Praktyka w Borowie – wałowanie praktykanta

Z cyklu  „Opowieści Sławoja”

„Rewał” praktykanta – dekompresja 

Po sianokosach rozpoczęły się rzepakowe żniwa prowadzone kombajnem „Vistula” KZB-3B. 

Na kombajnie pozuje gł. mechanizator SHR-u, Wacław Gryglaszewski

Puszyłem się jeżdżąc bryczką z brygadzistą.  „Elita”. Około południa podjechaliśmy do stojącego kombajnu. „- Czemu stoicie?” – wyrywam się jak zwykle. „- Kompresji brakło, z magazynu przynieść trzeba” –  burknął kombajnista. Brygadzista gdzieś w bok uciekł z oczami i milczał. Co to ta kompresja? – myślę, podchodząc do kombajnu.  Brygadzista akurat czymś się zajął i koniecznie potrzebował bryczkę. Poszedłem pieszo, przez pola, kawałek drogi było. Lipcowe słońce pali, idę i zastanawiam się, co to ta kompresja? W Henrykowie na zajęciach z mechanizacji rolnictwa u mgr Jana Wysockiego zdawaliśmy egzamin na prawo jazdy, także na ciągnik i uprawnienia na kombajn. Z tego co pamiętałem z zajęć, to w silniku  jest kompresja/ciśnienie i jest taka mała wajcha – dekompresor. 

Dekompresor

Po jej przesunięciu silnik gasł. Jak mogło braknąć kompresji i jak przynieść ciśnienie do silnika? Mimo wszystko znalazłem magazyniera. Usłyszałem –  „śniadanie dla kombajnistów już pojechało” –  zrozumiałem –  kombajniści na polu na śniadanie czekali, jednak mówię magazynierowi po co przyszedłem. Ten jakoś dziwnie na mnie spojrzał, spytał kto mnie przysłał. Kiedy powiedziałem, że kombajnista, znalazł duże  wiadro, czegoś nawrzucał, przykrył i kazał zanieść na pole. Wiadro ciężkie, pewnie ponad 20 kilo. Wyszedłem z magazynu i zaglądam ciekawie, co to ta kompresja? A w wiadrze stare, pordzewiałe, zniszczone części, zębatki i inny złom. To taka „kompresja”! – pomyślałem. Nie wróciłem już na pole, wiadro z „kompresją” zostawiłem za magazynem. Skorpion ostrzył kolec do walki o godność. Pamiętałem z „Czterech pancernych”, że  Janek zapychając rurę wydechową unieruchomił wojskową ciężarówkę. Wieczorem odnalazłem kombajn. Jak „bez kompresji” zjechał z pola do gospodarstwa? Janek użył szmaty, 

/na fotce z prawej strony zarys mordy Szarika/,  ja kartofla. 

Nazajutrz rano długo nie mogli uruchomić kombajnu i wyjechać z podwórza. W środku małych żniw? Ogólna nerwówka. Mało silnika nie rozebrali, wszędzie zajrzeli, oprócz rury wydechowej. Z satysfakcją patrzyłem na ich bezsilność. Nie mogłem sobie darować, poszedłem popatrzeć i przymilnie zapytałem – „ A może kompresji brakło? Trzeba taką wajchę przesunąć, albo z magazynu przynieść”. Przesuwali, nie pomogło. Kartofel szczelnie zapchał wydech. Wreszcie przez częste próby uruchomienia, w silniku wytworzyło się na tyle duże ciśnienie, że za którąś próbą kartofel wystrzelił z rury. Mechanicy nawet widzieli jak daleko leciał. Później już silnik odpalił. W tamtych czasach dywersja i sabotaż to słowa, które na terenach odzyskanych miały przerażającą moc i groźbę, zwłaszcza w połączeniu z prokuratorem. Takie to gry i zabawy były. Na szczęście bez konsekwencji.  Magazynierowi też nie darowałem, z wykorzystaniem wiadra „z kompresją”, na ostro, boleśnie, ale to się nie bardzo nadaje do opowiadania. Efekt był, przestali mnie traktować jak głupka. Nawet poczęstowali mnie krzakówką. Łeb mnie po niej nap…., sorry, bolał, przez kilka godzin następnego dnia. Brygadzista źle się czuł, że pozwolił im na żart ze mnie. Nie żeby przepraszał, „napomknoł”  tylko, ja też „napomkłem”. Wiadomo – Skorpion miły dla miłych, a gdy…..  nie daruje. Po tych przejściach polubiliśmy się. Dalsza praktyka mijała szybko, chociaż nie zawsze we wzajemnym zrozumieniu. Pole i mechanizację miałem opanowane, została produkcja zwierzęca. Ale o tem potem.

