Okiem Haliny

Sytuacje okiem Haliny wypatrzone, a utrwalone za pomocą smartfona znalazły się w albumie pod nazwą:

Zjazd w Ziębicach 2022 r.

Zjazd w Ziębicach

Relacja ze zjazdu absolwentów w hotelu Derkacz w Ziębicach

Kolejny zjazd Henrykusów przechodzi do historii. Odbył się w dniach 14- 15.06.2022 r. w Ziębicach, po raz pierwszy nie w weekend. Z zaproszenia organizatora, którym był Zenon Kowalczyk, absolwent PSNR z lat 1972- 74 skorzystało 21 osób, najwięcej z PSNR 1975 i PSNR 1974 (lata ukończenia szkoły). Co ciekawe i dla mnie nieobojętne, wśród uczestników było aż czterech Andrzejów (Konarski, Kłaptocz, Szczudło, Olewicz). Wobec tego w celu usprawnienia komunikacji werbalnej oznakowano ich cyframi. Niżej podpisany szczyci się numerem 1.

Grono pedagogiczne na naszym zjeździe godnie reprezentował niezawodny w takich razach Jan Tetlak, wychowawca rocznika Zenona i nauczyciel przedmiotu „mechanizacja rolnictwa” dla wielu innych roczników, który dotarł z nieodległego Lubowa.

Przybyły z Sochaczewa organizator ulokował się w ziębickim hotelu już dzień wcześniej, aby mieć wszystko na oku, koordynować przygotowania i kolejno witać przybywających z różnych stron świata gości. We wtorkowe popołudnie był już prawie komplet, więc zgodnie z programem o 17.00 można było zasiąść do obiadu. Przy smakowitej zupie grzybowej wymieniano pierwsze wrażenia. Drugi akt zjazdu odbył się dwie godziny później, kiedy goście zdążyli już lekko odsapnąć po podróży.

Kolacja przeciągała się do późnych godzin nocnych. Wspomnieniom, dyskusjom, pogaduchom nie było końca. Nie dało się uciec również od polityki, bo przecież ostatnimi czasy tak mocno dotyczy ona każdego z nas. Naocznym tego przykładem był Kazimierz Piątkowski, który odwiedził nas drugiego dnia, „urywając się” z sesji Rady Powiatu Ząbkowice Śląskie, w której zasiada. Już zaraz po pojawieniu się był atakowany za lichą jakość dróg wokół Henrykowa. Swoją krótką obecnością Kazik poprawił statystykę obecności swojego rocznika PSNR 1976, zajmując czwartą pozycję na liście.

Wieczorne spotkanie przy stole miało i motyw taneczny kiedy udało się uruchomić sprzęt nagłaśniający i wyszukać na liście przeboje z naszej epoki. O godzinie 1.00 w nocy opuściliśmy salę udając się na spoczynek. Nie zaznali go ci, którzy już ciszej i w mniejszym gronie biesiadowali jeszcze w pokojach hotelowych.

Zarówno przed zjazdem jak i w trakcie docierały do uczestników pozdrowienia i życzenia kolegów, którzy łączyli się z nami myślami sami nie mogąc w imprezie uczestniczyć. Pozdrawiały nas henrykowskie pary; Jola Hola & Krzysztof Rudzki, Mirosława Jarosiewicz & Krzysztof Rek oraz solo- Leokadia BiałeckaSolecka, Urszula Horeczy (Kalmuk), Hieronim Matczak i zza granicy Sławoj Misiewicz oraz Brygida Prażuch (Wojcieszczyk). Pod koniec integracyjnego spotkania Henrykusów z dostawą świeżych wyrobów mięsnych na grilla dotarł klasowy kolega Zenona Jerzy Gawrycki, właściciel Zakładu Przetwórstwa Mięsnego w Bielawie.

