Jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pracowałem w branży do 2019 r., kiedy to przeszedłem na emeryturę. Pochodzę z Sejn (Podlaskie), mieszkam we Wschowie (Lubuskie). Mam duży sentyment do Henrykowa i ludzi z nim związanych.
W materiałach, które przed powstaniem bloga pozyskiwałem ze wszystkich dostępnych źródeł, znalazłem niepodpisany list. Nie wiem kto jest jego autorem, ale treść na tyle ciekawa, że zdecydowałem się go upublicznić i spodziewać się, że ktoś go skomentuje, a może nawet pomoże dotrzeć do autorki z pytaniem czy udało się jej dotrzymać przyrzeczenia z lat spędzonych w Henrykowie. Oto jego treść.
Przez okres pięciu lat jak chodzę do szkoły miałam wiele chwil smutnych i wesołych. Jedna ze smutniejszych chwil to był dzień 26 maja 1968 roku kiedy to koło LZS-u, do którego ja należałam organizowało zabawę. Jako członkini koła byłam wyznaczona do pomocy w organizowaniu owej zabawy. Kiedy zbliżała się godzina 1.30 doszedł do mnie głos, że przyjechali profesorowie z Henrykowa. Jako że nie tylko ja byłam na tej zabawie, ale i kilka koleżanek, musiałam je ostrzec. W tym momencie natknęłam się na profesora Pawickiego (Alojzego – przypis red.), a przy wyjściu ujrzałam moją wychowawczynię. Nie udało się uciec, ale trudno, pomyślałam, wpadłyśmy.
Fot; Zabawa ZMS- Narodowe Archiwum Cyfrowe
Profesor Pawicki wywołał nas na dwór, gdzie odpowiednio do sumienia przemówił i kazał mi iść do domu. Do rana już nie spałam. Było to dla mnie wielkim przeżyciem i tu sobie przyrzekłam, że moja noga nigdy nie stanie na publicznej zabawie. Jak do tej pory przyrzeczenia nie złamałam.
Nazajutrz w szkole byliśmy całą gromadą zawieszeni i zamknięci w sali purpurowej. O godzinie 15.00 przyjechali nasi rodzice, a wynikiem owej zabawy było obniżenie sprawowania. To przeżycie pozostanie mi na zawsze w pamięci.
Chwil wesołych, które by się równały mojej chwili smutnej nie miałam, ale niemniej jednak mogę zaliczyć do swoich sukcesów zdanie prawa jazdy i zaliczenie praktyki wakacyjnej przed samym panem dyrektorem Szadurskim, który nas odpytywał.
Stacja Hodowli Roślin w Borowie była jedną z tych, gdzie słuchacze PSTNiL w Henrykowie odbywali praktyki wakacyjne. Nazwa pochodzi od polskiej nazwy bór określającej las, w którym wszystkie albo większość drzew to drzewa iglaste.
Tam właśnie trafiłem. Mam różne wspomnienia, ale chyba nie wszystkie nadają się do opisywania, wybrałem te bardziej nadające się.
Borów znajduje się w województwie lubuskim, w powiecie Nowa Sól, w gminie Nowe Miasteczko, wówczas na tzw. ziemiach odzyskanych.
Stacja zajmowała okazały pałac, poniższe zdjęcie pokazuje go z 1921 roku,
Był wówczas własnością niemieckich właścicieli.
Pałac w Borowie
Pierwsza wzmianka o wsi Borov pochodzi z 1220 roku. W księdze łacińskiej Liber fundationis episcopatus Vratislaviensis (pol. Księga uposażeń biskupstwa wrocławskiego) spisanej za czasów biskupa Henryka z Wierzbna w latach 1295–1305, miejscowość wymieniona jest w zlatynizowanej formie Boraw. Od początku XV wieku wieś jest własnością rycerskiego rodu Rechenbergów.
Herb Rechenbergów
W latach 1946- 54 siedziba gminy Borów. W latach 1975–1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa zielonogórskiego.
Właściciele wsi Borów Wielki: XV–XVII w. ród von Rechenberg, od 1676 von Knobelsdorff, następnie do 1945 Robert von Trüschler.
Według rejestru Narodowego Instytutu Dziedzictwa na listę zabytków wpisane są:
1/.kościół parafialny pod wezwaniem św. Wawrzyńca./stan obecny, w głębi widać pałac/.
