Gdy w 1991 roku wybrałem się z rodziną do Wałdowa, do moich kolegów z Henrykowa Joli i Jurka (Jola mój rocznik, 1974-76 Jurek rocznik starszy, 1973-75), oczarowało nas to miejsce i ta kraina.
Jola, jako i ja rodowita Dolnoślązaczka, trafiła na Kaszuby po ślubie z Jurkiem, który właśnie stąd pochodzi.
Dojeżdżaliśmy od strony Piaszczyny. Była jakaś piąta rano. Skręciliśmy w polną drogę w kierunku Wałdowa i po kilkuset metrach postój, bo na środku drogi wylegiwało się stado saren i nie miały zamiaru przerywać swej drzemki. Najmniejszego wrażenia nie robił na nich nasz wspaniały „maluch” czyli Fiat 126p, ani moje próby przegonienia ich z drogi. Po 20- 30 minutach łaskawie, choć niespiesznie, ustąpiły nam odrobinę miejsca i mogliśmy przejechać i to tylko dlatego, że jechaliśmy wspomnianą limuzyną, większe auto by nie przeszło (i niech ktoś powie, że maluch nie miał zalet).
Gdy dotarliśmy na miejsce oczarowało nas siedlisko naszych przyjaciół. Pomiędzy dwoma stawami stał ich uroczy dom, wokół którego biegały rasowe i mniej rasowe, większe i mniejsze przyjazne psiaki. Piękne podwórze, duże i trawiaste, stara studnia, stodoła i uroczy przydomowy ogródek. PRZESTRZEŃ.
Ona nas zachwyciła najbardziej. I luz właścicieli, którzy nigdzie się nie spieszyli, zawsze mieli czas, żeby z każdym zamienić kilka zdań, bez „spinki” i stresu, którego my jeszcze trochę do nich przywieźliśmy, bo rok szkolny dopiero co się skończył.
Nie byliśmy jedynymi gośćmi. Był Andrzej z żoną i synami oraz Marian ze swoją rodziną. Wszyscy w różnych chwilach towarzyszyliśmy gospodarzom w ich obowiązkach. Wykonywali je bez pośpiechu i „gonitwy”, czy to pasąc gęsi, czy pracując w ogródku.
Moja żona pomyślała wtedy: to niezwykłe, że tak też można żyć. Tak blisko natury, wręcz w jej objęciach. Zachwyciło ją to. I rozmowy, i żarty, i śmiechy, i pieczenie kiełbasek na ognisku nad stawem, i wspomnienia z Henrykowa… I ta cisza. Dla kogoś, kto, tak jak my, mieszka kilkanaście metrów od drogi krajowej nr 8 (ok. 13 tysięcy pojazdów w ciągu doby) niezwykłe było to, że w Wałdowie tych pojazdów w ciągu doby było… cztery (gości i gospodarzy), przepraszam pięć bo jeszcze konna bryczka.
Dużo czasu spędzaliśmy łowiąc ryby i spacerując po okolicy. Na spacery zawsze „zabierały się” z nami psy. Jeden z nich, pewnie szef, zawsze kontrolował, czy stado jest w komplecie (czworonożni i dwunożni członkowie). Jeśli ilość się zgadzała, pozwalał iść dalej. Dla odmiany w domu „rządził” czarny jamnik Urwis. Mój młodszy syn Jacek, w Wałdowie zwany Głęgorz (tak mówił na węgorza) pewnego dnia stwierdził, że: „Pan Jurek jest bardzo podobny do Urwisa”. Kiedy zaczęliśmy dociekać, w czym widzi to podobieństwo to stwierdził, że są podobni „z twarzy”. Nie drążyliśmy o czyją twarz mu chodzi, „z twarzy” to „z twarzy”.
Byliśmy w Wałdowie u Joli i Jurka oraz ich uroczych pociech (Andrzej i Alinka) jeszcze nie raz. Bo miejsce niezwykłe i gospodarze przemili. Zresztą niejeden Henrykus miał okazję się o tym przekonać.
Grywaliśmy w brydża, miłe chwile spędzaliśmy na rozmowach z Panem Tadeuszem, tatą Joli, znawcą okolicy i zapalonym grzybiarzem. Sami również zbieraliśmy grzyby, smażyliśmy kurki (grzyby), wędziliśmy sielawy (ryby) – pycha!!!. Odwiedziliśmy wiele bardzo ciekawie położonych jezior. Uczestniczyliśmy w fantastycznych spływach kajakowych Brdą. Ich niezrównanym organizatorem był oczywiście Jurek. Poznaliśmy niektórych członków rodzin Joli i Jurka z różnych stron Polski, itd. Itp.
Dzisiaj nasze spotkania są rzadsze, ale wspomnienia zawsze żywe i bardzo sympatyczne.
Wszystkim Henrykusom życzę wszelkiej pomyślności w 2025 roku.
Frenk
O tym spotkaniu pisaliśmy już kilka lat temu tu: Znowu o Bruskich – Henryków sentymentalnie
Brak komentarzy on Było też (i nadal jest) Wałdowo