Licznik odwiedzin:
N/A

Koszmarna noc

Praktyki wakacyjne mieli słuchacze henrykowskich szkół pomaturalnych oraz uczniowie techników. Co nieco wiemy o nich z wpisów na naszej stronie. Dziś publikujemy znalezione w tzw. Kronice Mirki (THRiN 1973- 75) kolejne wspomnienia z praktyki wakacyjnej w roku 1974. Ich autorką jest Helena Moszyńska w gronie koleżanek nazywana Kubusiem.

Zbliżał się dzień 15 lipca 1974 roku, czas wyjazdu na praktykę wakacyjną do Ulhówka w województwie lubelskim. Ale jak to bywa na wakacjach, nikomu nie chce się wyjeżdżać z domu. Tym bardziej, że tak rzadko przez cały rok byłam w rodzinnych stronach. Postanowiłam pojechać na praktykę kilka dni później. W końcu jednak trzeba było zdecydować się na wyjazd. Spakowałam rzeczy i 16 lipca o godzinie 16:45 wyjechałam ze Słotwin. Od tej chwili zaczynają się moje kłopoty. Może trochę wesołe, może trochę smutne, ale na pewno ciekawe i pouczające.

Ze Słotwin dojechałam do Puław o godzinie 17:30. Z Puław do Lublina dojechałam jeszcze bardzo spokojnie. A więc jestem już w Lublinie, jest godzina 20:10. I tu znów mam szczęście, czekam tylko pół godziny na autobus do Tomaszowa Lubelskiego. Jadę pięknym, nocnym „luxem” i o godzinie za pięć dwunasta w nocy jestem w Tomaszowie. Okazuje się, że autobus do Ulhówka odjechał o godzinie 20:00. A więc spóźniłam się całe 4 godziny. Następny autobus mam dopiero rano o godzinie 6:30.

Miejsce praktyki było daleko oddalone od Henrykowa.

Może coś o przystanku w Tomaszowie. Wysiadłam i cóż tam jest? Nic, dosłownie nic. Ani poczekalni, ani porządnych peronów, na tu północ. Wszędzie ciemno i na dodatek zimno. Okropnie. Mam ze sobą ciężką torbę podróżną i torebkę. Cóż robić? Rozglądam się i myślę, może kogoś zapytać, co ze sobą dalej począć? Widzę, kręci się jakiś mężczyzna. Podchodzę więc do niego i pytam o poczekalnię, czy coś w tym rodzaju. Mężczyzna bardzo grzecznie odpowiada, że niestety, ale nic takiego tutaj nie ma. Płakać mi się już chce, bo raz, że się boję, a dwa, że zimno i w ogóle to całkiem kiepsko. Siadam więc na ławeczce i czekam. Myślę sobie, że przeczekam jakoś te sześć nieszczęsnych godzin.

Chwilę siedziałem spokojnie, aż tu nagle podchodzi ów mężczyzna i pyta grzecznie, czy może usiąść? Coś miałem robić, wzruszyłam ramionami z rezygnacją, a facet pomyślał, że jest to wyrazem mojej zgody. A więc siedzimy razem. Mężczyzna okazał się bardzo rozmowny, prowadził bardzo długi monolog, kim on to nie był i czego nie robił. A więc podobno był kelnerem i obsługiwał nawet samego Gierka i Breżniewa, ale na tym nie koniec. Powiedział mi prawie cały życiorys, z którego można byłoby napisać bardzo długą i ciekawą powieść (szkoda, że facet nie był poetą, bo dobrze bujał). Siedzimy tak i siedzimy, a facet gada i gada, a mi w końcu gadanie to się znudziło. Zresztą spać się chciało strasznie i na dodatek to potworne zimno. Mężczyzna ten miał autobus o godzinie 3:00, więc co chwilę zerkałam na zegarek, aby w końcu pojechał sobie i przestał opowiadać swoje nudne bajki.

Siedzimy, a tu nagle jak grom z jasnego nieba zjawia się przed nami obywatel milicjant. W pierwszej chwili zamurowało mnie. Obywatel milicjant poprosił o mój dowód. Z wrażenia zapomniałam, gdzie go mam. Zaczyna się poszukiwanie; grzebię, wywracam wszystko w torbie, aż w końcu wyciągam i podaję mu. Boję się strasznie, co dalej będzie. A obywatel milicjant zaczyna mini przesłuchanie, gdzie jadę, po co jadę i tak dalej. Mówię mu, tłumaczę, a obywatel tylko podejrzanie patrzy i milczy. Jest mi bardzo przykro, bo nie chce wierzyć. Pyta o mężczyznę, co ze mną siedzi, czy wiem, kto to jest? Tłumaczę mu więc, że nie wiem, że się przysiadł i tak dalej. Niestety, obywatel znów nie wierzy. Patrzy i patrzy, i mówi; „no to obywatelko, proszę na komisariat”. Zdębiałam, ja na komisariat? Ale cóż było sobie? Robić, wzięłam torbę i idziemy. Milicjant wyrwał się pierwszy i goni przez miasto, a ja z tyłu, za nim. Możecie sobie wyobrazić mnie, wykończoną, w butach na wysokim obcasie, w długiej spódnicy i z ciężką torbą w ręku. Gonię więc za obywatelem milicjantem, aż mi tchu brak. Zasapałam się, zmęczyłam, a on goni. Już miałam mu powiedzieć, aby na mnie zaczekał. Byłam bliska płaczu, gdy nareszcie facet opamiętał się i wziął ode mnie torbę. Aż mi kamień z serca spadł. I tak doszliśmy do komisariatu. Godzina była wtedy około 3.00 nad ranem. Weszliśmy do środka, milicja zaprowadził mnie do pokoju, gdzie był stolik i dwa krzesła, sam wyszedł. Usiadłam przy stoliku i w płacz. Byłam zrezygnowana do reszty. Siedziałam tak do godziny wpół do piątej. Przez pomyłkę powiedziałam wcześniej milicjantowi, że autobus mam o godzinie 5:15, ale miałam dopiero o 6:30. O wpół do piątej przyszedł milicjant i wypuścił mnie. Przychodzę na dworzec autobusowy i okazuje się, że mam czekać jeszcze półtorej godziny do autobusu. Dzięki bogu tym razem było już więcej ludzi, którzy mieli jechać tym samym autobusem. Nareszcie przyjechał autobus i już bez przygód dojechałam do Ulhówka. Szczęśliwie dobrnęłam do SHR-u. Tam pokazano mi, gdzie są dziewczęta z mojej paczki, Zosia Chyła, Wiesia Bartos, Grażyna Kawalerska i Joasia Jurkowska. Tego dnia nie byłam w stanie pracować, więc poszłam do mieszkania przespać się i zapomnieć o koszmarnej nocy. Dalszego przebiegu praktyki nie będę opisywać, gdyż nie był on tak bardzo ciekawy jak podróż na praktykę. Sama ona dała mi wielką szkołę życia i była nader pouczającą przygodą. Oby nigdy więcej mi i nikomu innemu taka przygoda w życiu się nie przydarzyła.

Helena Moszyńska „Kubuś”

Szkoła życia

Jest połowa lipca, dla uczniów i studentów czas wakacji. Dla uczniów technikum i szkoły policealnej w Henrykowie był to jednak czas praktyki wakacyjnej. W tzw. „Kronice Mirki” (THRiN 1972- 75) znajdujemy m.in. wspomnienia Danuty Pietrzak (fot. poniżej), która szczerze i barwnie opisuje jak jej wakacyjna praktyka wyglądała.

Przed przydzieleniem praktyk pragnęłam jechać z Kaliną i jechać nad morze. Los łaskawie ziścił pierwsze pragnienie, lecz rzucił nas do Polski centralnej, w Poznańskie- moje rodzinne strony. Trudności nie kazały na siebie długo czekać. Już na początku okazało się, że nie ma dla nas zakwaterowania, wyżywienie też niepewne, ale opiekun- główny hodowca obiecał załatwić w pobliskim internacie.

