Nie pisałem o tym w poprzednim tekście dotyczącym Wałdowa, gdyż uważam, że lepiej wyczerpać temat niż czytelnika, ale chciałbym wspomnieć jeszcze jeden aspekt tamtejszego życia. Zwierzęta.
Krzysztof i Jola Rudzcy w Wałdowie, 2011 .
Było ich u Joli i Jurka zawsze dużo (owce), albo i bardzo dużo (gęsi). O psach już napomknąłem (też liczna gromadka). Koty jak to koty, chodziły własnymi ścieżkami i nie narzucały swej obecności. Zresztą w Wałdowie większość zwierzaków korzystała, jak to się teraz mówi, z wolnych wybiegów, krótko mówiąc chodziły, gdzie chciały i robiły, co chciały.
Konie. O nich dorzucę kilka zdań. Od czasu do czasu Jurek organizował nam przejażdżki bryczką po okolicznych lasach. Bryczkę ciągnęła Amanda, kawał okazałego, mocnego konia, a właściwie klaczy. Za Jurkiem chodziła krok w krok, jak najwierniejszy pies. Do domu nie wchodziła, czekała cierpliwie przed gankiem. Przejażdżki były wspaniałe, ale Amanda miało jedną małą „szajbę”. W wojsku mówi się, że kałuża to „niewielki akwen wodny bez znaczenia strategicznego”. Jednak Amanda chyba o tym nie wiedziała, bo gdy na naszej drodze napotkaliśmy kałużę, to dostawała świra. Gdyby nie umiejętności Jurka, to razem z bryczką wlazłaby na czubek najwyższego drzewa w okolicy. Pewnie Amanda wyszłaby z tego cało, co do pasażerów bryczki takiej pewności nie mam. Z opowiadań Jurka wiem, że jako młody koń tonęła w bagnie i stąd ta awersja do „niewielkich akwenów wodnych…”.
Andrzej Bruski za kierownicą swojego off-roadowego monstrum.
Kolejna wałdowska, końska indywidualność to Rysio. Rysio był kolekcjonerem. Hasał sobie wolny i swawolny na łąkach za stodołą, i wszystko toczyło się swoim trybem… do czasu. Do momentu, kiedy Jurek lub Andrzej zabierali się za naprawcze bądź konserwacyjne prace przy maszynach, ciągnikach albo off- roadowym gaziku Andrzeja. Wtedy w Rysiu odzywała się jego motoryzacyjna i kolekcjonerska natura. Potrafił zabrać wszystko, co mu wpadło w łapy, czyli w pysk. Każdą odłożoną na bok część, klucz czy inne narządzie. Nie wiadomo, czy próbował skompletować swój pojazd, czy zestaw kluczy i narzędzi. W każdym razie robił to sprytnie, szybko i nie wiadomo kiedy. Takie to końskie indywiduum, sorry końska indywidualność. Poszukiwania „zagospodarowanego” przez Rysia elementu trwały czasem dłużej niż cała praca przy maszynie. Jeszcze raz wszystkim wszystkiego naj…. naj…
Frenk
A to w pozycji pieskiej autor wspomnień czyli Leszek Modrzejewski w czasach pobytu w Henrykowie.
Gdy w 1991 roku wybrałem się z rodziną do Wałdowa, do moich kolegów z Henrykowa Joli i Jurka (Jola mój rocznik, 1974-76 Jurek rocznik starszy, 1973-75), oczarowało nas to miejsce i ta kraina.
Jola, jako i ja rodowita Dolnoślązaczka, trafiła na Kaszuby po ślubie z Jurkiem, który właśnie stąd pochodzi.