Kościół pw. Św. Wawrzyńca w Borowie.
Wczesnogotycki, jednonawowy, murowany z kamienia i rudy darniowej z XIII wieku. Widoczny zegar, który kiedy byłem na praktyce, był sprawny i według którego odbywały się odprawy pracowników.
W XV wieku dobudowano kwadratową wieżę oraz zakrystię. W XVIII wieku do nawy dobudowano kruchtę. W początkach XIX wieku zbudowano neogotyckie mauzoleum rodzin von Arnhold oraz Unruh. Pod koniec XIX wieku kościół otrzymał neogotycki hełm na wieży. W kościele zachował się późnogotycki tryptyk z około 1500 roku oraz renesansowa chrzcielnica z roku 1593 ufundowana przez Henryka von Rechenberga.
2/. zespół pałacowy:
Zespół pałacowy z XVIII- XIX wieku, klasycystyczny z elementami architektury późnobarokowej.
Założony na rzucie prostokąta, dwukondygnacyjny, podpiwniczony. Dach mansardowy z wystawkami i wolimi oczami.
Wybudowany na zlecenie Jana Ernesta Fryderyka von Arnold.
Po II wojnie światowej pałac przechodził burzliwe dzieje. Do 1956 roku mieścił się tutaj Ośrodek Szkolenia Traktorzystów. Następnie w latach 1961- 1967 funkcjonowało w pałacu więzienie dla kobiet. W latach 1967-1969 w budynku pałacu mieściła się szkoła.
Od 1969 roku pałac był w gestii PGR. Po różnych kolejach losu przeszedł w ręce Zjednoczenia Hodowli Roślin i Nasiennictwa (mecenasa szkół w Henrykowie) i została tam usytuowana Stacja Hodowli Roślin zajmująca się hodowlą zbóż. W połowie lat 90. SHR Borów przechodzi w ręce prywatne. Obecnie w rękach prywatnych jest zaniedbany i popada w ruinę …
Borów obecnie.
…wraz z poniemieckimi budynkami gospodarczymi, które Stacja wykorzystywała zgodnie z ich przeznaczeniem i stosownie do swoich potrzeb. Były w różnym stanie, ale remontowane. Magazyny i warsztaty wystarczały na potrzeby SHR-u. Na fotce obok budynek magazynowo- inwentarski. W roku 1962 dokonano jego adaptacji na magazyn zbożowy, ze strychem wykorzystywanym na skład siana, słomy, czy innych pasz.
Było to rozwiązanie korzystne, bo można było bezpośrednio z góry zrzucać paszę prawie prosto na wóz czy przyczepę. Samo podwórze różnie wyglądało, ale gdy było sucho, dawało się przejść suchą nogą, gorzej gdy padało.
Praktykę w Stacji Hodowli Roślin w Borowie rozpocząłem 15 czerwca 1970 roku. Pojechałem tam na półtora miesiąca, pełen niepokoju, ale i nadziei. Niepokoju – bo wiedziałem co umiem – za mało. Nadziei – na podparcie swojej wiedzy książkowej – praktyką. Nie wiedziałem, że spotkam tam znanego z Henrykowa, Rolanda Białeckiego, który tam pracował. Z jego opowieści poznałem jego przyszłą żonę.
Z Rolandem w Henrykowie rozstaliśmy się w trochę napiętych relacjach. Wieczorami przesiadywaliśmy w klubie Avena, często przy muzyce, na pianinie grał Czarek Wojciechowski z Łowicza, z sympatią nazywany „Czar Pegeeru”. Były to czasy amerykańskiego swingu i bluesa, dobrze mu to na pianinie wychodziło. Roland z Bolem
/na zdjęciu trzeci i pierwszy/ze starszego rocznika zaczęli się w rytmie bujać, co skomentowałem bez żadnego podtekstu „- Panowie, to nie bal samców!”. Tymi słowami poczuli się urażeni. Wyszliśmy przed Avenę, trochę trwało wyjaśnianie. Ale kiedy spotkaliśmy się w Borowie, kto by pamiętał o henrykowskich niesnaskach. Znajomość wzięła górę. Zamieszkałem w budynku na pierwszym piętrze. Z okien miałem widok na okólnik dla koni, co będzie istotne przy mojej kolejnej opowieści.
Rozpoczynając 15 czerwca praktykę w Borowie, trafiłem na sianokosy. A tam, nie wszystko zrobiły maszyny, każde ręce były potrzebne.