W rozmowach przy biesiadnym stole ciepłe słowa wsparcia padły pod kierunkiem redakcji portalu henrykusy.pl, za co serdecznie dziękuję. Usłyszałem, że jest to inicjatywa trafiona, potrzebna, a portal chętnie odwiedzany przez osoby związane z naszymi szkołami, a nawet postronne. Potwierdza to licznik odwiedzin, który w ciągu ostatnich trzech miesięcy wskazał ponad 10 000 wejść.

Ze względu na rozkopane, będące w trakcie remontu drogi zrezygnowano z odwiedzenia Henrykowa. Przedyskutowano również możliwości organizowania następnych zjazdów w innych, centralnie położonych miejscach Polski. Rada starszych, mając już wstępne rozeznanie, zasugerowała, że prawdopodobnie w kolejnym roku w swoje okolice wokół Trzemeszna zaprosi nas Krystian Maria Talaga.

Za zjazd, który właśnie przeszedł do historii podziękowania należą się Zenonowi Kowalczykowi (organizator), Urszuli Koryckiej (przy wsparciu córki szczęśliwie dostarczyła organizatora na miejsce akcji) oraz Jerzemu Gawryckiemu (sponsor grilla). Zdjęcia udostępnił Andrzej Konarski.

Andrzej Szczudło

Stonce ziemniaczanej zawdzięczam

z cyklu Opowieści Sławoja

Rapsod dla stonki ziemniaczanej

Czytając wpis Bola, przypomniałem sobie, że ja również miałem takie zawiadomienie o przyjęciu do szkoły. Po wielu przeprowadzkach trudno było mi ten dokument znaleźć. Pogrzebałem, poszukałem i z pomocą Żony znaleźliśmy. Leżał w starych zapomnianych papierach. Sztampa. Niewiele się różni od tego, który pokazał Bolek. Zastanowił mnie fragment, dotyczący opłaty za internat. Dokładnie ta sama kwota, chociaż oba dokumenty dzieli rok czasu. Czyżby w PRL-u nie było inflacji? Czy ekonomia marksistowsko-leninowska nie dopuszczała do spadku wartości pieniądza, a inflacja jest tylko spuścizną amerykańskiego imperializmu i zgniłego zachodniego kapitalizmu? Może jednak ekonomia socjalistyczna była lepsza niż obecna? 2/.

Pamiętam również swoją rozmowę kwalifikacyjną. Po nocnej podróży pociągiem, dojechałem do Henrykowa. Było nas kilkanaście osób, nie było listy, sami ustalaliśmy kolejność, wchodziliśmy pojedynczo. Moja kolej. Formalności, sprawdzanie na liście. Część już była po rozmowie, część z negatywną decyzją, wszyscy nerwowi. Wchodziłem w końcówce. W Komisji Kwalifikacyjnej zasiadali: Jadwiga Polkowska, Amelia Gembarzewska, Jan Szadurski, Stefan Kościelniak i Czesław Trawiński. Pierwsze pytania dotyczyły mojej osoby; skąd jestem, jak się dowiedziałem o szkole itd. Chyba zrobiłem pozytywne wrażenie. Jeszcze tylko najstarszy członek Komisji zapytał, czy ziemniaki można rozmnażać wegetatywnie czy generatywnie? Ponieważ nie znałem ani tych słów, ani odpowiedzi na to pytanie, na wszelki wypadek, mając przed oczami przegrany powrót do domu, odpowiedziałem, że obydwoma metodami.

Tylko dlatego, że taka odpowiedź wydawała mi się bardziej poważna. Zawsze dwie metody lepiej niż jedna. Spotkało się to z pozytywną reakcją Komisji, ale pytający poprosił żebym powiedział co to za metody rozmnażania? Jako przyszły rolnik z przypadku zupełnie nie wiedziałem o co chodzi, ale na szczęście ktoś poprosił do telefonu najstarszego członka Komisji, a inny groźnie wyglądający, z rozwianym czochradłem i w okularach poinformował, że z powodu braku

pytającego nie muszę odpowiadać i powitał mnie w szeregach słuchaczy Szkoły w Henrykowie. Po czym rozeszli się po terenie Szkoły, chyba na obiad, bo w końcu ile na głodnego można słuchać niedouczonych, ogłupiałych ze strachu przyszłych rolników.