Dojeżdżaliśmy od strony Piaszczyny. Była jakaś piąta rano. Skręciliśmy w polną drogę w kierunku Wałdowa i po kilkuset metrach postój, bo na środku drogi wylegiwało się stado saren i nie miały zamiaru przerywać swej drzemki. Najmniejszego wrażenia nie robił na nich nasz wspaniały „maluch” czyli Fiat 126p, ani moje próby przegonienia ich z drogi. Po 20- 30 minutach łaskawie, choć niespiesznie, ustąpiły nam odrobinę miejsca i mogliśmy przejechać i to tylko dlatego, że jechaliśmy wspomnianą limuzyną, większe auto by nie przeszło (i niech ktoś powie, że maluch nie miał zalet).
J.Bruski, Karol i Michał SzczudłoAlina Bruska, Dorota Samek, Andrzej BruskiSkład osobowy jak niżej.Andrzej i Jerzy Bruscy, Michał Szczudło, Marian, Aleksander, Katarzyna, Urszula i Dorota Samkowie, Aldona i Karol Szczudłowie
Gdy dotarliśmy na miejsce oczarowało nas siedlisko naszych przyjaciół. Pomiędzy dwoma stawami stał ich uroczy dom, wokół którego biegały rasowe i mniej rasowe, większe i mniejsze przyjazne psiaki. Piękne podwórze, duże i trawiaste, stara studnia, stodoła i uroczy przydomowy ogródek. PRZESTRZEŃ.
Dom Bruskich w wersji przed remontem.
Ona nas zachwyciła najbardziej. I luz właścicieli, którzy nigdzie się nie spieszyli, zawsze mieli czas, żeby z każdym zamienić kilka zdań, bez „spinki” i stresu, którego my jeszcze trochę do nich przywieźliśmy, bo rok szkolny dopiero co się skończył.
Od lewej: Michał Szczudło, Aleksander Samek, Andrzej Bruski, Jerzy Bruski i Marian Samek
Nie byliśmy jedynymi gośćmi. Był Andrzej z żoną i synami oraz Marian ze swoją rodziną. Wszyscy w różnych chwilach towarzyszyliśmy gospodarzom w ich obowiązkach. Wykonywali je bez pośpiechu i „gonitwy”, czy to pasąc gęsi, czy pracując w ogródku.
Moja żona pomyślała wtedy: to niezwykłe, że tak też można żyć. Tak blisko natury, wręcz w jej objęciach. Zachwyciło ją to. I rozmowy, i żarty, i śmiechy, i pieczenie kiełbasek na ognisku nad stawem, i wspomnienia z Henrykowa… I ta cisza. Dla kogoś, kto, tak jak my, mieszka kilkanaście metrów od drogi krajowej nr 8 (ok. 13 tysięcy pojazdów w ciągu doby) niezwykłe było to, że w Wałdowie tych pojazdów w ciągu doby było… cztery (gości i gospodarzy), przepraszam pięć bo jeszcze konna bryczka.
Dużo czasu spędzaliśmy łowiąc ryby i spacerując po okolicy. Na spacery zawsze „zabierały się” z nami psy. Jeden z nich, pewnie szef, zawsze kontrolował, czy stado jest w komplecie (czworonożni i dwunożni członkowie). Jeśli ilość się zgadzała, pozwalał iść dalej. Dla odmiany w domu „rządził” czarny jamnik Urwis. Mój młodszy syn Jacek, w Wałdowie zwany Głęgorz (tak mówił na węgorza) pewnego dnia stwierdził, że: „Pan Jurek jest bardzo podobny do Urwisa”. Kiedy zaczęliśmy dociekać, w czym widzi to podobieństwo to stwierdził, że są podobni „z twarzy”. Nie drążyliśmy o czyją twarz mu chodzi, „z twarzy” to „z twarzy”.
Byliśmy w Wałdowie u Joli i Jurka oraz ich uroczych pociech (Andrzej i Alinka) jeszcze nie raz. Bo miejsce niezwykłe i gospodarze przemili. Zresztą niejeden Henrykus miał okazję się o tym przekonać.
Jola Bruska z ojcem.
