcu 2014 roku pisał internetowy Express-Miejski.pl

„W Henrykowie odkryto plantację mariuhuany. Nieznani hodowcy posadzili ją między rządkami z kukurydzą nasienną. Sprawą zajmie się policja.

We wtorek (15.07) ludzie ogławiający kukurydzę nasienną na jednym z pól znajdujących się w Henrykowie znaleźli plantację marihuany.

Konopie indyjskie. Foto Pixabay.com

Pole, na którym znaleziono plantację jest własnością Małopolskiej Hodowli Roślin, jednej z największych firm hodowlano-nasiennych w Polsce. Kukurydza, w której znaleziono sadzonki przeznaczona była do selekcji. Zanim jesienią zostanie ona zebrana wcześniej ludzie pracując na polu ogławiają ją, czyli usuwają kwiat.

Hodowcy najprawdopodobniej nie spodziewali się, że przed ich zbiorami, ktoś będzie sprawdzał pole. Być może, gdyby marihuana została posadzona na innym polu, gdzie rośnie zwykła kukurydza nikt by się o tym nie dowiedział. 

Policjanci z Komendy Powiatowej w Ząbkowicach Śląskich, którzy pojawili się na miejscu zmierzyli plantacje, spisali stosowny protokół a także usunęli z pola wszystkie sadzonki. Nie wiadomo jeszcze ile sadzonek zebrano i jak dużo były warte. Nieoficjalnie wiemy, że około 50 tysięcy złotych. AJ/express-miejski.pl

Informacja o tym „znalezisku” przypomniała mi, że w czasie nauki w Henrykowie (1973- 75) pierwszy raz w życiu widziałem konopie i brałem udział w ich zbieraniu. Sic! Do zarobkowania mnie i kilka innych osób namówił Jurek Bruski. Nie były to jednak konopie indyjskie a zwykłe konopie siewne (włókniste) wykorzystywane przemysłowo. Plantatorem i płatnikiem biednych słuchaczy był ówczesny kierownik poczty w Henrykowie. Dla mnie prawdopodobnie były to pierwsze pieniądze zarobione w czasie nauki w PSNR. Następna wypłata była za szkolenia rolników z powszechnej samoobrony (przedmiot majora S.Rataja), o czym już pisałem wcześniej. (Andrzej Szczudło)

Hipodrom w Henrykowie

(w nawiązaniu do publikacji Idziego Przybyłka z lutego 2022 r.)

Wielkie dzięki dla Idziego Przybyłka za opowieść o powstaniu sekcji jeździeckiej w Henrykowie; była dużą atrakcją w środowisku.

Szczególne wrażenie wywarły na mnie trzy kwestie;

– upamiętnienie działań kolegi, nieodżałowanego Janka Świerzyńskiego,

– piękna postawa dyrektora Władysława Szklarza, który tak żywo zareagował na inicjatywę chłopaków, umożliwił im realizację marzenia i wspierał ją w całej rozciągłości,

– przykład niezwykłej oddolnej inicjatywy i bezinteresownej, ofiarnej pracy zapaleńców.

Pragnę dorzucić „a propos” garść wspomnień z tamtego okresu. Wspomnień z perspektywy rodzica tego najmłodszego. Zafascynowany przykładem dorosłych w pełni podzielał ich entuzjazm.

Mirek Trawiński bardzo przeżywał tę końską przygodę. Janek Świerzyński był jego największym autorytetem!!! Biegał systematycznie do stajni, nic tu nie stanowiło dostatecznej przeszkody.

Mirek Trawiński i Jan Świerzyński.

Nie byliśmy z tego powodu uszczęśliwieni, ten i ów się gorszył, że pozwalamy dzieciakowi, ten i ów widział jak leciał z tych koni… Ale Mirek prosił, rozpaczał, uciekał.

Kilka epizodów. Jest paskudny dzień, zimny, dżdżysty, ślisko… Ma kategoryczny zakaz! Zazwyczaj po obiedzie w stołówce biegał do stajni. Patrzę przez okno; Mirek wychodzi z zamku, ale zamiast do domu idzie do stajni. Tylko jakoś tak dziwnie, pod murami, jak złajany pies… – no będzie, bo będzie… Jednak wkrótce pojawia się w domu. Byłem w stajni- tłumaczy- trochę popatrzeć na konie…

Jeździł najpierw na poczciwej Baśce od bryczki, potem sprowadzono dla niego 1,5- letnią Szpaczkę, taki trochę osiołek. Dzielił ją z 13- letnim synem koniuszego, Nowackim. Którejś niedzieli siedzę nad klasówkami. Mirek coś długo nie wracał, patrzę przez okno; – jest z kimś dorosłym, ale nie na Szpaczce, tylko na kapryśnej Sarnie! Rzucam klasówki, idę tam. – Dlaczego Mirek nie na Szpaczce?!- pytam. – On jest za dobry na Szpaczkę- odpowiada trenujący i kontynuuje komendy; – cały czas kłusem, pół wolty Misiu!