Po podjęciu nauki dowiedziałem się, że starszy to był Dyrektor Jan Szadurski, a w okularach mgr Czesław Trawiński. W czasie nauki w Henrykowie wspominałem kwalifikacje z Panem „Trawką” Trawińskim i dowiedziałem się, że spodobało im się, że mówiłem ziemniaki na kartofle, ja z kolei opowiedziałem, skąd była moja wiedza na temat kartofli. Poza tym, że jadałem ziemniaki, ze szkołą jeździliśmy do lokalnego PGR-u na zbieranie stonki ziemniaczanej. I nie była to stonka kartoflana zwana „żukiem z Colorado”, rozrzucana z samolotów amerykańskich i zachodnioniemieckich imperialistów na socjalistyczne pola uprawne, w celu zagłodzenia niepoprawnych komunistów zza „żelaznej bramy”. Uśmialiśmy się obaj.

Na powyższej grafice w długiej sukni, z torebką, parasolką i w kapeluszu to ona – samiczka. Reszta w melonikach to oni – oszalałe samce.

Tak to imperialistom, stonce i „Trawce” zawdzięczałem możliwość nauki w PSTNiL i późniejsze sukcesy w rolnictwie.

Sławoj Misiewicz

Zjazd w Białym Kościele

Działo się w czerwcu 2005 r. Na zjazd roczników 1975 THRiN oraz 1975 i 1976 PSNR zjechało liczne grono Henrykusów. Za organizację Zjazdu wziął się Krzysztof Rek, który miał w swoim domu w Świdnicy przedstawicieli dwóch z wymienionych roczników. Krzysztof reprezentował PSNR rocznik 1975, a jego żona Mirosława z Jarosiewiczów (szefowa klasy) technikum, które kończyło szkołę również w 1975 roku.

Uczestnicy zjazdu nie pominęli okazji do odwiedzenia swojej szkoły, która była oddalona o 8 km. Po obiekcie klasztornym w Henrykowie oprowadzał nas jeden z jego aktualnych lokatorów, alumn z Niższego Seminarium Duchownego, które wówczas tam istniało. W ogrodzie włoskim, starannie pielęgnowanym za naszych czasów, zastaliśmy zwierzęta.

Bimber czy asfalt?

Pierwsze wrażenie po zameldowaniu się w Henrykowie nie było najlepsze. Daleko do wsi z dworca kolejowego. Stare mury budynków. Zakwaterowanie w ,,czworakach”, w ośmioosobowej sali i inne niedogodności nie były zbyt budujące. Na szczęście te niedogodności w pełni rekompensowali słuchacze PST. Młodzi, radośni i pełni wigoru ludzie szybko przełamywali bariery i nawiązywali kontakty. Pierwszą osobą, z którą nawiązałem kontakt był Roland Białecki. Stało się to za sprawą znaczków z logo ,,PEPSI”, które mieliśmy wpięte w klapy marynarek. Roland był moim najlepszym kumplem, choć muszę przyznać, że bardzo ciepło wspominam pozostałych kolegów z sali. Byli to: Rysiu Grzybowski, Jurek Stelmach, Zdzisiu Hamkało, Stasiu Koryś, Krzysiu Wróblewski, Józio Kwapiński i Heniu Loch (pseudonim „Krasnal” – miał 195 cm wzrostu i zakładał narciarską czapeczkę po umyciu włosów). Każdy z nas pochodził z innej miejscowości i niemal z innego regionu Polski. Ta różnorodność terytorialna powodowała, że toczyły się ciekawe rozmowy.

Na  zdjęciu pierwsza wyprawa na pobliski Gromnik.
 Od prawej – Roland Białecki , Marian Koszko i Bolo Harackiewicz.

Pamiętam jak kiedyś koledzy z lubelskiego sprzeczali się z kolegami z białostockiego na temat poprawności wypowiedzi czy ,,bimber się pędzi, a asfalt goni” czy też ,,bimber goni, a asfalt pędzi”.