Grywaliśmy w brydża, miłe chwile spędzaliśmy na rozmowach z Panem Tadeuszem, tatą Joli, znawcą okolicy i zapalonym grzybiarzem. Sami również zbieraliśmy grzyby, smażyliśmy kurki (grzyby), wędziliśmy sielawy (ryby) – pycha!!!. Odwiedziliśmy wiele bardzo ciekawie położonych jezior. Uczestniczyliśmy w fantastycznych spływach kajakowych Brdą. Ich niezrównanym organizatorem był oczywiście Jurek. Poznaliśmy niektórych członków rodzin Joli i Jurka z różnych stron Polski, itd. Itp.
Leszek Modrzejewski, U.Samek, J.Bruska, A.Szczudło z synem Karolem, M.Samek
Dzisiaj nasze spotkania są rzadsze, ale wspomnienia zawsze żywe i bardzo sympatyczne.
Wszystkim Henrykusom życzę wszelkiej pomyślności w 2025 roku.
Kto to taki? To ja! Obchodząc swoje 70. urodziny, co wydarzyło się tydzień temu i było powodem głębokiej refleksji nad życiem, doszedłem do przekonania, że przeważająca ilość motywów w moim życiorysie związana jest z Henrykowem. Pierwszy z nich to szkoła. Spędziłem tam dwa lata, zdobyłem zawód, poznałem ludzi, przekonałem się, że turystyka jest w zasięgu moich możliwości. Następny motyw- praca. Poszedłem do niej w konsekwencji zdobycia zawodu technika nasiennictwa rolniczego. Zadowoliłem się nim, trafiłem do Leszna, wokół którego krążę do dziś. Moje kolejne miejsca pracy, chociaż nie wszystkim absolwentom PSNR było to dane, miały związek z wyuczonym zawodem. Czy to jest moja konsekwencja (zaleta, mam nadzieję) czy splot zbiegów okoliczności, nie wiem. Wiem, że w Lesznie podjąłem pracę związaną z przedmiotem nauki- czyszczalnictwem (dr Zbigniew Urbaniak) i biologią nasion (mgr Barbara Czarnoleska). Po wojsku pracowałem w Stacji Hodowli Roślin Antoniny jako młodszy specjalista w dziale hodowli (w indeksie mam, że hodowli roślin uczyła mnie mgr Anna Bielska), gdzie mijałem się z Basią Gloger, laborantką po Henrykowie. Pewnego razu grupę młodzieży z Technikum Hodowli Roślin w Bojanowie przyprowadziła do nas zatrudniona tam wówczas pani profesor Barbara Czarnoleska. W końcowej fazie pracy w SHR Antoniny pełniłem funkcję magazyniera, gdzie bardzo przydały się „ćwiczenia z zakresu obiegu dokumentacji magazynowej” prowadzone w Henrykowie przez Henryka Petzelta.
Przez 3 lata pracowałem w cukrowni jako inspektor surowcowy. Specyfika tego zawodu to zawężona do jednego gatunku, buraka cukrowego, praca inspektora plantacyjnego, do której przygotowanie miałem w Henrykowie.
Kolejna, najdłuższa i w zasadzie ostatnia moja praca zawodowa związana jest z ochroną roślin, przedmiotem szkolnym, którego wykładowczynią była mgr Barbara Czarnoleska oraz nasionoznawstwem- domeną mgr Jadwigi Polkowskiej. Ta ostatnia jest mi również bliska poprzez miejsce pochodzenia rodziny z północno- wschodniej Polski. Henrykusów (Henryk Radomski, Maria Moczulska, Jerzy Strzałkowski) spotykałem w tej pracy na co dzień, a do niektórych zaglądałem jako kontroler inspekcji. Zupełnie przypadkiem w okolicach Wschowy, gdzie osiadłem na ponad 30 lat roiło się od krewniaków dyrektora Władysława Szklarza.