Poznawałem pracę rolnika, a pracowałem fizycznie 10- 12 godzin, od 6.00 rano. Pociłem się za najniższą stawkę, posiłek regeneracyjny z wkładką i napoje. Po pracy chciałem tylko spać, chociaż jak widać na zdjęciu towarzystwo by się znalazło…
Wielokrotnie pisałem już, że cały czas obracam się w kręgu Henrykusów (absolwentów szkół w Henrykowie k. Ząbkowic Śląskich). Kolejna okazja do spotkania była w miniony długi weekend. Razem z małżeństwem henrykowskim, Mirosławą i Krzysztofem Rek, którzy udzielili nam gościny w swoim mieszkaniu w Świdnicy, poznawaliśmy atrakcje turystyczne Dolnego Śląska. Pierwszego dnia obawiając się zapowiadanych deszczy wybraliśmy się pod dach, do zamku Książ. Było co zwiedzać. W orientowaniu się pomagał elektroniczny przewodnik, który wyjaśniał także jakie obiekty oglądamy. Drugi dzień też był dżdżysty, ale intuicja nas nie zawodziła. Trafialiśmy w okienka pogodowe i bez szwanku realizowaliśmy swoje plany. Zwiedziliśmy zamek Grodno i okolice Zagórza. Dopiero trzeciego dnia, po wizycie w Witkowie u Samków (Marian to Henrykus), solidny deszcz dopadł nas w Świdnicy. Przyglądaliśmy się temu zza szyb samochodu, więc nie bolało. Podsumowując stwierdzam, że fajnie jest mieć przyjaciół w różnych miejscach kraju i świata i kiedy nadarza się okazja, skwapliwie z tego korzystać.
W Stadninie Koni KsiążKsiążKsiążKsiążCoś dla historyka i … genealoga.Zamek GrodnoZagórzeZagórzeZagórzeDochodzimy do KsiążaKsiążMirka w KsiążuKsiążKsiążKsiążChwila odpoczynkuW mieszkaniu RekówNiespodziewane spotkanie znajomych z kajakówW ZagórzuPlatforma widokowa pod Świdnicą
Pisałem już gdzieś, że całe moje dorosłe życie „skażone” było genem henrykowskim. Gdziekolwiek byłem, starałem się odnajdywać różnych Henrykusów, najczęściej znanych mi osobiście z czasów szkolnych. Mógłbym podać na to wiele przykładów, ale uważny czytelnik sam sobie je znajdzie w dotychczasowych tekstach.
Od 2002 roku, po czterech latach w Lesznie, znów zacząłem pracować we Wschowie, podlegając pod Lubuskiego Wojewódzkiego Inspektora Ochrony Roślin i Nasiennictwa. W ramach obowiązków służbowych od czasu do czasu musiałem odwiedzać dyrekcję.
W którymś momecie uświadomiłem sobie, że na trasie mojego comiesięcznego przejazdu do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie urzędował dyrektor WIORiN, znajduje się Nowa Wieś Zbąska, a w niej mieszka koleżanka z technikum Stasia Buda, zwana potocznie Wiewiórą.
Stasia mieszka z mężem Andrzejem, natomiast ich dzieci – dwie córki poza domem.
Z tą świadomością jeździłem wiele razy, aż któregoś razu, w kwietniu 2015 roku zdecydowałem się na lekkie odchylenie trasy. Skręciłem w prawo do Nowej Wsi Zbąskiej. Po krótkim rozpytaniu byliśmy pod drzwiami. Zaskoczenie koleżanki- bezcenne! Nie byliśmy umówieni, nie wiem nawet czy kiedykolwiek do niej dzwoniłem? Ot, niespodzianka! Po wyrazie twarzy widzieliśmy (byłem tam z kolegą kierownikiem), że niespodzianka jest odbierana jako miła i że spokojnie możemy zgodzić się na wypicie kawy. Przy kawie wymiana informacji na temat wspólnych znajomych i jedziemy dalej. Ciekaw jestem czy inne Henrykusy też tak mają? Odezwijcie się, napiszcie!
Tytuł wpisu odnosi się do opracowań i publikacji na temat Henrykowa, które trafiły do moich zasobów. Wiem, że nie jest to zbiór kompletny, ale publikując go mam nadzieję, że odezwą się inni, którzy mają w swoich zbiorach coś więcej.