Kilku kolegów mieszkało w pobliżu Henrykowa, co nas bardzo cieszyło z tytułu zaprowiantowania. W tym temacie zaopatrzeniowcem numer jeden był Stasiu Koryś spod Strzelina. Z każdego wyjazdu do domu przywoził nam jakieś wiktuały. Gdy przez dłuższy czas nie wybierał się do domu, dawaliśmy do zrozumienia ,,Stasiu, rodzina stęskniła się za tobą”. W krótkim czasie staliśmy się zgraną paczką. Piszę o kolegach, choć na roku mieliśmy też Fajne Koleżanki. Jednak po zajęciach męska część, która była zakwaterowana w czworakach, spędzała czas w swoim gronie.

Bolesław Bolo Harackiewicz

Wokół komina

Wyobrażam sobie, że wokół Henrykowa mieszka wielu absolwentów naszych szkół. Mam prawo domyślać się, że liczne osoby wybrały je z prozaicznego powodu- niedalekiej odległości od miejsca zamieszkania.

Ale w innych miejscach nie musi już tak być. Dlatego też po „zinwentaryzowaniu” z lekkim zdziwieniem stwierdziłem, że w miejscu gdzie osiadłem, Henrykusów jest całkiem sporo.

We Wschowie, do której jako pracownik dotarłem w 1983 roku (inspektor surowcowy w Cukrowni Wschowa) a jako mieszkaniec trzy lata później, naliczyłem ich prawie dziesięcioro. Plakietek na ubraniach nie mieli, więc nie od razu udało się ich namierzyć. Zwykle wychodziło to, gdy w towarzyskiej rozmowie schodziło się na tematy związane z pracą. Zawsze podkreślałem, że jestem absolwentem PSNR w Henrykowie, a kiedy nazwa szkoły już padła, parę razy usłyszałem, „ja też”.

Pierwszym Henrykusem spotkanym przeze mnie we Wschowie był chyba Henryk Radomski, główny agronom w Hodowli Zwierząt Zarodowych Osowa Sień, u słynnego dyrektora Edmunda Apolinarskiego. Do spotkania doszło w biurze Stacji Kwarantanny i Ochrony Roślin, mojego miejsca pracy, dokąd agronom trafiał w celu uzyskania wsparcia doradczego w zakresie ochrony roślin. Kiedy się dogadaliśmy, Henryków wracał w naszych rozmowach już za każdym razem. Nasłuchałem się wiele o działaniach charyzmatycznego dyrektora Jana Szadurskiego, za którego czasów Henryk Radomski miał szczęście studiować.

Henryk Radomski na Zjeździe w 2008 roku.

Po jakimś czasie dowiedziałem się, że dwie absolwentki PSNR pracują we wschowskiej Centrali Nasiennej. Kiedy tam dotarłem okazało się, że są to dziewczyny, które cały rok spędziły ze mną w Henrykowie. Asia Idziaszek (teraz Król) i Marylka Moczulska (teraz Bucyk) były w PSNR w latach 1972- 74, czyli odbierały dyplomy technika nasiennictwa rolniczego rok przede mną.

Joanna Idziaszek z branżą nasienniczą związała się od dziecka. Bawiła się na podwórzu przy ul. Berwińskiego we Wschowie kiedy tuż obok, na ich polach zaczęto budować nowy zakład, Centralę Nasienną. Na ówczesne czasy był to obiekt nowoczesny, zapamiętany jako jeden z nielicznych strategicznych magazynów rezerw państwowych. Urodzona we Wschowie Joanna w okresie szkolnym była lekkoatletką. Osiągała spore sukcesy w biegach i skokach. Po ukończeniu miejscowego liceum zastanawiała się nad dalszą drogą życiową i wtedy z podpowiedzią zgłosił się absolwent PST w Henrykowie, wzmiankowany powyżej Henryk Radomski. To on namówił Asię do nauki w swojej szkole. Kiedy się dostała, miała szczęście być wychowanką profesora Tadeusza Marcinowa, specjalisty od sportu. Mogła tu zdobywać atrakcyjny zawód i realizować się w sporcie. Zaliczyła z nim wiele imprez sportowych, ale i złamanie nogi.