Sławoj Misiewicz Harnaś

Zadowolony z życia

Moi koledzy to przeważnie emeryci. W sentymentalnych rozmowach z nimi dominują smutne wątki, mniej więcej takie, że dobre i piękne czasy już za nami. Ale są też tacy, którzy na poboczu swojej aktywności zawodowej zarazili się pasją i teraz ona na emeryturze wspiera ich psychikę, daje podstawy do optymizmu. Znam takich co najmniej kilku; turystę, historyka, pszczelarza, wreszcie… genealoga (to ja 😊). Ludzie ci stale czują się potrzebni innym, mają swoje życiowe misje do spełnienia. Jednym z takich pasjonatów jest Józef Kotłowski, absolwent PSNR z lat 1972- 74, kolega Krzysztofa Rudzkiego, Krystiana Talagi, Idziego Przybyłka czy Zenona Kowalczyka.

Józek Kotłowski w gronie kolegów w Henrykowie (oznaczony J.K.).

Pochodzi z Bełżyc na Lubelszczyźnie. Stamtąd dotarł do Henrykowa i tam trafił po szkole. Życie zawodowe zgodnie z wyuczonym zawodem technika nasiennictwa rolniczego spędził w branży nasiennej. Był próbobiorcą, magazynierem, pracownikiem Centrali Nasiennej do końca jej istnienia. Teraz spędza czas na emeryturze, ciesząc się z dorobku rodzinnego; żona, jedno dziecko, troje wnucząt. Doraźne kłopoty ze zdrowiem nie przeszkadzają mu prowadzić prywatnego muzeum.

Jeszcze przed emeryturą Józef Kotłowski (fot. obok) zainteresował się muzealnictwem. Pretekstem do tego była historia rodzinna. W trakcie pożaru, w którym spaliły się aż 64 budynki, miejscowy ksiądz uratował kuferek ze starymi dokumentami. Sam się nimi nie zainteresował, ale przekazał go zaprzyjaźnionej rodzinie, teściowej Józefa. Józek zajrzał do środka kuferka i ocenił, że ma w ręku coś ważnego.  Najstarszy dokument pochodził z roku 1864, a więc był za stary, aby go zignorować, podobnie jak i inne. W głowie naszego kolegi powstał pomysł, aby znaleziskiem podzielić się z innymi.  

Do tego celu została wybrana i przygotowana stara obora. Pod jej dachem zostały wyeksponowane dokumenty, do których z czasem dochodziły inne eksponaty, pozyskiwane od rodziny i znajomych. Ludzie przynosili pojedyncze pamiątki, których sami nie umieli wyeksponować, białą broń, narzędzia, naczynia, zdjęcia, obrazy… Jest np. w zbiorach gryps z więzienia zapisany na paczce papierosów.

Tak powstało Prywatne Muzeum Historii Bełżyc, które teraz odwiedzają okoliczne szkoły. Pan Józek czuje się tam kustoszem. Pokazuje, objaśnia, opowiada. Tak pisze o nim Beata Mirosław, organizatorka zwiedzania muzeum przez uczniów Szkoły Podstawowej w Krzu;

„…Pan Józef zbierając przedmioty doszedł do wniosku, że w jakiś sposób jest z nimi związany i mają dla niego wyjątkową wartość. Tym bardziej, że każdy z nich ma swój kawałek historii i jest szczególnie bliski dla kolekcjonera. Zbierał wszelkie stare przedmioty wszędzie tam gdzie to było możliwe, wyszukiwał u rodziny, znajomych i okolicznych mieszkańców. Były to przedmioty kultury materialnej i inne rekwizyty o wartości historycznej. Pan Józef zapoznał nas z wydarzeniami, które miały wpływ na losy i wygląd miasta. W muzeum, które znajduje się w garażu są setki eksponatów. Najpierw obejrzeliśmy fragment samolotu z 1939 roku, który zestrzelony nad łąkami za Kościołem wylądował na lotnisku w Krzu. Kolejno mogliśmy zobaczyć jak dawniej wyglądały sztućce z Majdanka, but robiony w więzieniu po II wojnie światowej, strój łączniczki z Łopiennika, skrzynię drewnianą z amunicją. Z wielkim zainteresowaniem oglądaliśmy eksponaty związane z I i II wojną światową. Były to menażki, manierki, maski, taśmy z karabinu przeciwlotniczego, karabin ułanów, bagnety, krzyże, klamerki, numizmaty, pieniążki, odznaczenia, dokumenty, butelki, legitymacje, zdjęcia. Nie lada atrakcją była możliwość założenia na głowę hełmu oraz masek. Przedmioty te stanowią unikatowy zbiór i zostały ocalone od całkowitej zagłady. Bezużyteczne stały się dokumentami życia ludzi minionej epoki…”