Mirek Trawiński w gronie starszych kolegów.

Jakieś zimowe dni, stwierdzam, że Mirek coś konspiruje. Nastawia budzik na 5.30 rano, tłumaczy, że chce ćwiczyć dla kondycji. Po kilku dniach sprawdzam, bo świeci światło w swoim pokoju gdy jeszcze śpimy. – Co robisz?! – Czytam sobie- odpowiada z niewinną minką wtykając mi „Ferdynanda Wspaniałego”. Zauważyłam jednak, że w międzyczasie chował inną książkę. Sięgam po nią i czytam: „Skrypt dla studentów WSR <Jazda konna>”. Mirek tłumaczy, że książkę pożyczył mu Janek, a on musi ją szybko przeczytać. Opowiada jakie to ciekawe rzeczy tam znalazł. Rozbawiona przeglądam skrypt i szukam, co piszą dla juniorów. Owszem piszą, ale juniorzy tam są od 14 lat! Mirek ma ledwie 10!!

Pisze Idzi o adaptacji stodoły na krytą ujeżdżalnię. No właśnie. Jest niedziela, byliśmy rano całą rodziną w kościele. Po mszy rozmawiamy ze znajomymi, ale Mirek smyrgnął do koniarzy. Coś tam działa. Poszliśmy z mężem za nim. Właśnie opróżniano stodołę. W tumanach kurzu chłopcy ładowali zleżałe siano na przyczepy, które Idzi gdzieś wywoził. Mirek w świątecznym garniturku rzucił się pomagać. Trzeba było go zagonić do domu, żeby się choć przebrał.

Pamiętna niedziela 27 stycznia 1974 roku. Był zimowy, słoneczny, piękny dzień. Pojechali w czwórkę na spacer do parku. Mirek na źrebnej Banderze. Ale ich poniosło! Na pola, lasy, wioski, oparli się pod Gromnikiem. Mirek wrócił o 14.00. W niesamowitej euforii opowiadał o wrażeniach…

– był tak szczęśliwy…

W.B.Trawińska, kwiecień 2022 r.

Harnaś- liceum…

Przedszkole w Tomaszowie Mazowieckim, 1952 r.

Czupurek od przedszkola. Na zdjęciu powyżej, ja w drugim szeregu piąty od lewej, pierwsza i czwarta w tym samym rzędzie to moje siostry. Ja nabzdyczony, bo starsze były i stale mnie nadzorowały, co mi się nie podobało. Ładny byłem, że jak jechaliśmy z Mamą autobusem, wszystkie kobiety mnie na kolanach chciały trzymać i tak z kolana na kolana przechodziłem. Ta miłość do kobiet mi została. Zbrzydłem z wiekiem.

Urodziłem się pod znakiem Skorpiona, w listopadzie 1948 r., w Szklarskiej Porębie, w rodzinie młynarzówny i porucznika AK pseudonim „Salwa”.

Cmentarz w Markach k. Warszawy

Taki galimatias wojenny. Mama piękna córka młynarza, który zaopatrywał partyzantów z kieleckiego oddziału „Ponurego” /Jan Piwnik, stryj Barbary Piwnik, która w latach 2001- 2002 była ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym/.

Góry Świętokrzyskie, to te same strony, o których wspominał Dyrektor Jan Szadurski.

„Ponury” wita się z księdzem.

Tato akowiec, często z tego powodu się przeprowadzaliśmy. Wrocław, Szklarska Poręba, Bierutów, Oleśnica, Zawiercie, Tomaszów Mazowiecki itd., nie wszystkie miejsca pamiętam. Po kolejnej przeprowadzce wylądowaliśmy w Rawie Mazowieckiej.

Panorama Rawy Mazowieckiej z 1976 r. (fotopolska.eu)

Małe, zapyziałe, zapomniane miasteczko na Mazowszu, z dużą ilością dzieci, często z obcymi nazwiskami – Eisentraut, Zimmerman, Szmit czy Muller, Lajzer, Fuks. Taki polsko – niemiecko – żydowski mieszaniec, tylko ruskich brakło. Tu w maju 1958 roku przeżyłem głośny na całą Polskę tajfun, tornado czy jak to jeszcze nazywali. Do dziś pamiętam.

Po przejściu tajfunu, dom w którym mieszkałem. Stałem w oknie jak szalał.