Henrykusy w moim domu; od lewej Romek i Asia Królowie oraz Jurek Bruski.

Pracę zawodową po szkole podjęła w głogowskiej delegaturze Centrali Nasiennej we Wschowie. Po 9 latach, zniechęcona dojazdami i potrzebami bycia na miejscu ze względu na córkę, złożyła wymówienie. Udało się, bez straty czasu, zatrudnić się w dziale handlowym wschowskiej CN. Po zmianach systemowych znalazła swoje miejsce w administracji gminnej oświaty, gdzie doczekała wczesnej emerytury.

Maryla pochodziła ze Strzegomia, ale kiedy jej ojciec Mieczysław Moczulski w 1976 roku zmienił miejsce pracy głównego księgowego w Stadninie Koni i przeniósł się na analogiczne stanowisko w POHZ Osowa Sień, trafiła z nim do Wschowy. Miała za sobą dwuletni okres pracy na stanowisku inspektora kontroli i skupu w Herbapolu, oddział Stanowice. We wschowskiej Centrali Nasiennej była laborantką do likwidacji firmy około 1990 roku, a potem aż do emerytury księgową w tym samym miejscu, ale pod innym, sprywatyzowanym szyldem.

Stanisław i Maria Bucykowie na zjeździe w Lubiatowie w 2017 r.

Kiedy moja instytucja, Inspekcja Ochrony Roślin połączyła się z Inspekcją Nasienną (2002 rok), zacząłem bywać w firmie następczej po dawnej CN, która teraz nazywała się Przedsiębiorstwo Nasienno- Zaopatrzeniowe WÓJCIK Sp. Jawna. Chodziłem tam na kontrolę. Wówczas, po transformacji ustrojowej Asia pracowała już poza branżą. Oprócz Maryli dodatkowo odkryłem tam starego wiarusa z Henrykowa, Jurka Strzałkowskiego, który w tej firmie od lat zajmował się obsługą urządzeń technicznych, czyszczalni, suszarni itp. W latach 1969- 71 kolegom był znany jako Jurek z Wyszanowa, ale teraz mieszka już we Wschowie.

Nie pamiętam kiedy mój kolega kierownik przyniósł do biura informację, że w jego bloku mieszkalnym sklep prowadzi absolwent Henrykowa. Wybrałem się tam i poznałem Zygmunta Lewandowskiego, o dziwo, mieszkańca mojej ulicy. Po rozmowie wyjaśniło się, że z Henrykowa w roku 1971 wziął nie tylko dyplom technika nasiennictwa rolniczego, ale i … żonę Stenię Ciekańską. Jej ojciec pracował we wschowskiej cukrowni, więc to ona przyczyniła się do tego, że henrykowska para osiedliła się we Wschowie. Zygmunt był z Wałcza, ale całe dorosłe życie po szkole spędził we Wschowie. Zmarł kilka lat temu. Zostawił żonę i troje dzieci; córkę i dwóch synów.

Zygmunt Gałecki i koleżanki.

Znacznie później, bo już na zjeździe Henrykusów w Złotym Stoku (2010 rok) wypatrzyłem na parkingu auto ze wschowską rejestracją. I nie było moje! Krótki wywiad i poznałem Zygmunta Gałeckiego ze Wschowy, młodszego ode mnie o kilka lat. Od czasu do czasu widuję go tu i ówdzie, czasem na spacerze z dużym psem.

W kręgu mojego komina bywa też Marek Sabat (fot. obok) pochodzący z Dzierżoniowa, ale od lat prowadzący interesy w moim powiecie. Marek był na jednym roku z Asią Król i Marylą Bucyk. Jest właścicielem Ośrodka Wypoczynkowego SABAT położonego w urokliwym miejscu nad Jeziorem Sławskim, w Lubiatowie.