Polecono nam hotel w Lesznie (z SHR była to kwestia przejścia kilku ulic), początkowo na dwie doby, w ciągu których zakład miał zakupić dla nas tapczany, a że tapczanów nie przywieziono, więc zmuszone byłyśmy przedłużyć pobyt w hotelu o następne dwie doby. Ale nawet to nie rozwiązało sprawy, nadal nie miałyśmy na czym spać, więc zostałyśmy w hotelu! Pokój nasz mieścił się w bloku obok laboratorium, miałyśmy również łazienkę i kuchnię. Szóstego dnia wprowadziłyśmy się do naszego M-2, a ściślej mówiąc, do pustych czterech ścian, które trzeba było zagospodarować. Dano nam stół, ogromny na co najmniej 10 biesiadników, 4 krzesła, o zasłony musiałyśmy „zażarcie walczyć”.  Wygrałyśmy! Zasłony wisiały na oknach, inne leżały na stole i tapczanach. Nie dostałyśmy żadnych naczyń, dobrze że wzięłam kilka z domu. Nie miałyśmy nawet w czym zrobić herbaty. Mijał drugi tydzień naszej praktyki w dziale hodowli, tydzień ciężkiej fizycznej pracy na polu. Drugi tydzień bez obiadów. Dałyśmy się zwodzić opiekunowi; gdy zaczęłyśmy być natarczywe, wyszło na jaw iż obiadów dla nas nie będzie ponieważ zamknięto internat z powodu samobójstwa kierownika. Opiekun nie potrafił znaleźć wyjścia, kategorycznie odpowiedział „nie” gdy zaczęłyśmy domagać się wynagrodzenia za pracę! Nosiłam się z zamiarem interwencji do szkoły, gdy przyjechała pani Czarnolewska. Przy jej pomocy uzyskałyśmy rekompensatę za obiady (gdybyśmy jadły w barze)- ponad 400 zł. Nie chodziłyśmy do baru, same też niewiele gotowałyśmy. Nasze menu było nędzne; śniadanie pierwsze, drugie, obiad, kolacja- chleb lub bułki, urozmaicałyśmy tylko dodatki. Po 6 tygodniach miałam dość chleba, „zapychałam się” lecz po powrocie do domu odruchowo sięgnęłam po pieczywo, obiad nie smakował.

Nie miałyśmy radia, nie śmiałyśmy nawet marzyć o telewizorze, który notabene stał w zamkniętej na cztery spusty ładnej świetlicy. Postanowiłyśmy dostać się do niej- wymagało to specjalnego zezwolenia dyrektora zakładu, na które czekałyśmy kilka dni, ale doczekałyśmy się! Miałyśmy świetlicę!

Programu nakreślonego przez szkołę nie było dane nam zrealizować, ale poznałyśmy prawdziwy zakład pracy, stosunki w nim panujące- „hegemonię szefa”, poznałyśmy ciężką fizyczną pracę w słońcu i w deszczu, zasmakowały po prostu życia, dorosłego życia, z którym wkrótce przyjdzie nam się parać! I na pewno przemawia przeze mnie jakiś bojaźliwy dystans, ale chciałabym być jeszcze długo, długo uczennicą!

Danuta Pietrzak

Autorki tych wspomnień nie zauważyłem na henrykowskich zjazdach, więc nie wiem jakie były dalsze losy Danuty. Może ktoś z Czytelników wie i zechce się tą wiedzą podzielić z innymi? Czekamy na odzew i komentarze. (A.Sz.)

Praktyka „Polanowice 1976”

Kiedy przyszedł czas na praktyki zawodowe, swoje kroki skierowałem do Stacji Hodowli Roślin w Polanowicach, która była sponsorem mojej nauki w Henrykowie. Kiedy się tam zjawiłem było akurat lato i w samej stacji hodowli buraka cukrowego nie było akurat nic atrakcyjnego do roboty. Poproszono mnie abym udał się do podległej stacji, która hodowała akurat zboża i nie tylko. Była to pora zbioru grochu. Dla mnie to było jeszcze bardziej wygodne, bo stacja ta leży przy samej Kruszwicy i mogłem dojeżdżać codziennie do pracy bez konieczności zamieszkania w odległej stacji Polanowice. Trochę byłem zniesmaczony tym, że to nie ma związku z hodowlą buraka, skoro oni byli moim sponsorami. Kiedy usłyszałem słowa „hodowla grochu”, miałem trochę mieszane uczucia- traumę z dzieciństwa.

Kiedy miałem może 9-10 lat pani w szkole przygotowywała razem z nami występy na szkolnej gwiazdce, tak do nas przychodził gwiazdor. Mnie przypadła rola zagrania bardzo sympatycznego zwierzątka jakim jest mały niedźwiadek. Kiedy następnego dnia miała się odbyć tzw. gwiazdka w naszej świetlicy, wieczorem zapytałem się mamy gdzie jest mój strój na jutrzejszy występ? No cóż, mama potrafiła improwizować, co w tamtych czasach było rzeczą bardzo normalną. Późnym wieczorem poszła do stodoły i przyniosła duży snopek. Nie była to zwykła słoma, ale tzw. grochowiny (słoma po omłocie grochu). Wzięła kłębek sznurka i zaczęła tworzyć dla mnie strój misia uszatka. Następnego dnia owinięty grochowinami a na głowie czapka mojego ojca (baranica) wywrócona na drugą stronę. Kiedy przyszła nasza pora występu pani rozglądała się i pyta a gdzie Stasiu. To ja proszę pani owinięty grochowinami i w baraniej czapce wywiniętej na lewo. Pani pochwaliła mamę za bardzo oryginalny strój tylko ja jakoś miałem chyba traumę bo inne dzieci miały jakieś inne kulowskie stroje, a ja wyglądałem jak „chochoł”.

Minęły lata a ja ponownie mam się zabrać za groch, i znów te grochowiny. Ale kiedy przepracowałem jeden dzień na pole przyjechał starszy pan jak gdyby kopia pana Szadurskiego, którego osobiście nigdy nie poznałem. Starszy pan przyjechał ‘’Bitką’’ przyszedł do mnie przywitał się i pyta się skąd jestem i co tutaj robię. Jestem z Henrykowa i mam odbyć tutaj praktykę. To najlepsze miejsce na jakie mogłeś trafić, odrzekł starszy pan i pojechał w pole.

Stacja Hodowli Roślin Polanowice to była kiedyś wiodąca stacja nie tylko w hodowli buraka cukrowego, ale jarych pszenic no i grochu. Starszy pan to już emeryt to ten co założył i kierował stacją mając duże uznanie wśród hodowców. Kiedy ja tam byłem to stację przejął i prowadził już jego syn. Kiedy popatrzyłem na miny ludzi którzy byli razem na polu i pytam się kto to był. Jak to nie wiesz –to nasz były szef ( Pan hrabia) jeśli go nie znacz to dlaczego przyjechał do Ciebie na pole. Bo jestem z Henrykowa taka była moja odpowiedź. Ten starszy pan to były przedwojenny dziedzic tego majątku. Czy był hrabią tego nie wiem, ale był zakochany w hodowli roślin. Sylwetka jego świadczyła o tym, że całe życie grał w tenisa. To tylko taki żart, całe życie spędził chodząc po polach jedynie na starość –jeździł ‘’Bitką’’. Ze względu na moje znajomości z panem hrabią następnego dnia objąłem kierownicze stanowisko (żart) kierowałem kosiarką, którą ścinaliśmy poletka grochu. Na końcu mego pobytu uzbierałem sobie mały woreczek nasion grochu, które upadły na ziemię.

Stanisław Bednarski PSNR 1975-1977.

Była też praktyka

Podczas nauki w Henrykowie jeden dzień w tygodniu był poświęcony na tak zwaną praktykę. Praktyka ta polegała głównie na pracy w czyszczalni nasion u pana Bijosia (patrz foto poniżej). Każdy z nas zjadł tam swoją porcję kurzu, ale to temat na inną opowieść. Czasami wykonywaliśmy – jakby to ładnie i fachowo nazwać – proste prace agrotechniczne, na przykład ręcznie ogławialiśmy, wykopywaliśmy i zbieraliśmy buraki na poprzeczniakach, sorry uwrociach (fachowo to fachowo) i innych „klinach”, na których maszyny więcej by stratowały niż zebrały. Poza tym wszyscy musieliśmy po pierwszym roku PSNR-u odbyć praktykę wakacyjną. Trwała ona kilka tygodni i odbywała się w różnych miejscach naszego kraju, w różnych przedsiębiorstwach szeroko pojętego tak zwanego państwowego sektora rolniczego (ale fachowo!).