Wydany w roku 2007 folder do wystawy ukazującej 780 lat historii Europy, Polski, Śląska i Henrykowa. Organizatorem wystawy był: ks. dr Jan Adamarczuk, tekst i zdjęcia: ks. Krzysztof Jacek Kanton, , grafika i wykonanie: kl. Rafał Jakiel. Zdjęcie na okładce (Widok opactwa z lotu ptaka)- fot. Romuald Sołdek.Pamiątka ze zjazdu absolwentow w 1990 roku na zakończenie szkół. Wydawnictwo Muzeum Archidiecezjalnego we Wrocławiu- 1986.Przewodnik wydany w 1970 roku przez Dolnośląskie Towarzystwo Oświatowe, przy współpracy z Dolnośląską Komisją Opieki nad Zabytkami PTTK oraz Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków PWRN we Wrocławiu. Opracowanie- Ewa Lenkow, fotografie- Józef MIlka, projekt okładki i opracowanie graficzne Stefan Szmidt.Przewodnik wydany przez Moniatowicz Foto Studio w 2001 roku. Jelenia Góra. Tekst; Andrzej Paczos, zdjęcia: Janusz Moniatowicz.Pocztówka z Henrykowa, częsty motyw do zdjęć i grafik. Wjazd ze wsi na teren klasztorny.Henryków, Sala dębowa, w latach 70. sala telewizyjna dla uczniów.
Bilet do zwiedzania Klasztoru Księgi Henrykowskiej.
Wydana pod honorowym patronatem Mariana Gołębiewskiego Arcybiskupa Metropolity Wrocławskiego w 2011 roku publikacja autorska Romualda M. Sołdka, artysty fotografika, autora wielu albumów i wydawnictw związanych z Wrocławiem i Dolnym Śląskiem.Henryków, klasztorny zespół pocysterski z XVII w. – pocztówka wydana przez Katolickie Liceum Ogólnokształcące im. bł. Edmunda Bojanowskiego w Henrykowie, www.henrykow.euNa koniec trochę prywaty; odwrotna strona powyższej pocztówki.
Jestem już emerytem, a ten ma wakacje ciągłe. Ale ponieważ nie jestem sam, swoje wywczasy wyjazdowe muszę uzgadniać z pracującą żoną. W tym roku ustaliliśmy, że nasz dom we Wschowie opuścimy w lipcu, jak często bywało, na dwa tygodnie. W nasz projekt wyjazdu krajowego wpisał się przylot z USA Henrykuski Brygidy, która miała do załatwienia w Lesznie sporo spraw urzędowych, ale chciała też odwiedzić rodzinę w Czersku. Precyzując wspólne już z Brygidą plany ustaliliśmy, że w drodze do Czerska wstąpimy do Warszawy, a zanocujemy u Sławoja Misiewicza, który we własnym domu wystawia glejt na dalszą drogę.
Henrykusów troje; Andrzej, Brygida i Sławoj.
Tak też się stało. Dosyć sprawnie dotarliśmy do Otwocka i po serdecznym przywitaniu ze Sławojem i jego rodziną wdaliśmy się w pogaduchy. Nie był to jeszcze zjazd, ale cenne spotkanie towarzyskie prawie czworga Henrykusów. Piszę prawie, bo oprócz Sławoja, Brygidy i niżej podpisanego była jeszcze moja Aldonka dosyć często uważana za Henrykuskę.
Przy lampce wina dyskutowanie szło nam całkiem nieźle. Dobrze też się spało, a nazajutrz po śniadaniu ruszyliśmy do Warszawy z misją odszukania grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Opisałem to w publikowanym niedawno tekście.
Jest Warszawa
Nie wspomniałem jednak, że w ciągu dwudniowego pobytu u Sławoja starczyło nam czasu również na zwiedzenie centrum naszej pięknej stolicy. Brygida nie odwiedzała jej od 12 lat, a ja jedynie mijając ją corocznie, nie zwiedzałem od lat 8. Teraz była okazja, bo i czas się znalazł i przewodnik za darmo. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Pałacu Kultury i Nauki. Przetrwał różne pomysły na zburzenie i nadal jest miejscem skąd najlepiej oglądać panoramę Warszawy. Kolejnym punktem programu był przejazd metrem.
Tu byłam… chciała powiedzieć.Zjeżdżamy do metra.