http://www.spkierz.edu.pl/157-w-prywatnym-muzeum-historii-belzyc

Cóż dodać? Cieszymy się, że mamy takiego kolegę, Henrykusa, który w swoim środowisku prowadzi tak pożyteczną działalność. Wypada tylko pogratulować Józkowi, a innych Henrykusów zachęcić do odwiedzenia muzeum w Bełżycach, siedzibie gminy miejsko- wiejskiej w województwie lubelskim.

ASz.

Fotka na dobrą pogodę

Prognozy takie sobie, a my mamy pogodną fotkę na dobrą pogodę. Zdjęcie przedstawiające Jolę Rudzką i Jurka Bruskiego (oboje PSNR 1973- 75) w czasie Zjazdu w Lubiatowie w 2021 roku wykonał Andrzej Konarski.

Czyny społeczne

Nawet w najgorszych czasach Polacy umieli tworzyć dla siebie wentyle bezpieczeństwa, którymi były kawały na tematy polityczne. Pamiętam, że jeden z nich polegał na pytaniu;

Dolar ma pokrycie w złocie, funt brytyjski w srebrze, a w czym polska złotówka?

Prawidłowa odpowiedź brzmiała; „w cynie„, a precyzyjniej – „w cynie społecnym„.

Faktycznie w latach 70. czyny społeczne były powszechne, w szkołach, zakładach pracy, na osiedlach itd. Najczęściej ogłaszała je „wiodąca siła narodu” czyli partia, a naród miał je wykonywać. Nie wszyscy byli do partii jak i czynów dobrze nastawieni, bo często widzieli, że nawet przez przedstawicieli władzy traktowane były fasadowo. Wielu udowadniało, że faktyczne koszty przygotowania czynów społecznych bywały wyższe od korzyści.

Czyny społeczne inicjowano także w Henrykowie. Pamiętam taką akcję, w której mój rocznik został zaangażowany do sadzenia róż w okolicach głównego wejścia do budynku szkoły (patrz foto, jak powiedziałby dyrektor Zdzisław Wadowski). Pogoda była wtedy paskudna, ale to nie zniechęcało zaprawionego w bojach naszego wychowawcy Czesława Trawińskiego do kontynuowania prac.

Mordowaliśmy siebie i twardą glebę, mrucząc pod nosem niecenzuralne słowa. To właśnie wtedy, w takich okolicznościach powstał hymn Henrykusów pt. My murzyni z Henrykowa, do którego współautorstwa przyznaje się kilku kolegów, w tym niżej podpisany.

A czyny społeczne żyły swoim życiem. Część społeczności je doceniała, inni stanowczo nie. Moim zdaniem, w Henrykowie, pod mądrym kierownictwem miały sens. Krok po kroku w ramach czynów społecznych uczniowie szkół henrykowskich czynili sobie ziemię poddaną, a ogrody i parki stawały się piękniejsze.

Od lewej: Adam Wiśniewski, Leszek Puchalski, Tadeusz Wolański, Lech Pawłowski i Jan Pawlak.

A Wy, Drodzy Czytelnicy, co o tym sądzicie? Jak wspominacie swoją pracę w henrykowskich parkach i ogrodach? Na Wasze wspomnienia i opinie jest miejsce w komentarzach.

Andrzej Szczudło

Chciałem być… góralem

Wielu chłopców przyznaje się po latach, że w dzieciństwie chcieli być strażakami. Ja takich marzeń nie miałem i w ogóle nie pamiętam aby chodziły mi wtedy po głowie jakieś jasne wizje przyszłości.

Pierwszy wpis w mojej książeczce GOT z rajdu, który odbył się już w połowie drugiego miesiąca pobytu w Henrykowie. Zwracam uwagę na potwierdzenie punktów przez dr Z.Urbaniaka.