Myśląc o swoim związku małżeńskim, nieco prześmiewnie, mogę napisać, że ożenił mnie wychowawca inż. Czesław Trawiński, bo… nie znalazł dla mnie odpowiedniej dziewczyny w Henrykowie, a potem, kiedy sam sobie znalazłem, był przez chwilę na moim weselu w Lesznie, gdzie dwie pary Henrykusów, Samkowie i Rekowie (na zdjęciu poniżej), wspierali mnie przez cały czas.
Co prawda, moje główne hobby, genealogia, zagnieździło się w głowie poza Henrykowem, ale kiedy i tam spotkałem Szczudłów, dało mi impuls do poszukiwania tej gałęzi w innych miejscach, Chicago (USA), Dzierżążnie Wielkim czy w Drohobyczu (Ukraina). Będąc od 1996 roku członkiem Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego we Wrocławiu doczekałem czasu, kiedy prezesem jest Majka Rągowska, korzeniami z moich stron, ale przede wszystkim mająca odniesienia do naszej Alma Mater. Jej ojciec pracował we wrocławskiej centrali nasiennej, w gronie, z którego wywodził się dyrektor Jan Szadurski.
Henrykowskim związkom zawdzięczam poprawę swojego statusu materialnego i mieszkaniowe uniezależnienie się od pracy. W moich trzech pierwszych miejscach pracy miałem zapewnienie mieszkania dla pracownika, co czasami przybierało formę szantażu. W roku 1986 wyjechałem do USA, skąd przewiozłem oszczędności, dzięki którym podjąłem się budowy własnego domu. Możliwości wyjazdu i wsparcie za granicą zapewniła mi Henrykuska Brygida Wojcieszczyk. Wieloletnia przyjaźń z nią zaowocowała tym, że mam gdzie mieszkać niezależnie od pracy i dwa razy odwiedziłem Amerykę.
Nie uciekłem od Henrykowa również w kwestii zagospodarowania czasu wolnego.
Dał mi przykład… nie Bonaparte, ale Jurek Bruski (na zdjęciu obok z wnukiem Igorem, uczestnikiem wielu spływów Brdą), który już w roku 1979 zaprosił mnie na spływ kajakowy rzeką Brdą. Zaszczepił we mnie bakcyla, który przeleżał do roku 2003 i na następne 20 lat organizował mi wakacje na wodzie. Razem z grupą kajakowych entuzjastów „zwiedzałem” rzeki w rodzinnych stronach, na Suwalszczyźnie i w innych stronach Polski. Mam na liście Czarną Hańczę (3 razy), Rospudę, Biebrzę, Pisę, Krutynię, Łaźną Strugę, Łynę, Pliszkę, Brdę, Pilicę… Żal mi tylko, że jeszcze nie płynąłem Marychą, rzeką w moich ojczystych Sejnach.
Już jako emeryt samoistnie podjąłem się prowadzenia bloga „Henryków sentymentalnie”, którego obsługa wymusza codzienne skupianie się wokół henrykowskich treści. Zastanawiam się czy w testamencie nie zawrzeć życzenia, aby na pomniku nagrobnym znalazło się słowo „Henrykus”.
Być może moje jubileuszowe refleksje przypomną komuś film z przygodami Franka Dolasa pt. „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” i przywołają uśmiech z analogii, ale jeśli tak się stanie, będę zadowolony. Szczery uśmiech zawsze ma swoją wartość.