Czyszczalnia nasion, miejsce praktyk słuchaczy PSNR.

            Cała nasza ekipa z pokoju: Boguś, Sławek, Andrzej i ja trafiliśmy na praktykę do SHR-u Uszyce. Miejscowość znajduje się w województwie opolskim, około 30 kilometrów na północny wschód od Kluczborka.

Praktyki w polu z dyrektorem Janem Szadurskim.

Pierwszego dnia praktyki spotkał się z nami dyrektor firmy i zaproponował dwie opcje: albo będziemy „państwo praktykanci” no i coś tam będziemy sobie „praktykować”, albo dostajemy jakąś tam stawkę godzinową i od następnego dnia ruszamy do roboty jako „fizyczni”. Nie muszę nikomu tłumaczyć, dlaczego i jakie rozwiązanie wybraliśmy. Całe szczęście Sławek miał ze sobą swój radioodbiornik marki Chronos, zwaliśmy go „Chronocykl”. Miał on charakterystyczny „kartkowy” zegar i wbudowany budzik. To właśnie ten budzik stawiał nas o świcie na nogi. Właściwie to „stawiał” nas prawie w środku nocy, bo to było gdzieś około szóstej, brrrr.

No i było jak w tej piosence, w której są słowa „…omijajcie PGR-y, SHR-y, w nich roboty od cholery”. Roboty mieliśmy „po kokardki”. Czasy były „przedweekendowe”, więc pracowaliśmy we wszystkie dni tygodnia, czasami nawet w niedzielę. Wyjaśnienie dla młodzieży: sobota była wówczas dniem roboczym, my – starsza młodzież – znamy to z autopsji. Poza tym był to „gorący czas” żniw i rzadko kiedy kończyło się pracę po ośmiu godzinach, częściej po dziesięciu, dwunastu, bywało i więcej. Pracowaliśmy i w polu,  i w magazynach, wszędzie tam, gdzie trzeba było silnych i … młodych, ot jak to w żniwa w „eshaerze”. Rzadkie ośmiogodzinne dniówki, a co za tym idzie wolne popołudnia, zdarzały się wtedy, gdy padało.

Niestety jedyną rozrywką w okolicy była wiejska gospoda, no to…. się „rozrywaliśmy”. Lokal ten oferował kilka trunków, czyli piwo – jakiejś niezbyt znanej marki, wino marki „wino” i wódkę „ceceka”, czyli czysta (wiadomo), czerwona (etykieta), kapslowana (zamknięcie butelki). Wizytę w tym lokalu rozpoczynało się tak zwanym „zestawem startowym”. Była to „lorneta z meduzą”, czyli dwie setki „ceceka” i galareta. Kolejne zestawy „powtórzeniowe” to była już tylko lorneta, bez meduzy. Popić można było wspomnianymi wcześniej, piwem lub winem, co kto wolał. Do zjedzenia poza galaretą nie było chyba nic więcej. Zresztą tutaj nie przychodziło się po to, żeby jeść. Pani Magda Gessler nie miałaby tutaj nic do roboty. Tutaj nie było czego poprawiać. Tutaj wszystko było tak, jak być powinno.

www.pixabay.com

Wśród miejscowych dużą popularnością cieszył się drink o nazwie „u-bot”, czyli literatka ceceka „utopiona” w kuflu piwa. Smak raczej mało wyszukany, ale w tym przypadku nie o delektowanie się smakiem chodziło. Należało ostrożnie postępować z tym drinkiem. Widziałem „mocnych zawodników”, którzy po wprowadzeniu do organizmu trzech „u-botów” „odpadali od ściany” i to definitywnie i trwale. Dobrze, że tych deszczowych dni z wolnymi popołudniami nie było za wiele. Każdy ma tylko jedno zdrowie, a tubylcy byli bardzo gościnni.

Wystarczy tej „gastronomi”. Teraz coś o architekturze rolniczej. Duże wrażenie w tamtym czasie zrobiła na mnie ogromna polowa stodoła. Była długa, szeroka, a przede wszystkim bardzo wysoka. Stodoła była „przejazdowa”, miała kilka standardowych wrót na poziomie gruntu. Niespotykane dla mnie było to, że w środku, przez całą jej długość, na wysokości ok. 3 metrów biegł drewniany pomost – rampa. Na zewnątrz, w obu szczytach stodoły, znajdowały się ziemne rampy łączące się krótkimi pomostami (rampy nie przylegały do ścian stodoły) z wrotami w szczytowej ścianie (ok. 3 metrów nad poziomem gruntu). Przez te wrota wjeżdżało się np. z transportem sprasowanej słomy, na ten wewnętrzny pomost, przypomnę – działo się to na wysokości kilku metrów. Oczywiście i na tym poziomie stodoła była „przejazdowa”. Pomost nie miał jakichkolwiek balustrad czy innych zabezpieczeń. Dzisiaj nie do pomyślenia, ale byliśmy w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Dopiero z tego wewnętrznego pomostu można było stodołę „doładować” do pełna.

www.pixabay.com

Trochę zawiły ten opis, ale, puśćcie wodze wyobraźni. W każdym razie ja nigdzie i nigdy więcej nie spotkałem się z taką konstrukcją, a z niejednego … gospodarstwa plony zbierałem.

Inna „przygoda” spotkała mnie pewnego wieczora, a właściwie pewnej nocy. Rozładowywałem zboże z przyczep do dmuchawy, która „dmuchała” je rurami do magazynu. Transportów na rozładunek oczekiwało jeszcze kilka, więc wiedziałem, że „zejdzie” prawie do poranka. Gdzieś tak w „okolicach” północy zjawił się koło przyczepy starszy mężczyzna z kobietą, mieli ze sobą jakąś metalową wanienkę lub coś na podobieństwo. Poprosili mnie żeby „sypnąć” im kilka łopat zboża do tej wanienki. Ciemna noc, traktorzysta gdzieś przepadł, nikogo innego w pobliżu – monitoring?, nic takiego wówczas nie istniało, no to im sypnąłem. Bezinteresownie. Może było tego z 50 kilogramów, może nawet nie. Czasami więcej szło na „rozkurz” bez jakiegokolwiek pożytku, a w tym przypadku przynajmniej jakieś kury, czy inne zwierzaki sobie pojadły. Nikt nie zbiedniał, ani nikt się nie wzbogacił, więc nie widziałem w tym nic szczególnie złego. Niemniej, co by nie mówić, była to kradzież.

Całe zajście nie warte byłoby wzmianki, gdyby nie ciąg dalszy. Nastąpił on następnego, a właściwie biorąc pod uwagę, że robotę skończyłem nad ranem, to tego samego dnia. Około południa poprosił mnie „na stronę” stary magazynier (stary i w sensie stażu i w sensie wieku, miał chyba koło pięćdziesiątki – staruszek). Nie miał żadnych pytań, wszystko wiedział. SKĄD?! Nie miał nawet pretensji!?  Na koniec rozmowy powiedział mi tylko: „Pamiętaj, na przyszłość, jak coś kradniesz i jest was nawet tylko dwóch, to jest was o jednego za dużo”. Przemawiały przez niego lata praktyki. Dałbym głowę, że w nocy oprócz mnie i tej dwójki z wanienką nie było nikogo, sam na siebie nie doniosłem, czyżby któreś z tej dwójki? Raczej nie. A może była jeszcze jakaś para oczu? Dziwne.

Od tamtej pory nigdy niczego nie ukradłem, ale w życiu tylko jedną rzecz wiadomo na pewno, mianowicie, że niczego nie wiadomo na pewno. Dlatego „naukę” magazyniera mam w pamięci, bo kto wie…?

Oby nam się dobrze działo.