Nie mieliśmy wymagań co do trasy, a jedynie chęć przejechania się jedyną w kraju miejską koleją podziemną. Po kilkunastu minutach jazdy można było powiedzieć; zaliczone!
Inaczej było w Łazienkach. Tam miejsc do podziwiania i fotografowania było wiele, z czego skwapliwie korzystaliśmy. Widzieliśmy wiele pomników, a dwa z nich, jakby dla Brygidy, były bardzo amerykańskie.
Chodzi mi o Ignacego Paderewskiego, którego powrót z Ameryki uruchomił Powstanie Wielkopolskie oraz Ronalda Reagana, prezydenta USA wielce zasłużonego dla naszej wolności. Pomnik tego drugiego stoi przy Alejach Ujazdowskich.
Oglądaliśmy jeszcze Złote Tarasy, ale w dzisiejszym dostatku wszelkiego rodzaju galerii i supermarketów przyciągała nas tylko nazwa.
Złote Tarasy.
Wieczorkiem już przechadzając się Krakowskim Przedmieściem trafiłem pod bramę Uniwersytetu Warszawskiego i wtedy uświadomiłem, że jest to jednak motyw związany z Henrykowem. Pośrednio.
W roku 1973 zdawałem tu na germanistykę i niepowodzenie na egzaminie skierowało mnie do Henrykowa. Dziś mając za sobą udane życie zawodowe i rodzinne nie mam pewności czy jest czego żałować?
Jedziemy do Czerska
Podróżując do Czerska i potem dalej w poprzek kraju myślami otaczałem coraz to innych Henrykusów. Najpierw, kiedy zobaczyłem napis „Golub- Dobrzyń” przypomniałem sobie Lusia, Ludwika Ogniewskiego, bywalca zjazdów w Ziębicach. Oboje z żoną zapraszali nas do Golubia, ale tym razem się nie dało ze względu na brak czasu. Kolejna tablica wskazywała Tczew, a tam jest siedziba Tadeusza Keslinki, ojca chrzestnego pojęcia „Henrykusy” i organizatora największego zjazdu w 2008 roku, na stulecie urodzin dyrektora Jan Szadurskiego. Kolejne skojarzenie na trasie – Malbork dotyczyło Tadeusza Chlebowskiego, absolwenta PSNR z 1974 roku, który poza dyplomem wywiózł z Henrykowa jeszcze żonę. Jadąc dalej na wschód zerkałem w prawo, gdzie słynne „trawy z Iławy” hoduje Mieczysław Sowul. Brak czasu nie pozwolił odskoczyć z trasy do Olsztyna, gdzie zaplanowany był nocleg. Może następnym razem… pomyślałem sobie.
Na nocleg zatrzymaliśmy się na przedmieściach Olsztyna, aby nazajutrz pierwszy raz w życiu spojrzeć w oczy kuzynce, która zdążyła już zostać babcią. Odwiedziłem również kolejną kuzynkę, stale mieszkającą w Anglii. Tym razem dała mi szansę na spotkanie w Giżycku, gdzie odwiedzała swoją matkę. Jadąc tam w strugach deszczu wypatrzyłem znaną mi miejscowość Ryn, skąd żabi skok do Woźnic i Zielonego Gaju. W SHR Woźnice specjalizującej się w hodowli ziemniaka, z Krzyśkiem Rekiem i Jurkiem Urbanem, w 1974 roku byłem na praktyce wakacyjnej. Razem z praktykantami z innych szkół mieszkaliśmy w dworku Zielony Gaj, dziś odnowionym i oferującym pokoje dla turystów.
Kolejny nocleg zaplanowaliśmy już pod Suwałkami, u rodziny, więc jechaliśmy najkrótszą drogą przez Olecko, skąd pochodzi opisywana już na tej stronie kuzynka Zosia Bijata. Z boku został Ełk, w którym niewzruszenie mieszka sobie Eugeniusz Kochanowski, mój krajan i starszy kolega z rocznika Sławoja. Kolega Gienek jest wciąż odporny na zachęty zjazdowe, ale na kawę do Ełku zapraszał.
Na tym skończyły mi się wakacyjne wątki henrykowskie jeśli nie liczyć ponownej wizyty pod Otwockiem u Sławoja, w drodze do domu.
„Migawki z życia”, część 3 opracowania na podstawie wspomnień Jana Szadurskiego.