Andrzej Szczudło
Poważne Urodziny
Mija tydzień od moich 70. Urodzin. Świętowałem je w kręgu najbliższej rodziny i przyjaciół w szczególnym miejscu. To szczególne dla mnie miejsce to nie tylko miasto Leszno, ale i budynek, w którym 1 września 1975 roku rozpoczynałem aktywność zawodową. Właśnie wtedy, po szkole przyjechałem z Sejn do Leszna i stawiłem się w miejscu pracy, którym był Zakład Czyszczenia Nasion Hodowli Buraka Cukrowego w Lesznie. Stary, ale solidny budynek z cegły, nieco zakurzony, co zrozumiałe, mieścił wtedy w sobie baterię maszyn do czyszczenia, suszenia i transportu nasion roślin rolniczych. Po 49 latach ten sam budynek jest siedzibą luksusowej restauracji o nazwie „Antonińska”. Siedząc w niej za stołem trudno było uniknąć wspomnień. „Tu się wszystko zaczęło”- myślałem sobie cytując Papieża Polaka. (A.Sz.)
Działo się w roku 2011. Henrykus Jurek Bruski zauważył, że w podległych mu podmiasteckich lasach rydz się sypnął jak nigdy dotąd. Pierwsza myśl- wyzbieram. Chwila namysłu i przychodzi refleksja; sam nie dam rady! Trzecią myślą był pomysł, aby na zbieranie tak rzadkich w dzisiejszych czasach grzybów zaprosić Henrykusów. Przyjechało kilkanaście osób z trzech roczników PSNR, w większości z północnych stron Polski.
Było nas mendel plus Wandzia, która robiła zdjęcie.
Wiele uwagi gości agroturystycznego gospodarstwa przykuwały zwierzęta. Trudno było nie zauważyć, że u Bruskich nawet kot i pies jedzą z jednej miski.
Kto wymyślił powiedzenie „żyje jak pies z kotem”?Z jednej miskiPiątka na piątkęHalinka z pieskami szczęśliwa
Wykarmienie kilkunastu osób nie było zadaniem łatwym, ale kiedy angażowali się również goście, daliśmy radę.
Aldona z Jurkiem narobili bigosuDanie główne- RYDZYKI!Jurek, Hirek i MirekBasia i Janusz Krupa
Wieczorne spotkanie przy stole ożywiło wspomnienia z lat szkolnych w Henrykowie. Brylował Krzysiek Rudzki, którego opowieści zostały utrwalone na kamerze. Najciekawsze wątki postaramy się udostępnić na naszej stronie.
Gospodarz Jerzy B.Aldona i Andrzej Szczudłowie.Stefan Jakubowski i Gienek Kulesza.Gospodyni Jola B. i Marysia Jakubowska.Stefan, Gienek i Halinka.Gienek, Halinka, Mirek i Krystek.Krystian i Wandzia.
W drugim dniu pobytu w Wałdowie (Grądzieniu) podziwialiśmy okolicę. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że jest to kraina licznych jezior, rzek, lasów- idealne miejsce na odpoczynek.
Dom, który mam, powiedział Jurek.Spacer wokół Miastka.
Nasze zjazdy zwykle trwają dwa dni; pierwszy to przyjazd uczestników i wieczorne balety do białego (czasem) rana. Drugi dzień to lizanie ran po nocnych baletach i skruszony powrót do domu. Zjazdy w Srebrnej Górze miały nieco inny przebieg. Drugiego dnia towarzystwo było zapraszane na grillową biesiadę u Ewy i Andrzeja Olewiczów w nieodległym, urokliwie położonym Budzowie.
W roku 2015 część uczestników, a konkretnie dwie pary, Bruscy i Szczudłowie, postanowiły imprezę jeszcze bardziej przedłużyć i wybrały się do Pragi. Pierwszego dnia udało nam się dotrzeć do czeskiej stolicy i zainstalować w podmiejskim hotelu. Pamiętając o swoich wyczynach na rajdach w Sudety („Jak dobrze nam zdobywać góry i młodą piersią”) ruszyliśmy pieszo. Wydawało się, że w ten sposób więcej zobaczymy i bardziej skorzystamy z okazji do zwiedzania. Tak się jednak nie stało. Nie stało nam kondycji. Zmęczone panie legły na trawie i już nie chciały słyszeć o zwiedzaniu. Zmieniły zdanie dopiero po regeneracji piwnej. Dzięki temu wróciliśmy do naszego planu i „zaliczyliśmy” słynny Most Karola.