Wychowany byłem w świadomości Katynia, na partyzanckich wspomnieniach i ich piosenkach, w stylu bojowym – …my bandyci Jędrusia…, sentymentalnym- …rozkwitały pąki białych róż…, pobożnym- „O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń”…, czy frywolnym- „…ach wyjdź na balkon dziewico…” … i anatomicznych dowcipów. Takie partyzanckie opowieści. Słyszałem je często przy okazji mocno zakrapianych spotkań byłych partyzantów.

Jeśli chodzi o Katyń, to na lekcji historii przy okazji omawiania dokonań w ZSRR, błysnąłem swoją wiedzą na ten temat, za co wyleciałem za drzwi. Po lekcji profesor Siech opieprzył mnie. Powiedział, że „pieprznąłeś jak koza ogonem o brzozę” i kazał się z tą wiedzą więcej nie ujawniać. Mądry, pragmatyczny człowiek. Słowo „ujawnij” budziło we mnie grozę, z uwagi na to, że dotyczyło również akowców, którzy często u nas bywali i stale w sensie negatywnym o tym ujawnianiu rozmawiali. Do końca nauki z historii miałem u profesora Siecha bardzo pozytywną ocenę, chociaż wcale mnie nie pytał.

W czasie wojny mój Tato był w KEDYWIE– Korpusie Dywersji AK, oddziale „Ponurego”, którego celem było karanie konfidentów, szmalcowników i dywersja na tyłach frontu. Tato to ten z brzegu, po prawo, z wąsami, na zdjęciu poniżej.

Fizycznie był bardzo sprawny. Widziałem jak sam oprawił czterech cygańskich muzyków, aż im skrzypce, gitara i harmoszka po podłodze się walały. Jedynie ten bębniarz razem z instrumentem leżał, bo go na pasku miał. Mamę zaczepili, gdy byliśmy w restauracji w Tomaszowie Mazowieckim. Taki rycerz z Taty był. Później usiadł i spokojnie obiad dokończyliśmy.

Miał twarde metody wychowawcze podparte metodami z KEDYW-u. Za byle co dostawałem od Tatusia, najczęściej na odlew z lewej i prawej bezpośrednio w pysk, jak nazywał twarz, aż gwiazdy w oczach widziałem. Miałem bardzo uodporniony pysk. Można powiedzieć, że moje dziecięce lata były „usiane gwiazdami”. Za większe „przewinienia” – jak drobne zatargi z koleżanką lub kolegą tak mnie obijał sznurem od żelazka złożonym we czworo, że ze wstydu nie chciałem się rozebrać na WF-ie, za co miałem dwóję na okres. Skutkiem tego była następna „pedagogiczna” interwencja Tatusia.

Ja trzeci w kucki. Olbrzymem nie byłem.

Ciężkie było życie małolata. Buntowałem się! Ze strachu tylko wewnętrznie, mimo że Skorpion!

Od dziecka miałem ciągotki kierownicze. Już w przedszkolu w piaskownicy mój był piasek i szpadelek. I tak mi pozostało. Jak dwóch, to ja rządzę. Bezdyskusyjnie. Ciężka wada charakteru. Nie każdy się z tym godził. Teraz jestem bardziej ugodowy, znam swoje wady, umiem się dzielić.

Po przeprowadzce do Rawy Mazowieckiej, nie przyjąłem się na mieście. Takie to czasy były. Siła zamiast rozumu. Miałem rozum, ale musiałem się wzmocnić fizycznie. W klubie sportowym wymagali zgody rodziców. Mama była na nie. Tato na tak. – „Moja krew” uzasadniał.

Wzmacniałem się przez półtora roku treningów bokserskich w Lechii Tomaszów Mazowiecki. Trzy razy w tygodniu po lekcjach dojeżdżałem okazją 32 kilometry w jedną stronę, wieczorem po treningu powrót znów okazją.

Lewy na lewy, uniknąłem lewego prostego i swoim lewym na dół, na splot. Niezbyt dobrze pamiętam, ale to chyba było udawane, bo naprawdę treningi w ringu były, ale nie w plenerze. A jacy wypasieni byliśmy, żal patrzeć. Zrezygnowałem z bycia sportowcem przed „pierwszym krokiem”. Miałem inne plany niż mistrzostwo świata w boksie. Chociaż miłość do boksu mi pozostała.

Chicago, 2002. Spontaniczne spotkanie z Andrzejem Gołotą.

Przez całe liceum miałem poprawki z jednego przedmiotu, z matematyki od pana Gawota. Przyczyna na zdjęciu obok, to ten siedzący pan, z ręką na brodzie. Na lekcjach stale kombinował system na totolotka. Majątku nie wygrał. Stojący to mój wychowawca Józef Iwanicki. Postawił mi dwóję, bo za szeroko miałem rozstawione nogi w czasie odpowiedzi. Taki esteta był. Ożenił się z Bożenką, swoją uczennicą, czym sprowokował ploty w całym mieście. Pewnie dlatego specjalnie się z nią na mieście nie afiszował.