W Rabce Zdrój Jan Szadurski pracuje na stanowisku administratora prywatnego Zakładu Kąpielowego rodziny Kadenów. Przydały się wakacyjne praktyki w Litwinkach, a przede wszystkim nauki i przykład ojca, świetnego organizatora, o otwartym umyśle, racjonalnym podejściu do problemów. Młody Jan w Litwinkach imał się różnych prac, nie tylko ściśle rolniczych. To zaprocentowało. Uzdrowisko w Rabce pod administracją Szadurskiego rozwijało się pomyślnie, a on sam zdobył przyjaźń i uznanie pracodawców i personelu. Miał się o tym przekonać niedługo w najbardziej dramatycznym okresie życia, bo w Oświęcimiu. Przyjaciele z Rabki wielokrotnie ratowali mu życie.
W pracy dbał z całym zaangażowaniem nie tylko o Zakład, ale też o ludzi, o podopiecznych. Przytoczę też interesujący epizod z zakresu „kindersztuby”. „W 1938 r. moja matka była w Rabce. Miałem wtedy 30 lat i byłem na stanowisku. Szliśmy przez park. I podszedł do mnie woźny z naszego Zakładu komunikując jakąś ważną wiadomość. Odwarknąłem mu coś, że to załatwię i poszliśmy dalej. Po przyjściu do domu matka zwróciła się do mnie z pytaniem, czy mi nie wstyd tak niegrzecznie odnosić się do podwładnych i gdzie nabrałem takich manier, bo przecież w Litwinkach nie mogłem widzieć, by moi rodzice odnosili się tak do kogokolwiek! Było mi wstyd, bo to była prawda!”
Kilkuletni okres w Rabce Zdrój był bardzo owocny, produktywny, przeprowadzano wiele ważnych inwestycji, zlikwidowano długi, uregulowano sporne kwestie pracownicze.
Rabka była na tyle atrakcyjna, że latem 1939 zawitał tu na dziesięciodniowy urlop z żoną minister spraw zagranicznych Józef Beck. Zachwycony zaproponował kupno uzdrowiska. W przeddzień wojny! Tym samym utwierdził gospodarzy w przekonaniu, że nic im nie grozi… Takich to ministrów miała przedwojenna Polska.
Wybrała i opracowała Wiesława Trawińska . czerwiec 2016
Zdjęcia przedwojennej Rabki pochodzą ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego audiovis.nac.gov.pl
W ciągu dwóch lat pobytu w Henrykowie działo się wiele. Oprócz nauki, która stanowiła główny nurt naszej aktywności, były i akcje specjalne jak czyny społeczne, zawody sportowe, konkursy czy udział w imprezach lokalnych jak dożynki czy pochody.
Ja chciałbym wspomnieć dziś o akcji honorowego krwiodawstwa. Nie pamiętam kto i w jakich okolicznościach ją organizował. Pamiętam, że w owych czasach była to dla nas atrakcja. Po pierwsze studentów ze wsi cieszył wyjazd do Ząbkowic Śląskich, po drugie możliwość otrzymania rekompensaty za utraconą krew, a na końcu listy motywacji… głębokie przekonanie o szlachetności tego doniosłego czynu. Jeśli nie mam racji i kolejność motywacyjna była inna, proszę opisać to w komentarzach.
Wyjazd na pobranie krwi w placówce ochrony zdrowia w Ząbkowicach Śląskich organizowany był zbiorowo. Jednocześnie wybierało się liczne grono osób, które po oddaniu krwi otrzymywały „deputat”(rekompensatę) w talonach. Można było je wykorzystać w restauracji. Pomysłodawcy tej formy rekompensaty z pewnością myśleli o możliwości pobrania deputatu w formie czekolady, która gdzie indziej stosowana była najczęściej. Ale nie dla Henrykusów! Wpuszczając wilka do lasu można było się spodziewać, że owieczkom nie daruje.
Legitymacja Brygidy Wojcieszczyk z Czerska.
Henrykusy w restauracji składały kupony na kupkę i wolały kelnera. Ten jak cudotwórca zamieniał je na wino. Po wykorzystaniu puli kuponów towarzystwo ze zrozumiałym śpiewem wracało do henrykowskiego gniazda. Mam w pamięci wieczorny przyjazd takiej grupy dziewcząt z technikum i do dziś nie wiem czy oddanie 400 ml krwi mogło je tak osłabić?