Andrzej Szczudło

Astronom w Henrykowie

Bolesław Harackiewicz

Po pięćdziesięciu dwóch latach od momentu opuszczenia murów Państwowej Szkoły Technicznej Techników Nasiennictwa w Henrykowie, otrzymałem informację od Sławoja o internetowej stronie Henrykusy. Zainteresowało to mnie. Po przejrzeniu tej strony wróciły wspomnienia (mimo mgły pocovidowej) tamtych lat. Podobnie jak w przypadku innych Koleżanek i Kolegów, PST w Henrykowie nie była moim pierwszym wyborem. Szkołę tą zaproponował mi dyrektor ogólniaka, którego żona była kadrową w GPHRiN Centrala Nasienna w Lęborku. Aby nie tracić roku miałem spróbować i zastanowić się co dalej. Podobną propozycję otrzymał kolega z mojej klasy. Ja chciałem być oficerem marynarki wojennej, a on artystą plastykiem. Nie mieliśmy nic wspólnego z rolnictwem poza trawą na szkolnym stadionie. Tak więc zaszła tu niezła zmiana kierunku studiów. Jednym słowem- rolnicy z Marszałkowskiej.

Na rozmowę kwalifikacyjną jechaliśmy z jednodniowym przystankiem w Poznaniu. No, bo jak można było pominąć trwające w tym czasie Targi Poznańskie? Tak więc zaliczaliśmy wszelkie możliwe pawilony szpanując w ortalionowych płaszczach i czapkach, częstując się czym tylko się dało. Następnie zmęczeni targowymi atrakcjami wsiedliśmy w pociąg i dotarliśmy do Henrykowa.

W trakcie rozmowy zapytano mnie, dlaczego nie poszedłem na astronomię, bo z tego przedmiotu miałem piątkę? Powiedziałem, że bardzo lubię rolnictwo, a szczególnie jeździć z klasą na wykopki. Musiałem być bardzo przekonywujący w tej miłości do rolnictwa, bo zostałem przyjęty. Kolega niestety nie dostał się. Nie dostrzeżono w nim rolniczego ducha.

Pozdrawiam wszystkie Henrykuski i Henrykusów!

Bolek Harackiewicz – Bolo

Duch Weimara

Z cyklu (straszne) opowieści Sławoja

Wilhelm Ernest Weimar.

W Henrykowie, oprócz wielu innych, krążyła opowieść o duchu Weimara.
Nie znalazłem nigdy potwierdzenia na jego istnienie. Chociaż był
moment, że jego wizja postawiła mi włosy na głowie.
Jadąc po wiedzę do Henrykowa, jak wszyscy korzystałem z PKP.
Wsiadałem we Wrocławiu i wysiadałem na stacji Henryków.

Stacja kolejowa Henryków.


Ze stacji do szkoły prowadziły dwie drogi, jedna dłuższa asfaltowa i
druga gruntowa, krótsza, przez park, obok grobu Weimarów.
Przeważnie wybieraliśmy tę drugą.  Wśród słuchaczy krążyły
opowieści o pokutującym w nim duchu. Wraz z coraz z szybciej
zapadającym zmrokiem nasilały się  jesienią. Ja również je znałem.
Teraz myślę, że  rozpowszechniali je ci, którym zależało na
samotności w parkowej głuszy. Wiadomo, ukryte w parku
zakochane parki. Mam wrażenie, że chyba nawet czasami
specjalnie emitowały nieokreślone dźwięki.
Często korzystałem z pociągu. Jeździłem nim do rodziny, do
Wrocławia lub przez Wrocław. Wyjeżdżałem w piątek wieczorem,
wracałem w poniedziałek rano prosto z nocnej podróży, często
bardzo zmęczony. O ile powroty były we dnie, to wyjazdy ciemnym
wieczorem, zwłaszcza w okresie jesiennym i zimowym.
Droga przez park miała kilka odnóg, była bliższa, ale ten Weimar…