Frenk  

Praktyka w Rogowie Opolskim

Sentyment do Henrykowa czujemy z wielu różnych powodów, o których piszą na niniejszej stronie absolwenci i absolwentki PSNR-u. Niewątpliwie wielkim atutem tego miejsca było jego piękno, kryjące się zarówno w dostojnej architekturze zespołu klasztornego jak i w malowniczym otoczeniu okalających zespół parków.

Mieliśmy okazję „dotknięcia” i historii i przyrody w całej jej okazałości, od botanicznych ogrodów i parków poprzez muszkowicki las bukowy stanowiący część rezerwatu przyrody, aż po rozległe SHR-owskie pola, poprzerywane śródpolnymi zadrzewieniami i laskami.

O położonym w pobliżu wsi Muszkowice rezerwacie przyrody należącym do Nadleśnictwa Henryków z pewnością przeczytacie w Internecie. (Można trochę i u nas: Karna kolonia Muszkowice – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl). O ile jeszcze istnieje i nie wycięto starych, niezwykle pięknych buków, olch, klonów. Nie byłam tam od ukończenia szkoły…, a w zasadzie od jesieni 1975 r. gdy z koleżanką Ewą Nieradką, zwiałyśmy z zajęć praktycznych przy ręcznym ogławianiu buraków do najbliższego lasu. Oczarował nas ten jesienny las.

Praktykę zawodową na przełomie lipca i sierpnia 1975 roku odbyłam w równie pięknym miejscu. Było to w Stacji Hodowli Roślin w Rogowie Opolskim, która to stacja słynęła z wyhodowanej tam rzepy ścierniskowej odmiany Rogowska. Lekko nie było, praca w upale, pełnym słońcu. Poletka z rzepą ciągnęły się szerokimi łukami wzdłuż brzegów Odry i przy ich plewieniu nie było widać końca rządka. Oprócz mnie były tam dwie dziewczyny z henrykowskiego technikum i dwie studentki z AR z Krakowa.

Dużym problemem było porozumienie się z miejscową ludnością angażowaną do prac polowych, bowiem mówiono tu wyłącznie po śląsku. Ja tego nie potrafiłam.

Większy kłopot miałyśmy ze stadem mysz, które gromadami biegały po wydzielonych dla nas pokojach w zabudowie gospodarczej stacji. Z początku napawało mnie to strachem i obrzydzeniem, ale kiedy nie było na nie sposobu, poddałyśmy się. Trzeba się było do ich towarzystwa przyzwyczaić i fobię przezwyciężyć.

W pobliżu rogowskiej Stacji, spomiędzy gęstego lasku widoczne były zabudowania starego pałacu. Niestety nie mogłyśmy się tam zbliżyć z powodu gęstego zakrzewienia i postawionych ogrodzeń.

Próbował pokonać te bariery kontrolujący naszą praktykę nauczyciel, Pan Czesław Trawiński. Niestety nieskutecznie. Starał się dostać się do pałacyku od strony Odry, gdzie na bagnistym terenie zetknął się z chmarą komarów i gryzących muszek. Od tej strony do pałacyku trzeba się było wspiąć po stromej skarpie, co było dość trudne nawet dla tak zdeterminowanego profesora.

Fot: autorstwa Arturek28 at pl.wikipedia, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=5762842

Po latach, gdy podjęłam pracę w bibliotece publicznej, dowiedziałam się, że pałacyk ten przejęła wówczas Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Opolu. Został on gruntownie wyremontowany, a w jego wnętrzach urządzono bibliotekę cennych starodruków, pracownię konserwacji tychże, kilka sal muzealnych, a także niewielki hotel dla gości. Miałam nawet okazję nocować w tym hoteliku.

W Rogowie Opolskim bywałam kilkakrotnie, służbowo i prywatnie. Nadal chętnie tam wracam. Nie do Stacji Hodowli Roślin, której już nie ma. Pozostała po niej tylko część zabudowań gospodarczych. Lubię ten pałacyk ukryty w pięknym, wypięlęgnowanym parku, który zmienia się w każdej porze roku, a teraz jesienią mieni złotymi barwami.

Renesansowy pałacyk stanowi jedną z najciekawszych atrakcji turystycznych Opolszczyzny. Budowla ta, zwana pałacykiem lub dworkiem wybudowana została w XIV i funkcjonowała jako zamek obronny. Zamek ten gruntownie przebudowano w XV w. i przez kolejne lata należał do rodziny Rogoyskich, a następnie – von Wbrsky. W 1760 roku posiadłość nabył hrabia Karol Wilhelm von Haugwitz, który postanowił przekształcić zamek w dworek szlachecki. XIX wiek to czas, w którym decyzją ówczesnego premiera Prus dobudowano klasycystyczne skrzydło zachodnie oraz założono wokół zamku ogród w stylu angielskim. W 1932 roku po śmierci ostatniego przedstawiciela rodu von Haugwitz, zamek stał się własnością duńskiej linii rodu. W roku 1945 zniszczony działaniami wojennymi zamek w Rogowie Opolskim został znacjonalizowany, a następnie w latach siedemdziesiątych przejęty przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną w Opolu.

Na odwiedzających pałacyk czekają tu bogate zbiory biblioteczne w postaci wiekowych rękopisów, starodruków, aktów, pamiętników i kronik. Podziwiać można między innymi spisany na szarym pergaminie rękopis z 1324 roku, wykonaną z drzeworytu mapę Śląska datowaną na 1545 rok czy Kronikę Śląską z 1625 roku, autorstwa Jakuba Schickfusa. Miłośnicy literatury z pewnością docenią wystawę obrazującą historię książki – od papirusu, przez tabliczki gliniane, po XVIII-wieczne księgi. Na uwagę zasługują również wiekowe zbiory graficzne – miedzioryty, akwaforty i staloryty.

Polecam to miejsce wszystkim, którzy wybiorą się na Opolszczyznę.

Halina Kruszewska

W Zielonym Gaju

Nie, to nie jest ten gaj, w którym ptaszki śpiewają. Nie jest to gaj ze znanej piosenki biesiadnej. Mam na myśli miejscowość na Mazurach w pobliżu Mikołajek. Wieś Zielony Gaj niektórym Henrykusom, a na pewno mi i moim dwóm kolegom kojarzy się z praktyką wakacyjną. Byłem tam latem 1974 roku razem z Jurkiem Urbanem i Krzyśkiem Rekiem. Wtedy było to miejsce w miarę bliskie tylko mi, bo Jurek miał do rodzimego Wałbrzycha prawie tyle co Krzysiek do swoich Wilamowic, do moich Sejn było najbliżej. Trafiliśmy tam dosyć przypadkowo, nikt nas o miejsce praktyki nie pytał.

Do SHR Woźnice, naszego wakacyjnego pracodawcy zgłosiliśmy się terminowo. Zainstalowano nas w budynku specjalnie przeznaczonym dla robotników sezonowych i praktykantów we wsi Zielony Gaj odległej kilka kilometrów od siedziby stacji. Kiedy my tam trafiliśmy, mieszkało tam już dwóch chłopaków z technikum rolniczego w Lubelskiem. Razem z nimi ruszyliśmy do pracy już następnego dnia po zainstalowaniu się. Po krótkim instruktarzu stanowiskowym przydzielono nas to selekcji ziemniaków, bo właśnie ziemniak był główną uprawą tej stacji. Nasze zadanie polegało na wykrywaniu łodyg porażonych chorobami i usuwaniu ich. Po kilku dniach nabraliśmy wprawy i robota szła sprawnie.

Przy okazji mogliśmy się trochę przyglądać pracy działu hodowli SHR i laboratorium. Pamiętam, że oglądałem tam stanowisko do wycinania oczek ziemniaków, które potem wysadzano do skrzynek i umieszczano w szklarniach. Po wykiełkowaniu i puszczeniu liści można było ocenić które oczka, reprezentujące określone partie i odmiany, były porażone chorobami.