Natomiast kiedy wydoroślałem, po Henrykowie, chciałem być „góralem”! Może niekoniecznie chciałem mieć stado owiec i uganiać się za nimi po halach. Myślałem raczej aby dosyć często chodzić po górach i podziwiać ich urok. Chciałem być turystą górskim. Początkowo wydawało mi się, że tak będzie, tym bardziej kiedy osiadłem w Lesznie, dość dobrze skomunikowanym koleją z miastami w Sudetach. Dlatego po szkole utrzymałem kontakt z wrocławskim Oddziałem PTTK, a potem nawiązałem z leszczyńskim. Byłem dosyć dobrze zorientowany w kalendarium rajdów górskich i, na ile urlop pozwalał, starałem się w nich uczestniczyć.

Wszystko to znacznie się ograniczyło, a potem skończyło kiedy skuszony ofertą mieszkaniową, zostałem magazynierem w dziale hodowli SHR Antoniny, a następnie … żonkosiem (7.06.1980).

W dwa tygodnie po ślubie byłem jeszcze na Ślęży (fot. poniżej).

To główne przyczyny, że góralem nie zostałem. Magazynier w dziale hodowli Stacji Hodowli Roślin Antoniny w Lesznie miał obowiązki również w dni wolne od pracy. Nie dało się tego godzić z moją góralską pasją, chociaż przez krótki czas próbowałem, czego namacalne dowody powyżej i poniżej.

Potwierdzenie moich ostatnich punktów do GOT zdobytych w Górach Świętokrzyskich.

Andrzej Szczudło

Z albumu Maryli

Maryla Mazur, wzmiankowana w niedawnym wpisie, udostępniła zdjęcia koleżanek z Henrykowa.

Tablo klasy, w której wychowawczynią była mgr Wanda Mazur.

Gdzie są chłopcy z tamtych lat?

We wzmiankowanej już na naszych łamach kronice rocznika PSNR 1973- 75 jest wpis pamiątkowy zatytułowany „Nierozłączne dwa pokoje 148 + 149”.
Oto jego treść:

Życie nas łączy, potem rozdziela, wzbogaca nas w przeżycia. Spotykamy ludzi, którzy nas fascynują, później jesteśmy nimi rozczarowani lub bardziej zachwyceni. Przeżywamy chwile piękne, pełne wzruszeń i gorzkie jak gorzkie są łzy. Poznajemy czas doświadczenia i nauki. To wszystko mieliśmy tu, w przeuroczym Henrykowie.
W składzie z września 1973 przetrwaliśmy do czerwca 1975 roku związani zażyłością wspólnych przeżyć. Wyjeżdżając stąd zabieramy, oprócz walizek, serca pełne dobrych wspomnień i chęci do życia.
Opuszczając Henryków mamy nadzieję, że serca nasze na pewno gorąco zabiją na dźwięk znajomych nazwisk, imion, Henrykowa… a nieraz zakręci się w oku łza, wspominając to NASZE CAŁE MAŁE ŻYCIE.
Z.Szczerbiński, Piotr Mazur, Urban Jerzy, Marian Samek, Jerzy Bruski

Krótki, pozytywny wpis w kronice sugerował, że wszyscy lokatorzy połączonych pokoi w internacie doceniają wspólne lata spędzone w Henrykowie. Jednak różnie zachowują się po szkole.

Kobiety Zbyszka

Zbyszek Szczerbiński mieszkał w Dychowie, lubuskie i tam powrócił po szkole. Pracował w nieodległym Krośnie Odrzańskim, był kierownikiem Centrali Nasiennej, żona Wiesława pracownicą sanepidu. Potem przyszły nowe wyzwania czasu przemian. Wzięli się za handel na granicy polsko- niemieckiej. Doczekali się dwóch pięknych córek, Wiolety i Anety. Zbyszek i Wiesia mają tylko jedną wnuczkę, od Anety.

Nasz kolega jest oporny w kwestii kontaktów z Henrykusami. Był jedynie na pierwszym zjeździe na zakończenie szkół w 1990 roku. W następnych latach, mimo starań wielu osób, nikomu nie udało się go namówić na kolejny. Jakiś czas temu Szczerbińscy zmienili swój adres i przenieśli się parę kilometrów dalej do wsi Kosierz. Zbyszek spędza tam czas wśród 
swoich kobiet, żony, córek i wnuczki. Gra w gry komputerowe dystansując się od życia realnego. Dobra wiadomość; od niedawna już nie pali!