Trzeba było przejść koło niego. Za dnia nie robiło to wrażenia,
gorzej po zmroku. Odnogi były w różnych miejscach, czasem w
gęstwinie, czasem w wolnej przestrzeni. 
Przypominam sobie taki kolejny piątkowy wyjazd, w listopadowy
wieczór. Kąpiel, kolacja, przebiórka i na stację. Ruszam
energicznie, ciemność parku, gwieździste niebo, księżycowa
poświata. Wszystko to wpływa na tempo marszu. Zachowane w
pamięci opowieści teraz uruchamiają wyobraźnię. Duchy
przybierają monstrualne wymiary. Ale idę! Ktoś/coś stoi kilkanaście metrów przede mną na drodze. Białe, wysokie, z wyraziście białą twarzą. Idę, ale i „to” rusza w moją stronę. Zatrzymuję się, „to” również, cofam się, a nieznane sunie prosto na mnie… Przez głowę przelatują mi wszystkie duchowe opowieści. Staję – stoi, ja do tyłu, czy do przodu – „to” też.
Nie pojechałem tego wieczoru. Zziajany, z włosami na
sztorc wróciłem do pokoju. Koledzy byli wielce zdziwieni i
zaskoczeni. Nie miałem odwagi powiedzieć im prawdę. Wykpiłem
się wykrętem, że spóźniłem się na pociąg, ale nie wiem czy
uwierzyli? Źle mi z tym było. Nocna przygoda nie dawała
mi spokoju, jednak nie na tyle by wracać tam po nocy. Poczekałem
do rana i po śniadaniu ruszyłem do parku. Znalazłem to miejsce,
odkryłem ducha. Na rozwidleniu drogi w zeszłym tygodniu
nadleśnictwo postawiło nowe znaki drogowe. Konkretnie, zakaz
ruchu; duże, białe koło w obwódce na białym drewnianym słupie.
Jeśli dodamy do tego księżycową poświatę i nagromadzone w
głowie pełne duchów opowieści, efekt murowany.


Na powyższym zdjęciu zachował się „duchowy słup”, chociaż
postarzały i ze zmienionymi oznaczeniami.
Większość duchów pojawiających się w starych nawiedzonych
budowlach czy innych miejscach da się w sensowny sposób
wytłumaczyć,… ale czy koniecznie trzeba?
Sławoj Misiewicz

My Murzyni z Henrykowa…

Wspominam Henryków mile, zwłaszcza „ życie” w internacie żeńskim, gdzie dzieliłam pokój z fantastycznymi dziewczynami: Halinką Różycką (Kruszewską), Izą Maćkowiak, Marylą Siubielską. Maryla była z nami niestety tylko rok. Zaliczyła „wpadkę” u Trawińskiego i już nie było powrotu. Zostałyśmy w trójkę, ale nie było nudno. Zwłaszcza przy Halince, która miała (i nadal ma)„artystyczną duszę”, szalone pomysły i uwielbiała wówczas tzw. artystyczny nieład.

Ewa jesienią.

Był taki okres, że dyrektor szkoły Władysław Szklarz kontrolował porządek w pokojach dziewczyn, zaglądał nawet do szaf. Nas to oburzało, bo przecież byłyśmy już pełnoletnie. Podczas jednej z kontroli otworzył szafę, którą miałyśmy wspólną. A tam z półki w szafie, wręcz wyzywająco, zwisała Halinki pończocha zawieszona na żabce pasa. Nie wiem do dziś czy to Halinka zrobiła specjalnie, ale Szklarz tak szybko zamknął szafę jak ją otworzył. Później już nas omijał i kontrolował tylko dziewczyny z technikum.

Halinka to był prowodyr do wszelkich ucieczek, zwłaszcza z zajęć praktycznych. Ogławianie buraków w Muszkowicach kończyło się na jednym rządku. Dalej był las więc tam znikałyśmy. Wracałyśmy piechotą do Henrykowa, czasem uczepiałyśmy się jakiegoś ciągnika rolniczego, wcześniej nieźle bajerując traktorzystę.