Co niedziela na 9.00 chodziłem do kościoła. Byłem taki pobożny, że zostałem ministrantem i służyłem do mszy. Ministranturę do tej pory częściowo pamiętam. Ksiądz Gralak tak mnie oświecił, że księdzem chciałem zostać. Przeszło mi.

Często pod kościołem stały grupki miejscowych chłopaków– łobuziaków. Wszczynali awantury i bójki. W którymś momencie stałem się obiektem ich zainteresowania. Stał z nimi Heniek Szymański, a z nim miałem na pieńku od podstawówki, kiedy to zaczepił mnie na zakończenie roku. Nie pamiętam w której to było klasie. Tak go zlałem kwiatkami dla Wychowawczyni, że same łodygi zostały i jako jedyny w klasie nie miałem kwiatów. Przecież nie mogłem dać Pani badyli bo nawet liście opadły. Od tamtego czasu nie lubiliśmy się, często to sobie okazywaliśmy.

Pewnej niedzieli szedłem z siostrami do kościoła (fot. poniżej).

W momencie kiedy łobuziaki mnie zaczepiły, siostry złapały mnie za ręce. Łobuzy trochę mnie obili i po schodkach obok kościoła uciekli do parku. Zapamiętałem ich i pojedynczo im oddawałem.

Ostatniego Heńka Szymańskiego nie mogłem spotkać. Wiedział, że go szukam i dlatego mnie unikał. Wreszcie go dopadłem i wymierzałem mu sprawiedliwość na siatce ogrodzenia pod liceum. Pechowe miejsce! Niestety, z okna klasy widział to profesor Gawot. Zareagował głośnym krzykiem; „– Misiewicz, przestań go bić!”. Mimo, że w końcu przestałem, zachowanie było obniżone do trójki.

Od tego czasu miałem poprawkę co roku. Na korki dla mnie belfer nie chciał się zgodzić twierdząc, że dam sobie radę bez korepetycji. Dawał poprawki chyba po to, żeby mi wakacje popsuć.

Reagowałem na to po swojemu. Żeby całe wakacje nie siedzieć nad książkami i nie słuchać w domu „łuczsię” i „łuczsię”, zaraz po odebraniu świadectwa prosto ze szkoły zmykałem w Polskę. Rodziny i znajomych partyzantów miałem dużo. Niby uciekałem z domu, ale dziwnie zawsze gdzieś czekały na mnie pieniądze i rady gdzie mógłbym dalej jechać, a tam czyste ubranie czekało. Patrząc z dystansu widzę, że były to ucieczki sterowane. Wtedy mnie to nie dziwiło. Na poprawki pod koniec sierpnia zawsze zdążyłem. Po krótkiej awanturze, kiedy wróciłem do domu, chociaż pysk mnie piekł i gwiazdy w oczach świeciły, zawsze zdawałem. Profesora Gawota (fot. obok) nawet to nie dziwiło.

W następne wakacje było podobnie; znowu poprawka i znowu w długą. I takie „gwieździste rozrywki” miałem przez całe wakacje w liceum. Liceum przebrnąłem z opinią „zdolny, ale leniwy i awanturny”. Ja leniwy? – to mnie najbardziej zabolało. Tato mobilizował mnie na swój sposób. Oprócz „gwiazdowania” i poczwórnego sznura od żelazka miał i inne metody perswazji. Po kolejnej wywiadówce nie mógł się pogodzić z sytuacją, że mam tylko trójkę z biologii. Postarałem się i najbliższą klasówkę napisałem na czwórkę, na co usłyszałem– „Czwórka? Piątka, ooo, to jest stopień”. Przysiadłem „fałdy” i dostałem piątkę, na co Tato –„Piątka? I drwiąco „Tylko jedna?” Takie miał metody namawiania do nauki, że ręce mi opadały.

Ja „awanturny”? Wolałbym być odbieranym jako przebojowy.

Maturę zdałem w terminie, w 1966 roku. Następna obrona zdania Skorpiona na mieście owocowała po maturze „garbem”, 6 m-cy w zawieszeniu na dwa lata. Dzięki znajomościom ze wspomnianą wyżej Bożenką udało nam się uniknąć kłopotów. Pracując w prokuraturze znała się na rzeczy i doradziła, żeby założyć apelację i grać na czas. Dzięki temu przed egzaminami w Oficerskiej Szkole Samochodowej, wyrok nie będzie prawomocny i nie będzie figurował w rejestrze. Z takim to bagażem na plecach szykowałem się na egzaminy do OSS w Pile.

Sławoj Misiewicz

/przepraszam za jakość fotek, niektóre mają ponad 70 lat/