Po jakimś okresie czasu do naszej wakacyjnej kwatery w Zielonym Gaju przywieziono dużą grupę młodzieży. Okazało się, że byli to studenci roku zerowego z Akademii Rolniczo- Technicznej w Olsztynie. Oni także zostali przeznaczeni do pracy na plantacjach ziemniaczanych, ale my już trochę otrzaskani, nadzorowaliśmy ich. Po pracy już tej zależności nie było i razem ze studentami chodziliśmy po piwo do odległego sklepu. Nie znając wcześniej środowiska pegeerowskiego pierwszy raz w życiu doświadczałem takiego „piwkowania” pod sklepem. Widziałem miejscowych, którzy od razu kupowali skrzynkę piwa, którą podsuwali pod ławkę i sącząc pienisty napój nie opuszczali miejsca przez kilka godzin. Ja tak nie umiałem, kończyłem imprezę po dwóch piwach i tak jest do dziś.

W trakcie naszego pobytu na Mazurach próbowaliśmy się integrować z miejscową młodzieżą. Taką formą był mecz w piłkę nożną rozegrany na pegeerowskiej łące. Kto go wygrał nie pamiętam, ale to nie dlatego, że wspólnie konsumowaliśmy nagrodę- skrzynkę piwa.

Wspominając naszą praktykę, mój kolega Krzysztof opowiadał, że przeżył tam przykrą przygodę, która wstrząsnęła nim do głębi. W trakcie jakiejś balangi w pokoju nieostrożny koleś rzucił za siebie niedopałek papierosa. Pet niezauważenie tlił się jakiś czas na dżinsowej kurtce Krzysia. Kiedy to zauważono, było już „po ptakach”. Uszkodzenia były tak istotne, że trzeba było kultową katanę sprowadzić do formy kamizelki. Poszkodowany do dziś nie może tego zapomnieć, bo aby tę katanę kupić pracował ciężko na budowie drogi pod Henrykowem.

Rejs ze studentami na jeziorze Bełdany.

Będąc w krainie tysiąca jezior trudno było ominąć atrakcje z nimi związane. Pływaliśmy na łódkach, żaglówkach, łowiliśmy ryby. Działo się! Jest co po latach wspominać.

ASz.

Niegodni „komuniści”

Praktyka w BorowieZ cyklu „Opowieści Sławoja

Mam różne inne wspomnienia, ale chyba nie wszystkie nadają się do opisywania, wybrałem te bardziej odpowiednie. Mam w pamięci coś na temat wiary i zwątpienia w ludzi, którzy ją krzewią.

W Borowie jest kościół pw. św. Wawrzyńca, stary, nieduży, ale ładnie utrzymany, do którego w niedzielę chodziłem na mszę.

Kościół w Borowie, 1970 r.

Księdza uwagi z ambony, że jego siano nie sprzątnięte i że zbierał zapisy chętnych do zbioru, pominę. Wchodziłem po schodach na chór przy organach. Z góry dobrze widziałem wiernych, cały kościół i ołtarz. 

Kościół w Borowie, widok obecny.

Jednej niedzieli, proboszcz, ks. Antoni Majcherek, gdzieś pojechał. Zastępował go ksiądz z sąsiedniej parafii. Odprawiał mszę, doszedł do momentu udzielania komunii. Do klęcznika przed ołtarzem podeszli wierni, ze 30 osób. Część stała. Pierwszy rząd klęczał w uniesieniu z wysuniętym językiem. Ksiądz próbował otworzyć tabernakulum, dzióbał i dzióbał kluczem w zamku, bez skutku, nie dawało się otworzyć.

Zdenerwowany zaciągnął zasłonkę, odwrócił się twarzą do wiernych i słowami „…widać nie jesteście godni przyjąć ciała Chrystusa…” – podsumował. Niedoszli „komuniści” musieli wstać z kolan, odwrócić się i przejść przez kościół, pod przygniatającym wzrokiem pozostałych wiernych, bo w końcu nie wiadomo, który to ten niegodzien. 

Często mam w myślach tamtą sytuację i stale się zastanawiam, co ja wtedy bym czuł, gdybym był jednym z przygotowanych do komunii? Pewnie nic miłego na temat krzewicieli chrześcijańskiej wiary. Po powrocie do Henrykowa rozmawiałem o tym z ks. Komasą. Nie mógł uwierzyć. 

Zaliczyłem praktykę, przez półtora miesiąca zdobyłem więcej doświadczenia zawodowego i życiowego, niż z książek przez cały rok.  

Bardzo dobry, praktyka zaliczona.

Wszyscy miło mnie żegnali. Dyrektor SHR Henryk Łachowski zaproponował, żebym odezwał się po skończeniu nauki. – Może razem drzewka pomalujemy, z uśmiechem nawiązał do „wapienka”. Główny mechanizator SHR Wacław Gryglaszewski również odniósł się do mnie z pytaniem, czy już kręcą następne odcinki „Czterech pancernych”. 

SHR BORÓW, z prawej strony dyr. Henryk Łachowski, obok gł. mechanizator Wacław Gryglaszewski.

Cztery praktykantki z THRiN w Henrykowie miło mnie wyściskały i obiecały następne poprawki krawieckie. Brygadzista polowy przyniósł w prezencie wiadro od „kompresji” z napisem „superelita”, pan brygadzista produkcji zwierzęcej przyprowadził do obory Siwkę, zorganizował pożegnanie w kanciapie, które przeciągnęło się do późnej nocy. Rano z bolącą głową Roland odprowadził mnie do przystanku. Odjechałem autobusem, nie przeczuwając, że było to nasze ostatnie pożegnanie. Jakiś czas później Roland zginął w wypadku samochodowym.

W całym moim zawodowym życiu w rolnictwie, Borów był właściwie punktem odniesienia do tego co robiłem. Ta praktyka uzależniła mnie i podzieliła moje życie na dwie porównywane ze sobą fazy; przed i po Borowie. Patrząc teraz już z dystansu wiem, że wiele rzeczy robiłem z myślą o Borowie; zachowania, sposób podejścia do problemów zawodowych. Powielanie tamtych sytuacji, tworzenie wokół siebie rzeczywistości w oparciu o tamte doświadczenia, z Rolandem w tle.

W poprzedniej opowieści obiecałem opisać jak koń może zejść po stromych schodach. Zrobiła to Siwka „emerytka”, schodząc tak, że z nich nie spadła. Staliśmy i patrzyliśmy zaciekawieni. Siwka podeszła do schodów, odwróciła się i tyłem noga za nogą zaczęła schodzić, na półpiętrach obrót i dalej tyłem, szczęśliwie do samego dołu. Koń ma duży łeb to myśli.      

Borów obecnie. Reklama aktualnej działalności w Borowie. Reklama efektowna, tylko te rozpadające się mury…  

 Od września, już w Henrykowie, znowu zaczęła się walka o przyszłość. Ale o tem potem.

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Praktyka w Borowie

Z cyklu „Opowieści Sławoja”.

Obłaskawianie „Koniuszego”

 Pałac – biurowiec w Borowie, stan przed remontem.

Moje wejście do podjęcia praktyki też zasługuje na opisanie. Jechałem od rana, kilka dni po ślubie.

Żona została w domu pod Tucholą. Jechałem autobusem, pociągiem i autobusem. Do Borowa z małym bagażem dojechałem po południu. 14 czerwiec, słońce grzeje, idę od przystanku PKS-u do gospodarstwa. Podwórze puste, obok ktoś w poplamionym wapnem ubraniu maluje na biało pnie drzewek owocowych.   