Pamiętam jak Halinka, która już miała wcześniej prawo jazdy na samochód, zdawała egzamin na prawo jazdy ciągnikiem. W przyczepę trafiła idealnie, tylko z taką siłą, że popchnięta przyczepa wywaliła drzwi garażu za internatem męskim. Wszyscy byli przerażeni, egzaminator zaczął wrzeszczeć, a ona mu na to z uśmiechem – „no cóż traktorzystką nie będę, a rodzice zapłacą”.

Ewa i Halina Kruszewska z rodziną.

Każdego ranka budziła nas puszczana przez Andrzeja Kłaptocza, z lokalnego węzła radiowego, piosenka pt.„Jak dobrze wstać skoro świt”. Nie dało się tej skrzynki radiowej w pokoju wyłączyć. Oczywiście leciały w stronę radia różne przedmioty, przeważnie buty. Któregoś razu poleciało jednak coś cięższego, chyba to był Izy „drewniak”. Radio umilkło i zawisło na kablu. Potem Andrzej naprawił nam to radio i trochę zmniejszył głośność, tak że mogłyśmy dłużej pospać.

„Matkowały” nam dziewczyny z wyższego roku PSNR: Alina Grela i Grażyna Łyszkowska. Utraciłyśmy z nimi kontakt, ale zawsze je miło wspominamy. Alinkę – autorytet i Grażynkę, która cierpliwie farbowała naszej Halince włosy na przeróżne kolory.

Wzmiankowana powyżej Grażyna Łyszkowska w 2012 roku była jedyną kobietą naszego rocznika uczestniczącą w zjeździe w Srebrnej Górze. Od lewej: M.Samek, T.Wolański, A.Szczudło, J.Bruski, L.Puchalski i J.Pawlak.

Każdy dzień w Henrykowie z moimi przyjaciółkami z pokoju był inny, niepowtarzalny. Zawsze rozsądna Iza, której z Halinką, za karę, nosiłyśmy śniadanie do pokoju (Halinka miała tych kar znacznie więcej), wspólne „wywoływanie duchów”. To może śmieszne, ale były takie osoby na roku, które wierzyły, że my to potrafimy.

Przyjaciółkami zostałyśmy z Halinką na całe życie. Dzwonimy, piszemy, spotykamy się i czasem robimy sobie „wycieczkę” do Henrykowa. Tylko, że tam dzisiaj nikt nie chce pamiętać, że była tu szkoła, która w trudnych, komunistycznych czasach utrzymywała ten zabytkowy obiekt, parki i ogrody w sprawności i pięknie. Pomysłem nauczycieli i pracowników Stacji Hodowli Roślin, a także siłą rąk uczniów.

Kosiliśmy trawę, plewiliśmy ogródki, wyrywaliśmy ciągnikiem krzaczyska spomiędzy drzew, aż raz ciągnik z Leszkiem Modrzejewskim przewróciło na tylną oś. Cud, że nic się nie stało.

Sentymenty biorą się ze wspólnych przeżyć: dobrych i złych. Pamiętacie tekst hymnu PSNR? Zaczynał się „My Murzyni z Henrykowa…”

Ewa Nieradka (Plaszczyk) PSNR 1974- 76

Jak komentować?

Widząc, że mamy na stronie mało komentarzy, a słysząc od niektórych, że przyczyną tego może być słabo widoczny w chwili wpisywania tekst, postanowiłem nagrać krótki film instruktażowy. Przepraszam za jego słabą jakość techniczną. Uczę się tego dopiero i obiecuję poprawę.

Zapraszam do zapoznania się z filmem i potem do śmiałego komentowania kolejnych tekstów. I jeszcze jedno. Nie dopowiedziałem w filmie, że każdy post najpierw trafia do administratora i dopiero zaakceptowany pojawia się na stronie. Zapobiega to spamowaniu i wpisom, które nie trzymają się ogólnych zasad dobrego zachowania.

Andrzej Szczudło (admin)

www.henrykusy.pl