Piotrek Mazur zabrał z Henrykowa żonę, Marylę Łój, która tak jak my PSNR, kończyła swoje technikum w 1975 roku. Od początku mieszkają w Krośnie Odrzańskim, od dawna w swoim dużym domu. Mają dwoje dzieci dzieci. Piotr pracował w Centrali Nasiennej, a po likwidacji firmy trafił do miejscowej mleczarni, gdzie był kierownikiem. Teraz już na emeryturze, ale nadal bardzo zajęty, bo ma etat w ochronie i masę innych obowiązków, które sam sobie narzuca. Na szczęście znajduje czas, aby bywać na koleżeńskich zjazdach Henrykusów. Ostatnio widzieliśmy ich w Lubiatowie w 2021 roku.

Jurek Urban w czasie praktyki w SHR Woźnice w 1974 r.

Innym przypadkiem jest Jerzy Urban, który w czasach naszej szkoły źle kojarzył się z rzecznikiem rządu. Wtedy był z Wałbrzycha, ale po szkole przeniósł się na Warmię, w okolicę Nidzicy. Po wielu latach udało mi się go tam odwiedzić, ale nie zmieniło to jego nastawienia do szkolnych zjazdów. Nie był na żadnym z nich. Mieszka na wsi, gdzie z żoną i dwoma synami prowadzi specjalistyczne gospodarstwo rolne. Ma jeszcze córkę.

Marian Samek z Witkowa koło Jaworzyny Śląskiej po szkole wrócił do rodzinnej wsi, gdzie najpierw z ojcem, a potem już samodzielnie prowadził gospodarstwo rolne.

Urszula i Marian Samkowie w cieniu dobrego drzewa – sierpień 2022 r.

Jest prawdziwym mężczyzną; spłodził syna, wybudował duży dom i posadził drzewo (piłem kawę pod tym orzechem ledwie kilka tygodni temu). Faktycznie Marian z żoną Urszulą dorobili się trojga dzieci, ale aż dziesięciorga wnuków. Od niedawna nasz kolega jest na 
rolniczej emeryturze i cieszy się, że mógł ją otrzymać bez obowiązku zdania gospodarstwa na następcę. Swoją drogą następcy na razie nie widać, gdyż dzieci wybrały zawody pozarolnicze. Rodzina Samków imponuje mi wyjątkową w dzisiejszych czasach integracją, a Marian swoją pasją myśliwską.

Od lewej: Jola, Jurek Bruscy, Aldona Szczudło na wspólnym wyjeździe wakacyjnym Teneryfa 2012 r.


Jerzy Bruski wielokrotnie gościł na łamach naszego bloga. On także, jak Piotrek, wywiózł z Henrykowa żonę (Jolantę Jaroszewską), absolwentkę młodszego rocznika PSNR. Związek ten połączył północ z południem, bo on jest z Miastka k. Słupska, ona z Barda k. Kłodzka.
Jurek, chłopak z miasta Miastko dosyć szybko ustabilizował swoją sytuację rodzinno- gospodarczą docelowo, po kilku latach w pegeerze lokując się we wsi Wałdowo, która czasami nazywana jest Grądzieniem. Mimo wątpliwości co do nazwy, GPS niezmiennie tłumy Henrykusów prowadzi do ich domu w urokliwym miejscu wśród lasów, jezior i pól. W pierwszych latach gospodarowania na 60. hektarach Bruscy zajmowali się hodowlą gęsi (na jaja – nioski), potem owiec, ale chyba najdłużej prowadzili agroturystykę. Mają dwoje dzieci, córkę Alinę i syna Andrzeja, od których „dostało się” im troje wnucząt.

Andrzej Szczudło

Praktyka w Borowie- „wałowanie” praktykanta

Rewał praktykanta – „oryginał” i „elita”

W czasie praktyki najbardziej denerwowało mnie pytanie pracowników umysłowych – „jak się pracuje?”. Często je słyszałem, nigdy nie wiedziałem czy pytali z troską czy z ironią. Również nigdy nie odpowiedziałem zgodnie z prawdą, bo dużo niecenzuralnych słów by zawierała. W początkowych dniach praktyki, sianokosach, różne myśli mnie nachodziły, także chwile zwątpienia, ale przetrwałem. Duża różnica między „będę a bycie” rolnikiem. Natura Skorpiona wzięła górę. Będę dyrektorem. 