Następnego dnia już bez większych ambicji turystycznych wróciliśmy do kraju. Chyba trzeba będzie kiedyś znów pojechać.
ASz.
Uliczne grajki.Aldona.Jurek i Aldonka.Aldonka i Andrzej.Zegarek jest dobry, tylko czasy złe.Kolorowo na pierwszym i drugim planie.Co najpierw; do szewca czy na piwo?Opinia społeczna się wyraża.Lody puściły.Hradczany w oddali.Te piwa to na dwóch!Tak, tak, to Hradczany.Nasze panie zległy.Nie wiem czy dobrze rozumiałem czeski, ale słyszałem „śpiewam, bo muszę!”To chyba Janek Nepomucek.Na Moście Karola
1 kwietnia wspomniałem o pomyśle zorganizowania zjazdu naszego rocznika na Teneryfie. Był to oczywisty żart primaaprilisowy, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby pokazać jak tam jest na wypadek gdyby ktoś zechciał brać pomysł na poważnie lub po prostu tam się wybrać. Faktycznie byliśmy tam z Bruskimi w 2011 roku. Mamy piękne wspomnienia i zdjęcia, którymi tutaj się dzielimy.
Na przystani wieczorem cisza i spokój.Mówili, że „będzie pan zadowolony”! I byłem!Jolanta również zadowolona.Któż jest bez wad…Dwóch takich co … byli razem na Teneryfie.Państwo B odpoczywają.Państwo Sz odpoczywają.Byłem blisko marzeń.Aldonka, moja żonka :).Dla leniwych turystów jest kolejka.Morze błękitne i plaża dostępna.Czekają na fotografa.Kwatery lokowane na zboczach góry.Fajny ptaszek; i piękny i duży.Treser orłów,Na szczęście nie są na wolności.Komfortowe warunki do wypoczynku.I kto jest wyższy?
Uczestniczyłem w prawie wszystkich zjazdach Henrykusów, organizowanych przez mój rocznik lub roczniki sąsiednie. Zwykle dojeżdżałem samochodem, jadąc ze Wschowy przez Wrocław lub przez Legnicę. Ale raz było inaczej. Przyjechał do nas Jurek Bruski z Jolą i po wstępnej kawie powiedział, jedziemy do Otta! Nie oponowałem, bo takich sytuacji było już kilka w poprzednich latach i zawsze dawały ze spotkań wiele radości. Startowaliśmy ze Wschowy do Tośka Ślipki i do Anieli Górak z Wąsosza, teraz padło na Andrzeja Kłaptocza mieszkającego w Czechowicach- Dziedzicach.
Przyjazd Bruskich faktycznie wiązał się z zamiarem wspólnego uczestniczenia w zjeździe Henrykusów, ale zanim to się miało zdarzyć, chcieliśmy odwiedzić kolegę. Ruszyliśmy na południe i już po stu kilometrach byliśmy głodni.
Miny wskazują, że już jest po obiedzie.W Trzebnicy.
Wstąpiliśmy do restauracji w Trzebnicy, gdzie oprócz obiadu syciliśmy się widokiem pięknych wnętrz urokliwej restauracji. Po obiedzie ruszyliśmy w trasę, ale nie jak zwykle na Wrocław, tylko skrótem w kierunku Opola. Zmiana ta podyktowana była chęcią odwiedzenia w Opolu Alinki, córki Bruskich i zabrania w dalszą trasę wnuczka Igora. Jechało się dobrze, co raz mijając oznaki demonstracji mieszkańców pod opolskich miejscowości, którzy protestowali przeciwko włączeniu ich do aglomeracji.