Podchodzę i pytam – Panie gdzie jest Dyrekcja SHR-u? Facet odkłada pędzel do wiadra i pyta czego chcę. Popatrzyłem, on dalej się dopytuje. Powtarzam pytanie o dyrekcję. On, ale czego pan chce? Popatrzyłem, – co panu do tego, masz pan wapienko to machaj pan tym „pendzlem”. Przyjrzał mi się, wyjął ociekający wapnem pędzel z wiadra i wskazał nim – „tam za bramą, po lewo”. Poszedłem napuszony, „będzie PRAKTYKANTA Z HENRYKOWA przepytywał” – myślę. Biuro znalazłem, wszedłem do sekretariatu mówię KTO i Po Co jestem i pytam sekretarkę o Pana Dyrektora. Akurat go nie było, kazała usiąść i czekać. Siedzę, czekam i z ciekawością się rozglądam. Wchodzi facet utytłany wapnem, spojrzał na mnie i idzie prosto w drzwi z napisem Dyrektor SHR Henryk Łachowski. Sekretarka zgłasza przez telekom, że „ktoś  czeka do Pana Dyrektora” – „niech wejdzie”, słyszę. Wszedłem, po tym co usłyszałem przez kilka minut dyrektorskiego monologu, do śmiechu mi nie było, warunkiem pozostania na praktyce było dokończenie malowania drzewek. Pomalowałem, na praktyce zostałem, a sytuacja z „wapienkiem” negatywnego odbicia na końcową ocenę praktyki nie miała. Nienagłośniona między nami została. Chyba.

A hasło „wapienko” na zawsze pozostało mi w pamięci i nieraz w myślach powtarzane, pozwoliło mi w krytycznych sytuacjach opanować emocje.

Zakwaterowali mnie na poddaszu, w pokoju z jednym oknem, z widokiem na  podwórze i okólnik dla koni. Letnie upały, śmierdziało jak diabli, zwłaszcza po deszczu. Pole i mechanizację miałem obłaskawioną, została produkcja zwierzęca. W gospodarstwie był podział pracy, obsługa koni należała do pracowników produkcji zwierzęcej, za której jakość i wykonanie odpowiadał brygadzista oborowy. Pilnował pracowników, zaprzęgał, podstawiał bryczkę itd. Jakoś mnie nie polubił, za dużo wszędzie mnie było. Utrudniał życie praktykantowi jak mógł. Miałem wrażenie, że coś miało wpływ na jego zachowanie. Czyżby „wapienko”? Chociaż Rolanda też podobnie traktował. Zawsze coś mu przeszkadzało żeby na czas nie zrobić tego o co „prosiłem”, żebyśmy pieszo po polu latali. Z drugiej strony, moje „prośby” wyglądały raczej na polecenia, że nie powiem rozkazy czy kpiny. Przykładowo do brygadzisty – „jadę na pole, konie  nakarmione? To załóż pan do bryczki”… Czasami zdanie zaczynałem od „Panie koniuszy…”, lub bezosobowo „niech założy konie do bryczki..”, czy „…oborowy, załóżcie konie do bryczki”. Stopniowanie w zależności od temperatury wcześniejszego sporu. Z powagą zawsze prostował, że  jest brygadzistą produkcji zwierzęcej, co podnosiło go we własnych oczach, a nas śmieszyło. Te zachowania nie były miłe dla kogoś kto w gospodarstwie prawie zęby zjadł. Odgryzał się jak potrafił. Dziurawe koło, konie zmęczone, pęknięty dyszel u bryczki, uszkodzona uprzęż itd. Patrząc z dystansu, moje zachowanie każdego by wkurzyło, mnie również. Dzisiaj bym powiedział – przerost wyobrażeń nad rzeczywistością. Jest takie powiedzenie – młodość musi się wyszumieć, no to mi szumiało, patrząc z perspektywy czasu i doświadczeń – za bardzo. My też mu nie byliśmy dłużni. Po którymś kolejnym spięciu zauważyłem brygadzistę na okólniku między końmi. Mieliśmy w pokoju wiatrówkę, karabin podobno raz w roku sam strzela. Na naszą chyba przyszedł ten raz, „sama mi w rękach jakoś” wystrzeliła i trafiła w siwy kobyli zad. Siwka, śmignęła tylnymi nogami.                                                                                                                   

Brygadzista uciekając przed jej kopytami przewrócił się na okólniku, na szczęście ich uniknął, ale mocno się przestraszył, my też. Pierwsi byliśmy żeby mu pomóc. Utytłał się w śmierdzącym błocie okólnika, że przykro było patrzeć i wąchać.

Afera była, długo oglądano ranę na kobylim zadzie, dobrze, że śrutu nie wygrzebali. Znajomy weterynarz Rolanda, który też miał na pieńku z brygadzistą, uznał, że wyjątkowo duży giez czy szerszeń konia ugryzł. Nie sugerował, że to atak Skorpiona. Założył opatrunek, śrut Rolandowi oddał. Wiatrówkę zabunkrowaliśmy, nie do znalezienia. Dyrektor SHR-u przyjął opinię lekarza do wiadomości i sprawę zamknął. Chociaż do końca nie jestem pewien czy nie byłem podejrzany w całej aferze. Gdy kiedyś pytałem go czy mogę wziąć bryczkę na pole, zgodził się z cichym komentarzem –„tylko żeby konia znowu jakiś giez, szerszeń czy co innego w d..ę nie ucięło”. Po kilku dniach rana się zagoiła, a brygadzista się zmienił nie do poznania. Nawet nie potrzebowaliśmy go o nic „prosić”, sam pytał czego nam potrzeba. Zmieniła się też forma komunikacji między nami, on do nas panie Rolandzie, czy panie Sławoju, my do niego z szacunkiem na „per Panie Brygadzisto”. Któregoś dnia po cichej dyskusji z Dyrektorem, brygadzista nas woła i prowadzi do jakieś rupieciarni, stare maszyny, porwane uprzęże. Nie bardzo wiedzieliśmy o co mu chodzi. Odrzucił kilka rupieci i pokazał starą zdezolowaną dwukołową bryczkę. Wyciągnęliśmy ją na zewnątrz. Masakra, ogrom zniszczenia. Bez siedziska, z połamanymi dyszlami i błotnikami, na gumowych kołach bez powietrza.

Stelmach dorobił dyszle i błotniki, dobrał i odświeżył uprząż. W kuźni naprawili i pomalowali na czarno metalowe części i felgi, magazynier znalazł jakieś opony i dętki, co prawda przednie od „ciapka”,  ale dobre. My z brygadzistą pomalowaliśmy drewniane części na ładny jasny kolor, poprawiliśmy sprężyny, wypraliśmy, wyczyściliśmy wygrzebane gdzieś w rupieciach siedzisko. „Bryczuszka” jak malowana. Dyrektor przydzielił nam do niej konia, konkretnie kobyłę Siwkę, patrząc na nas, z namaszczeniem głaszcząc zagojoną na zadzie ranę, rzucił – „pod waszą troskliwą opiekę”. Siwka emerytka, z racji wieku, była w gospodarstwie na specjalnych prawach; nie pracowała, chodziła luzem gdzie chciała. Dbaliśmy o nią odkupując swoją winę cukrem w kostkach i suchym pieczywem. Wyścigowa to emerytka nie była, ale gdzie mieliśmy się śpieszyć. Brygadzista dbał o nią, rano pod siedzisko kładł dla niej sianko i worek z owsem „..żeby nie zbidniała na polu”, i napój dla praktykanta, w chłodniejsze dni z „prondem”… ”żeby kataru nie złapał”, mówił wskazując palcem pod siedzisko. Okazał się fajnym i dowcipnym człowiekiem. Gdy prosiliśmy per „Panie brygadzisto” o zaprzęgnięcie konia do bryczki, „czemu nie koniuszy” śmiejąc się ripostował sytuacyjnie. Czasami przy wieczornym karmieniu i udoju w oborze spotykaliśmy się w kanciapie na zapleczu. Kanciapa to było pomieszczenie wygospodarowane z części mleczarni, małe, ale schludne, z okienkiem przybranym czystą firanką, czyste, zadbane z kilkoma kwiatkami w doniczkach. Co najważniejsze, z dużym napisem BIURO na drzwiach. To był jego sposób na samodowartościowanie. W pobielonej kanciapie, z biurkiem i trzema krzesłami, raczył nas również opowieściami, twierdząc, że prawdziwe. Podobno– dyrektor kazał młodej stażystce zootechniczce doprowadzić jałowicę do byka. Długo nie wracała, zaniepokojony poszedł jej poszukać. Spotkał ją z rozwianym włosem w oborze, brudną i w potarganym ubraniu. Byk stał obok i patrzył na stażystkę szarpiącą  się z jałówką– panie dyrektorze, byka doprowadziłam, ale jałówka nie chce się na plecy położyć– szybko się wytłumaczyła. Były jeszcze inne opowiastki, ale nie bardzo nadają się do powtarzania, typu – krowa domagała się buzi od inseminatora, czy podobne.