Po sianokosach przeszedłem pod opiekę brygadzisty polowego. Mój pierwszy nauczyciel w zawodzie wprowadzał mnie w pracę w rolnictwie. Już tak ciężko nie pracowałem. Rano z dyrektorem było omawianie zakresu prac na bieżący dzień. Zbiórka pracowników w centralnym miejscu placu z widokiem na kościelny, w tamtym czasie sprawny zegar,

dyspozycje brygadzistów pracownikom.

Od dziecka lubiłem konie, więc z pasją tutaj z nich korzystałem. Nadzór po polach SHR-u wykonywaliśmy z brygadzistą bryczką zaprzężoną w parę gniadych koni. Czasami trzymałem lejce i nią powoziłem, radość dla mieszczucha, a w  czasie jazdy często wyobrażałem siebie jako dyrektora na polach w zarządzanym gospodarstwie.

Brygadzista szybko zorientował się, że byłem zielony. Jeżdżąc z praktykantem „po szkołach”, usiłował maskować swój brak wykształcenia, co dziwnie się słuchało, bo górnolotne słowa nijak nie pasowały do wygłaszającego je. Przygniatał mnie swoją wiedzą fachową i doświadczeniem. Do czasu. Chłonąłem i podglądałem wszystko, w pracy i po pracy, zaglądałem wszędzie, doglądałem inwentarz, pole, sprzęt rolniczy, kuźnię i warsztaty. W myśl powiedzenia „pańskie /dyrektorskie/ oko konia tuczy”. Czasem wpadałem na popijających wódę i pomimo, że nikomu tej wiedzy nie przekazywałem, mieli mnie dosyć. Co on miastowy wie o życiu na wsi?

Po raz kolejny jesteśmy w polu, przejeżdżamy z brygadzistą koło jakiegoś zboża. „Pszenica – Ostka” –  objaśnia. Po chwili spoglądając na pole -„elita”- uzupełnia. Podobnie przy ziemniakach – „ziemniaki Giewont”- i za chwilę – „oryginał”. Rósł w moich oczach. Poznać stopień rozmnożenia po pokroju roślin? Fachura, myślę i uświadamiam sobie miałkość swojej rolniczej wiedzy. Z czasem, co mnie budowało, wysługiwał się mną. Wysłał mnie samego bryczką, żebym coś zawiózł, śniadanie czy napoje, pracownikom na pole. Zostawiłem ją na drodze i idę przez pole zboża. Potykam się o coś, prowiant się rozsypał i leżę jak długi, wstaję, rozglądam się o co się potknąłem. Znalazłem kołek z tabliczką – pszenica „Ostka” – stopień rozmnożenia – „elita”. Sprawdziłem na polu z ziemniakami – „ziemniaki Giewont”– stopień rozmnożenia – „oryginał”. Wracając zatrzymałem się na innych polach. Wszędzie tabliczki były. Wróciłem do pokoju po długipis i notes i znów na pola, spisałem wszystko z tabliczek.

Przy kolejnym wyjeździe z brygadzistą, na każdym polu podawałem, bez pomyłki, co rośnie i po roztarciu w palcach zielonych łodyg, oglądaniu i wąchaniu mówiłem w jakim rozmnożeniu.

Był zdziwiony moimi metodami rozpoznawania stopnia rozmnożenia, ale połapał się, bo zauważył, że zaglądam do notesu. W końcu zmienił o mnie zdanie i przestał się popisywać. Pracownicy z przekąsem mówili o mnie „oryginał”. Ja o sobie już myślałem „elita”. Jak będę o sobie myślał gdy już będę dyrektorem? Polubiliśmy się, nie na tyle jednak żeby nadal nie próbowali mnie w „wała” robić. Ale o tem potem.  

Sławoj Misiewicz Harnaś

Poza planem

Po ukończeniu szkoły Henryków odwiedzałem wiele razy. Przeważnie przywołany na kolejne zjazdy absolwentów. Kilka razy docierałem tam prywatnie, żeby pochwalić się rodzinie w jakim pięknym miejscu studiowałem. Nie pamiętałem jednak o szczególnym przypadku, kiedy trafiłem tam na delegację służbową, wysłany przez związek zawodowy przy Stacji Hodowli Roślin Antoniny w Lesznie.