Z kroniki PSNR 1973- 75
Moja kariera Honorowego Dawcy Krwi skończyła się na dwóch razach. Kiedy oddawałem ją ponownie pielęgniarka była wyjątkowo niesympatyczna i zniechęciła mnie do dalszych akcji. Dziś tego zaniechania żałuję, bo wiem że uczestnicząc wielokrotnie w tej naprawdę szlachetnej akcji mogłem uratować wiele osób.
Od lat co najmniej raz w roku przemierzam Polskę jadąc na ukos z południowego zachodu na północny wschód. Przemieszczam się ze Wschowy, miejsca stałego zamieszkania do miejsca urodzenia, w Sejnach, gdzie wciąż mam sporo członków rodziny. Prawie zawsze trasa wiedzie przez Warszawę. Od pewnego czasu wiem, że pod Warszawą mieszka Henrykus, Sławoj Misiewicz. Mieszka sobie wygodnie i potrafi tą wygodą się podzielić. Sprawdziłem raz i teraz wiem, że warto robić przystanek u niego, akurat w połowie drogi.
Henrykusy: Brygida, Sławoj i Andrzej.
W tym roku mieliśmy zaplanowany wakacyjny wyjazd do Sejn, ale żeby było racjonalniej, oprócz postoju u Sławoja pod Warszawą, plan przewidywał wspólne odnalezienie grobu Dyrektora Jana Szadurskiego. Dotąd mieliśmy niewiele wiadomości mogących pomóc w jego odnalezieniu. Nie było także skuteczne wyszukiwanie w Internecie. Przed wyjazdem rozmawiałem telefonicznie z kilkoma osobami, ale nie uzyskałem żadnej konkretnej informacji. Jedni mówili, że leży podobno na Cmentarzu Komunalnym na Powązkach, drudzy, że na Wojskowym na Powązkach. Razem ze Sławojem, przy kolacji opracowaliśmy plan poszukiwań. Rano po śniadaniu ruszyliśmy do jego realizacji. Towarzyszyły nam moja Żona Aldona, przez wielu uznawana za Henrykuskę oraz prawdziwa Henrykuska Brygida Prażuch (Wojcieszczyk), która przyleciała z Chicago.
Zaczęliśmy od Komunalnego
W Administracji trafiliśmy na pana, który akurat miał śniadanie. Szybko nas zbył używając argumentu, że mamy zbyt mało informacji, a on nic nie może zrobić. Natomiast pani siedząca naprzeciw niego przy biurku, odsunęła śniadanie i podjęła próbę znalezienia grobu. Przeszukała bazę danych i znalazła 7 miejsc pochówku zmarłych o nazwisku Szadurski. Sprawdziliśmy wszystkie, żaden nie był naszym Dyrektorem. Szukając wsparcia gdzie indziej, na cmentarzu porozmawialiśmy z przygodnie poznanymi ludźmi. Doradzili poszukać na nieodległym Cmentarzu Wojskowym. Tego dnia po godzinie 18.00 bez efektu zakończyliśmy poszukiwania.
Dzień drugi
Następnego dnia po śniadaniu, w składzie osobowym z poprzedniego dnia, wybraliśmy się na Cmentarz Wojskowy na Powązkach.
Olśniony nową myślą zadzwoniłem do Rodziny Dyrektora w Lublinie. Nie uzyskałem konkretnej informacji oprócz zapewnienia, że leży na Cmentarzu Wojskowym i że po powrocie kuzynki do domu poda mi namiary SMS-em.
Z tą wiedzą ruszyliśmy na Cmentarz Wojskowy. Znowu zaczęliśmy od Administracji. Miły Pan i Pani Dorota bardzo usiłowali nam pomóc, niestety bez efektu. Nie ma takiego grobu na Wojskowym, powiedzieli. Pochodziliśmy po kwaterach podziwiając panteon ludzi sławnych i zasłużonych.
W gościnnym domu Sławoja.
Niestety na tarczy wróciliśmy do Sławoja, gdzie czekał nas smaczny obiad. Następnego dnia z uczuciem zawodu ruszyliśmy w dalszą drogę, przez Czersk, rodzinne miasto Brygidy, do Sejn.
Sławoj w tym czasie próbował szukać grobu na własną rękę. Rozmawiał ze znajomymi z roku, ale bez efektu.