Jeżdżąc „bryczuszką” odżyły mi wspomnienia z ujeżdżania ogierów w punkcie inseminacyjnym w Henrykowie. Opisywałem to w opowiastce „Inseminator”. Po tamtej przygodzie zniechęciłem się do jazdy wierzchem, nie na tyle jednak, żeby gdzieś ta tęsknota nie pozostała. Któregoś razu, przy wieczornej lufce w kanciapie, opowiedziałem „Koniuszemu” o mojej przygodzie.  Słysząc moją ksywkę „Inseminator” ubaw miał po pachy. Później nawet jak mieliśmy różnice zdań, używał jej w kontekście; ”te, Inseminator”, rozładowując sytuację i stawiając na swoim.          

To był ładny dzień. Brygadzista wyprowadził Siwkę ze stajni. Żal było na nią patrzeć; była jakaś smutna, bez życia, łeb opuszczony, każde ucho w inną stronę, grzywa smętnie zwisała na jedną stronę, ciągnęła noga za nogą. Przykrył ją kocem złożonym w czworo, pomógł mi wsiąść i poprowadził na okólnik. Nie szło mi za dobrze, bo bez siodła, ale nie rezygnowałem. Siwka emerytka truchtała w rytmie patataj, patataj, ja trząsłem się w rytmie j..b, j..b, d…ą o grzbiet. A ponieważ Siwka nie była zbyt wypasiona, to grzbietem prawie odbiła mi kość ogonową, która to kontuzja na kilka dni wyłączyła mnie z jej ujeżdżania. Musiałem szeroko nogi stawiać i tyłek maścią smarować. „Koniuszy” mi współczuł, chociaż nie wiem czy szczerze, bo jakiś wesoły był. Po kilku dniach wróciłem do jazd, na grubszym kocu. Wyjechałem z okólnika na łąkę, kicamy po wysokiej trawie, tryknąłem Siwkę nogami w boki, przyśpieszyła z lekka, nagle spod kopyt smyrgnął zając, który spał  w trawie. Siwka uskoczyła w prawo, a ja w lewo, na ziemię, na szczęście bez uszczerbku na zdrowiu. Nie czekała, aż się pozbieram, pozbawiona mojego ciężaru żwawo pobiegła do stajni, gubiąc derkę po drodze. Ja pieszo wróciłem do gospodarstwa, z derką na plecach,  ku uciesze „Koniuszego”, który z daleka ze śmiechem wołał; „eee, Inseminator, kocyka nie zgub bo państwowy”. Następnego dnia, przy porannej odprawie przypadkowo zauważyłem jakieś szeptanie oborowego z dyrektorem. Czułem, że o mnie szepczą. Po odprawie „Koniuszy” woła mnie do rupieciarni. „Po kiego mnie tu wlecze” myślałem. Idziemy prosto do drugiego pomieszczenia. Oniemiałem, na kołku w ścianie wisi  siodło z uprzężą. Kompletne, łącznie z butami, gabardynowymi bryczesami i nakryciem na głowę. Przymierzyłem. Spodnie duże, buty też za luźne, wszystko chyba na olbrzyma jakiegoś było. Okazało się, że poprzedni dyrektor jeździł wierzchem po polach. Był na emeryturze, ale mieszkał w Borowie. Po uzgodnieniu z obecnym dyrektorem poszliśmy z „Koniuszym” po prośbie. Poprzednik, wielkiego wzrostu i wagi, przed dyrektorowaniem, w wojsku był rotmistrzem. Przy karafce nalewki z radością pozwolił korzystać z siodła, mało tego, obiecał mi kilka lekcji jazdy. Bardzo się przydały– wyprostował mi postawę w siodle i pokazał jak prawidłowo wodze trzymać, trzema palcami, a „nie całą garścią jak pajdę chleba przy gębie”. Oczywiście na Siwce, bo sam ją kiedyś ujeżdżał. Bryczesy trochę pozszywały mi dziewczyny w gospodarstwie, dopasowały do mojej wagi i figury, buty luźne, ale po podłożeniu filcowych wkładek pasowały. Przycięliśmy Siwce grzywki, grzbietową i czołową, osiodłaliśmy. Jakoś się zmieniła, z błyskiem w oczach, podniosła głowę, postawiła uszy na sztorc, nabrała poczucia wartości, dumy, wyglądu i wypiękniała, pewnie przypomniała sobie młode lata. Jednym słowem – ogólnie  złobuziała,

Zyskała drugie życie. Widać było, że chodziła pod siodłem. Koń ma duży łeb to myśli, Siwka znała trick wierzchowców. Polega on na tym, że gdy podciągamy popręg, uwiera konia w brzuch, koń się nadyma, niedoświadczony jeździec uznaje, że popręg dociągnął, dosiada konia, ten spuszcza powietrze, a jeździec dociskając strzemiona, przy pierwszym skręcie zsuwa się z siodłem na bok i spada na ziemię. Tylko, że „nie ze mną te numery Bruner, ty świnio”, ujeżdżałem ogiery w Henrykowie. Wystarczył cios kolanem w kobyli brzuch i popręg można było dociągnąć, cios musi być mocny, bolesny, brutalne, ale konieczne, bo inaczej nie zadziała i koń uzna się za zwycięzcę i będzie stale trick stosował i rządził jeźdźcem. Walczyła, bez przerwy przestawiając w przód i w tył tylną nogę, od strony siodłającego. Po trzecim, czwartym siodłaniu i kuksańcach, Siwka zaprzestała tricków, przyjmowała kulbaczenie z pokorą. Z Rolandem mogliśmy korzystać i z „bryczuszki” i jeździć wierzchem. Teraz to już w myślach dyrektorowałem pełną gębą. Wybieramy się na pole, siodło wisi, „bryczuszka” stoi pod stajnią, „Emerytkę” gdzieś „wciło”. „Koniuszy” macha na nas, gestami nakazuje ciszę i prowadzi nas w stronę magazynu. Po kiego nas tam prowadzi, o co mu chodzi, co znowu wymyślił? Skradamy się cicho drewnianymi skrzypiącymi schodami z podestami na każdym półpiętrze, na drugie piętro. Tam przy pryzmie stoi Siwka emerytka i posila się owsem. Stoimy i zafascynowani myślimy – jak tu weszła. Wreszcie ma dosyć, brygadzista daje znaki, żeby być cicho. Siwka idzie do schodów.  Wejść to wejść, nawet dla konia na emeryturze jest łatwo, ale jak zejść po stromych schodach? S…li się ze schodów – szepczę do Rolanda. Koń ma duży łeb, to myśli. 

Widziałem i wiem jak bez wypadku zeszła, ale nie napiszę jak, może sprowokuję Henrykusów do opisania podobnych przypadków ze zwierzętami. Jak zeszła opiszę w następnej opowieści – kończącej  praktykę w Borowie. Ale o tem potem.

Sławoj Misiewicz Harnaś

Praktyka w Borowie – wałowanie praktykanta

Z cyklu  „Opowieści Sławoja”

„Rewał” praktykanta – dekompresja 

Po sianokosach rozpoczęły się rzepakowe żniwa prowadzone kombajnem „Vistula” KZB-3B. 

Na kombajnie pozuje gł. mechanizator SHR-u, Wacław Gryglaszewski

Puszyłem się jeżdżąc bryczką z brygadzistą.  „Elita”. Około południa podjechaliśmy do stojącego kombajnu. „- Czemu stoicie?” – wyrywam się jak zwykle. „- Kompresji brakło, z magazynu przynieść trzeba” –  burknął kombajnista. Brygadzista gdzieś w bok uciekł z oczami i milczał. Co to ta kompresja? – myślę, podchodząc do kombajnu.  Brygadzista akurat czymś się zajął i koniecznie potrzebował bryczkę. Poszedłem pieszo, przez pola, kawałek drogi było. Lipcowe słońce pali, idę i zastanawiam się, co to ta kompresja? W Henrykowie na zajęciach z mechanizacji rolnictwa u mgr Jana Wysockiego zdawaliśmy egzamin na prawo jazdy, także na ciągnik i uprawnienia na kombajn. Z tego co pamiętałem z zajęć, to w silniku  jest kompresja/ciśnienie i jest taka mała wajcha – dekompresor. 