Aldona i AndrzejIgorBasia i AldonaBasia w swojej kuchniGdzieś w lokaluW kuchni KłaptoczówW przyjaznym kręguAndrzej przed domem Basi i Andrzeja
Bez przygód dotarliśmy do Czechowic- Dziedzic. Po przywitaniu z gospodarzami był czas na posiłek i serdeczne rozmowy. Wieczorem Andrzej Kłaptocz zabrał naszą ekipę na zwiedzanie okolic. Wyłamałem się z tego, bo chciałem pierwszy raz w życiu odwiedzić kuzyna mieszkającego w Bielsku Białej. Po noclegu, już w trzy samochody wystartowaliśmy w stronę Henrykowa. Mijaliśmy Racibórz, gdzie mieszka Jola Żurek. Obiecaliśmy sobie wstąpić do niej na kawę przy następnej okazji.
Ponieważ do umówionej godziny spotkania w Henrykowie było jeszcze sporo czasu, odwiedziliśmy kuzynkę Basi Kłaptocz, mieszkającą w okolicach Paczkowa. Kolejne zatrzymanie było we wsi, gdzie po ślubie mieszkali Kłaptoczowie.
Kawa u kuzynkiTu Kłaptoczowie mieszkali po ślubie
Tak to drogą bardzo okrężną dotarliśmy do Henrykowa, „…gdzie się wszystko zaczęło” jak parafrazując papieża JPII można opisać związki dwóch par, które z nami jechały.
Nie przesadzę jeśli powiem, że po Henrykowie Wałdowo jest drugą miejscowością, również wsią jak i Henryków, gdzie Henrykusy spotykały się najczęściej. Pytany o to Jurek Bruski, gospodarz tego przesiąkniętego henrykowskimi klimatami miejsca twierdzi, że nie jest w stanie podać liczby osób, jakie tam dotarły. Niestety nie prowadził stałej kroniki dla nas, a jedynie dla swoich agroturystów, do której tylko czasem również i Henrykusy się wpisywały. W lipcu roku 2008 spotkały się tam cztery pary; Jola i Jurek Bruscy, Mirka i Krzysiek Rekowie, Wanda i Krystian Talagowie oraz Aldona i Andrzej Szczudłowie. Pozostały po tym miłe wspomnienia i zdjęcia, którymi dzielimy się z innymi.
W komplecie.Odnowiony dom Bruskich.Jola Bruska z wnukiem Igorem.Krystian i JurekWieczorne Henrykusów rozmowy.Zbiorówka.Wandzia i Krystek.Jola gospodyni.Na podwórzu.Kotek w poszukiwaniu czterolistnej koniczyny.Kotek ładuje baterie.Miśka i Krzysiek.Jurek.Babciowanie Joli.Przeglądanie zdjęć.Samochód terenowy- pasja Andrzeja Bruskiego.Na hali, na hali…Oczko wodne dla romantyków.Stanowisko do grillowania.
Na stronie henrykusy.pl wspominałem o wielokrotnych pobytach na agroturystycznym gospodarstwie Jolanty i Jerzego Bruskich w Wałdowie. Zwykle po każdej wizycie zostawały wspomnienia i zdjęcia, ale w 1999 było coś więcej. W kronice gospodarstwa zostawiłem rymowankę takiej treści.
Wpis do kroniki Jolanty i Jerzego Bruskich z Wałdowa.
(Gęsim piórem się wpisałem do Waszej kroniki, żeby inni nie mówili, że robię uniki.)
Gęś wodą, gęś wodą,
A kaczuszka strugą.
Czekałem, zwlekałem
Chyba ciut za długo.
Za długo nie byłem
na ranczo u Bruskich,
oglądać białe gęsi
i dzikie kaczuszki.
Kaczki kwaczą w chaszczach rzeki,
Płoszą spokój rybie,
Mnie nie spłoszą, bo ja chojrak
Drugi raz na spływie!
Spływam zgrabnie nurtem rzeki,
Co się Brda nazywa,
Nikt jak Bruski i kaczuszki
Rzeką tak nie spływa.