Przypomniały mi o tym dwa zdjęcia wyłowione ze starego albumu. Dzięki temu, że zostały opisane, wiem kiedy je zrobiono. Chociaż zdjęcia pochodzą z Wambierzyc, podpis sugeruje, że był tam „Kurs członków Zakładowych Komisji Rozjemczych. Henryków 11- 16.05.1978 r.”

Wambierzyce, 13 maj 1978 r.

O ile dobrze pamiętam, zdjęcie to było wykonane przed zwiedzaniem Sanktuarium Matki Bożej Wambierzyckiej. Po zakończeniu zwiedzania było już gotowe, o co zadbał miejscowy fotograf Jan B. Drugie zdjęcie (poniżej), z tego samego miejsca jest już mojego autorstwa i dlatego… beze mnie.

Bazując na swoim przekładzie chciałbym zaapelować do wszystkich, aby przechowując zdjęcia zaraz po ich wywołaniu zadbali o opisanie. Po latach z naturalnych powodów, („bo głowa nie śmietnik”) często staje się to niemożliwe.

Wiosną tego roku odwiedziłem Wambierzyce ponownie. Sanktuarium zastałem chyba w lepszym stanie niż poprzednio a i zdjęcia wyszły bardziej kolorowe.

Andrzej Szczudło

Z albumu Janka Majki

Jan Majka jest Henrykusem z rocznika Sławoja Misiewicza, 1969- 71. Pochodzi z Jarosławia w województwie podkarpackim. Tu się urodził, ukończył podstawówkę i liceum ogólnokształcące. Po maturze trafił na staż w Centrali Nasiennej, też w Jarosławiu. Nie mając przygotowania zawodowego do pracy w nasiennictwie został skierowany do pomaturalnej szkoły w Henrykowie. Przez czas nauki mieszkał u rodziny w Oławie, skąd miał 40 km do szkoły.
Po ukończeniu PSTNiL w 1971 roku wrócił do swojego miejsca pracy w Centrali Nasiennej. Następnie zatrudnił się w PGR. Kolejnym miejsce pracy Jana Majki była placówka naukowa, ale na tym nie koniec. Ma też doświadczenie z pracy urzędniczej na poziomie gminnym.
Najdłużej, bo aż 25 lat, Jan Majka pracował w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej. Był jej prezesem. Kropką nad „i” w karierze zawodowej naszego Henrykusa była praca w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, również w Jarosławiu.
Dziś Jan Majka jest szczęśliwym posiadaczem własnego domu, w którym mieszka z synem, jednym z jego pięciorga dzieci. Co go wyróżnia spośród innych Henrykusów? Janek jest pszczelarzem i z pewnością ma życie miodem (może i mlekiem?) płynące.
Jak już wielu z Was czytelników bloga Henrykusy.pl Jan Majka podzielił się swoimi zdjęciami ze szczęśliwych czasów spędzonych w Henrykowie.

Stali bywalcy na naszym blogu powinni rozpoznać sylwetki doktora Zbigniewa Urbaniaka, dyrektora Jana Szadurskiego, Sławoja Misiewicza, Mariana Fiołka… Pozostałych można opisać w komentarzach odnosząc się do numeru zdjęcia.

Andrzej Szczudło

Post scriptum (dodatkowy fotokomentarz Sławoja Misiewicza):

Tyłem Andrzej Kiszko „Hoss” – niestety św. pamięci, pierwszy rząd od lewej Stasiu Matwiejczyk czy Matyjaszczyk z Sejn – niestety św. Pamięci, Kwietniewska, Michał Świderski, Marian Fiołek, Maciek Wendladt /czy tak jakoś podobnie?/ Pod ścianą  od lewej Jurek Strzałkowski, profesor Czesław Trawiński, Kaziu Barcikowski, Rysiek Szeliga, Ja (Sławoj)– jeszcze z włosami, Ziutek Psztyr z Człuchowa, Wojtek Wasilewski, ostatni Gienek Polus.
Pierwsza głowa od lewej – Jacek, Michał Świderski, mgr Stanisław Doruch mój opiekun roku, ostatnia w rzędzie Anka Łozińska /ale nie na pewno/, pierwszy rząd od lewej – pół głowy Ziutek Psztyr z Człuchowa, druga połowa głowy Maciek Wendlandt /albo jakoś podobnie/, Czarek Wojciechowski „Czar Pegeeru” z Łowicza, Rysiek Szeliga, nazwiska kolegi obok Anki nie pamiętam.