Dekompresor

Po jej przesunięciu silnik gasł. Jak mogło braknąć kompresji i jak przynieść ciśnienie do silnika? Mimo wszystko znalazłem magazyniera. Usłyszałem –  „śniadanie dla kombajnistów już pojechało” –  zrozumiałem –  kombajniści na polu na śniadanie czekali, jednak mówię magazynierowi po co przyszedłem. Ten jakoś dziwnie na mnie spojrzał, spytał kto mnie przysłał. Kiedy powiedziałem, że kombajnista, znalazł duże  wiadro, czegoś nawrzucał, przykrył i kazał zanieść na pole. Wiadro ciężkie, pewnie ponad 20 kilo. Wyszedłem z magazynu i zaglądam ciekawie, co to ta kompresja? A w wiadrze stare, pordzewiałe, zniszczone części, zębatki i inny złom. To taka „kompresja”! – pomyślałem. Nie wróciłem już na pole, wiadro z „kompresją” zostawiłem za magazynem. Skorpion ostrzył kolec do walki o godność. Pamiętałem z „Czterech pancernych”, że  Janek zapychając rurę wydechową unieruchomił wojskową ciężarówkę. Wieczorem odnalazłem kombajn. Jak „bez kompresji” zjechał z pola do gospodarstwa? Janek użył szmaty, 

/na fotce z prawej strony zarys mordy Szarika/,  ja kartofla. 

Nazajutrz rano długo nie mogli uruchomić kombajnu i wyjechać z podwórza. W środku małych żniw? Ogólna nerwówka. Mało silnika nie rozebrali, wszędzie zajrzeli, oprócz rury wydechowej. Z satysfakcją patrzyłem na ich bezsilność. Nie mogłem sobie darować, poszedłem popatrzeć i przymilnie zapytałem – „ A może kompresji brakło? Trzeba taką wajchę przesunąć, albo z magazynu przynieść”. Przesuwali, nie pomogło. Kartofel szczelnie zapchał wydech. Wreszcie przez częste próby uruchomienia, w silniku wytworzyło się na tyle duże ciśnienie, że za którąś próbą kartofel wystrzelił z rury. Mechanicy nawet widzieli jak daleko leciał. Później już silnik odpalił. W tamtych czasach dywersja i sabotaż to słowa, które na terenach odzyskanych miały przerażającą moc i groźbę, zwłaszcza w połączeniu z prokuratorem. Takie to gry i zabawy były. Na szczęście bez konsekwencji.  Magazynierowi też nie darowałem, z wykorzystaniem wiadra „z kompresją”, na ostro, boleśnie, ale to się nie bardzo nadaje do opowiadania. Efekt był, przestali mnie traktować jak głupka. Nawet poczęstowali mnie krzakówką. Łeb mnie po niej nap…., sorry, bolał, przez kilka godzin następnego dnia. Brygadzista źle się czuł, że pozwolił im na żart ze mnie. Nie żeby przepraszał, „napomknoł”  tylko, ja też „napomkłem”. Wiadomo – Skorpion miły dla miłych, a gdy…..  nie daruje. Po tych przejściach polubiliśmy się. Dalsza praktyka mijała szybko, chociaż nie zawsze we wzajemnym zrozumieniu. Pole i mechanizację miałem opanowane, została produkcja zwierzęca. Ale o tem potem.

Sławoj Misiewicz Harnaś

Praktyka w Borowie- „wałowanie” praktykanta

Rewał praktykanta – „oryginał” i „elita”

W czasie praktyki najbardziej denerwowało mnie pytanie pracowników umysłowych – „jak się pracuje?”. Często je słyszałem, nigdy nie wiedziałem czy pytali z troską czy z ironią. Również nigdy nie odpowiedziałem zgodnie z prawdą, bo dużo niecenzuralnych słów by zawierała. W początkowych dniach praktyki, sianokosach, różne myśli mnie nachodziły, także chwile zwątpienia, ale przetrwałem. Duża różnica między „będę a bycie” rolnikiem. Natura Skorpiona wzięła górę. Będę dyrektorem. 

Po sianokosach przeszedłem pod opiekę brygadzisty polowego. Mój pierwszy nauczyciel w zawodzie wprowadzał mnie w pracę w rolnictwie. Już tak ciężko nie pracowałem. Rano z dyrektorem było omawianie zakresu prac na bieżący dzień. Zbiórka pracowników w centralnym miejscu placu z widokiem na kościelny, w tamtym czasie sprawny zegar,

dyspozycje brygadzistów pracownikom.

Od dziecka lubiłem konie, więc z pasją tutaj z nich korzystałem. Nadzór po polach SHR-u wykonywaliśmy z brygadzistą bryczką zaprzężoną w parę gniadych koni. Czasami trzymałem lejce i nią powoziłem, radość dla mieszczucha, a w  czasie jazdy często wyobrażałem siebie jako dyrektora na polach w zarządzanym gospodarstwie.

Brygadzista szybko zorientował się, że byłem zielony. Jeżdżąc z praktykantem „po szkołach”, usiłował maskować swój brak wykształcenia, co dziwnie się słuchało, bo górnolotne słowa nijak nie pasowały do wygłaszającego je. Przygniatał mnie swoją wiedzą fachową i doświadczeniem. Do czasu. Chłonąłem i podglądałem wszystko, w pracy i po pracy, zaglądałem wszędzie, doglądałem inwentarz, pole, sprzęt rolniczy, kuźnię i warsztaty. W myśl powiedzenia „pańskie /dyrektorskie/ oko konia tuczy”. Czasem wpadałem na popijających wódę i pomimo, że nikomu tej wiedzy nie przekazywałem, mieli mnie dosyć. Co on miastowy wie o życiu na wsi?

Po raz kolejny jesteśmy w polu, przejeżdżamy z brygadzistą koło jakiegoś zboża. „Pszenica – Ostka” –  objaśnia. Po chwili spoglądając na pole -„elita”- uzupełnia. Podobnie przy ziemniakach – „ziemniaki Giewont”- i za chwilę – „oryginał”. Rósł w moich oczach. Poznać stopień rozmnożenia po pokroju roślin? Fachura, myślę i uświadamiam sobie miałkość swojej rolniczej wiedzy. Z czasem, co mnie budowało, wysługiwał się mną. Wysłał mnie samego bryczką, żebym coś zawiózł, śniadanie czy napoje, pracownikom na pole. Zostawiłem ją na drodze i idę przez pole zboża. Potykam się o coś, prowiant się rozsypał i leżę jak długi, wstaję, rozglądam się o co się potknąłem. Znalazłem kołek z tabliczką – pszenica „Ostka” – stopień rozmnożenia – „elita”. Sprawdziłem na polu z ziemniakami – „ziemniaki Giewont”– stopień rozmnożenia – „oryginał”. Wracając zatrzymałem się na innych polach. Wszędzie tabliczki były. Wróciłem do pokoju po długipis i notes i znów na pola, spisałem wszystko z tabliczek.

Przy kolejnym wyjeździe z brygadzistą, na każdym polu podawałem, bez pomyłki, co rośnie i po roztarciu w palcach zielonych łodyg, oglądaniu i wąchaniu mówiłem w jakim rozmnożeniu.

Był zdziwiony moimi metodami rozpoznawania stopnia rozmnożenia, ale połapał się, bo zauważył, że zaglądam do notesu. W końcu zmienił o mnie zdanie i przestał się popisywać. Pracownicy z przekąsem mówili o mnie „oryginał”. Ja o sobie już myślałem „elita”. Jak będę o sobie myślał gdy już będę dyrektorem? Polubiliśmy się, nie na tyle jednak żeby nadal nie próbowali mnie w „wała” robić. Ale o tem potem.  

Sławoj Misiewicz Harnaś