Dwie litery po raz trzeci,
Br…- woła Aldonka,
Kiedy woda niespodzianie
Zawitała w „dzwonkach”.
Moczy „dzwony” aptekarka
Moczy zadek Józio,
Gęsiej skórki dostał Michał,
Karol kręci buzią.
Nie w smak dzisiaj Karolkowi
Zimna we Brdzie woda,
Chociaż jego jest żywiołem
Woda, lato i przygoda.
Miło bywać jest u Bruskich,
Miła Jola jest i Jerzy
Dolcia, Kora ani Beja
Gościom kłów nie szczerzy.
Mają zawsze swoim gościom,
Uśmiech, kawał, dobre słowo,
Bo z tych rzeczy znane są
Brusy i Wałdowo.
Gwoli wyjaśnienia wspomnę, że oprócz imion uczestników spływu w tekście pojawiają się imiona psów, Dolcia, Kora oraz Beja towarzyszących mieszkańcom „rancza” w Wałdowie zwanym później Grądzieniem.
Karol i AndrzejAndrzej i AldonaKarol i MichałMiejsce noclegowe wybraneJózek z wiersza :).MichałDom Bruskich przed remontemJola z tatą.Przy kawie o sprawie (spływu).
Zainteresowanych fotorelacjami z naszych kilkunastu innych spływów kajakowych zapraszam na fejsbukową stronę pt. Kajakiem do szczęścia.
Działo się dnia 1 lipca 1988 r. Przed nasz dom we Wschowie zajeżdża samochód z obcą rejestracją. Kto to nas zaszczycił, zastanawiam się, ale już po chwili nie mam wątpliwości. Z auta wysuwa się dwoje uśmiechniętych ludzi. To nasi, to Jola i Jurek Bruscy, którzy przez kolejne lata po szkole odwiedzali nas na wszystkich adresach zamieszkania; w Lesznie, w Górczynie i w dwóch lokalizacjach we Wschowie. Jak zawsze jest radość ze spotkania, aktualizacja informacji o sobie. Dajemy wędrowcom przysłowiową szklankę wody, zapraszany do mieszkania i do stołu. Cieszymy się własną obecnością, wspominamy stare czasy, komentujemy i nowe. Ot, taki nasz henrykowski standarcik.
W pewnym momencie pada propozycja; jedziemy do Tośka Ślipki. Powszechnie lubiany kolega Tosiek mieszka w naszym województwie pod Krosnem Odrzańskim. Mamy do niego 140 km, ale to nas nie zniechęca. Antek wart jest takiego wysiłku. Ruszamy w trasę. Po dwóch godzinach docieramy do Wężysk. Przygotowani na zaskoczoną minę naszego sympatycznego kolegi pukamy do drzwi wiejskiego domu. Jednak zamiast kolegi w drzwiach pojawia się jego żona i informuje nas, że Antoni jest w polu. Nie chcemy czekać bezczynnie, postanawiamy z niego zażartować. Widząc z daleka masywną sylwetkę naszego kolesia bierzemy pod pachy teczki i pod osłoną parasola, mimo że nie pada, niespiesznie zmierzamy w stronę Antoniego. Udajemy inspektorów z banku względnie komorników. Przez chwilę chyba tak nas odbiera, ale kiedy już jesteśmy blisko, uśmiech na twarzy rolnika komunikuje nam, że zostaliśmy rozpoznani. Witamy się serdecznie i zabieramy się do domu Ślipków na kawę. Program tego typu spotkań jest standardem; wspominamy wspólny czas w Henrykowie, trochę opowiadamy o aktualnej sytuacji w naszych rodzinach. Po kilku godzinach zadowoleni wracamy do Wschowy.
Zastany w polu Antoni.
Oto kilka fotek z tego wyjazdu do Wężysk.
A.Szczudło i Bruscy.W progu tośkowego domu.Antoni Ślipko i Jurek BruskiPostój pod Zieloną Górą.