Po kilku dniach, gdy byłem już w Sejnach, odezwała się kuzynka Dyrektora z Lublina, podając dokładne dane; „Cmentarz Wojskowy na Powązkach, kwatera nr 22, rząd 7, grób nr 9”. Przekazałem dane Sławojowi z propozycją, że zmienię plany pobytu w Sejnach, aby w powrotnej drodze zanocować ponownie u Nich i wspólnie odszukać grób Dyrektora. Kolejna zmiana moich planów (koncert w Warszawie krewniaka Kacpra Smolińskiego) sprawiła, że Sławoj sam, zaopatrzony w niezbędne narzędzia do sprzątania grobu wyruszył na Powązki. Jak później opowiadał, z odnalezieniem grobu nie miał teraz problemu.
„Sam grób nie wyglądał zbyt ciekawe (patrz: foto poniżej). Rzadko odwiedzana mogiła z lastriko była zasypana igliwiem i liśćmi.
Po uprzątnięciu i umyciu grobu i płyt, zapaliłem znicz, postawiłem stroik z kwiatów i po modlitwie opuściłem miejsce pochówku Dyrektora.
Następnie udałem się do Administracji Cmentarza i poprosiłem o aktualizację danych w ewidencji, aby w przyszłości łatwo można było grób znaleźć. Okazało się, że grób Dyrektora był zewidencjonowany pod nazwą „Szadurscy Janina i Jan”. My szukaliśmy pod Jan Szadurski i dlatego wyszukiwarka nie pokazywała lokalizacji. Zmieniliśmy na Szadurski Jan i Janina i od tego czasu próby odnalezienia dają pozytywny efekt.
Od lewej; Klaudia, Sławoj, Krysia i Aldona.
Żegnani przez Rodzinę Krysi i Sławoja wracaliśmy z wakacji w poczuciu satysfakcji, że misja Henrykusów, dzięki zaangażowaniu Sławoja Misiewicza, została spełniona.
W życiu miałem kilka przezwisk, bardziej lub mniej sytuacyjnych. Jedno z nich to „Spowiednik”, ale nie dotyczy to nauki na duchownego, ani wspomnień spowiednika. Chodzi o pogłębianie wiedzy rolniczej.
W życiu miałem kilka przezwisk, bardziej lub mniej sytuacyjnych. Jedno z nich to „Spowiednik”, ale nie dotyczy to nauki na duchownego, ani wspomnień spowiednika. Chodzi o pogłębianie wiedzy rolniczej.
W Henrykowie mieszkałem w wieloosobowym przechodnim pokoju. Konkretnie było nas tam sześciu. W sąsiednim też sześciu kolegów. W składzie osobowym mojego pokoju byli ludzie z całej Polski; Czesiek Nowicki i Kaziu Barcikowski z Pomorza, na drugim roku dołączył ich kolega Andrzej Kiszko – „Hos”, ja z Mazowsza, Jurek Strzałkowski ze Wschowy i Andrzej Szrajda z Chojnic. Różne mieliśmy podejście do zdobywania wiedzy, mnie często przeszkadzało palenie, piwo, inny alkohol, czy rozrywki kulturalne typu kartograjstwo.
Pokera zaczynało się cieniutko, na zapałki, a kończyło na piwo lub pieniądze, gdy ktoś dostał mocną kartę. Czwórkę do brydża zbieraliśmy z trzech pokoi, jak jednego brakło to graliśmy z „dziadkiem”. „Treflówkę” nie wszyscy znali, ale poznali. W szachy nie miałem z kim zagrać. Jak komuś proponowałem to przeważnie słyszałem, że mogą zagrać w warcaby albo w tysiąca. Dziwiłem się, bo to ludzie po liceum, ale w końcu cieszyłem się, że nie wybierają gry w Piotrusia.
Co do mojego pobytu w Henrykowie, z różnych względów, miałem konkretne cele i plany bardziej niż inni poważne. Nie udało mi się zostać generałem to chciałem być dyrektorem. Ucząc się starałem się osiągnąć podstawy do realizacji swoich planów. Działałem w samorządzie Szkoły i w politycznym kole ZMW-u, łącznie z kandydowaniem do PZPR, której to legitymację koledzy zmuszali mnie do zjedzenia w czasie transformacji po 1989 roku. Nie dało się, twarda była jak całe PZPR, nawet po długim grillowaniu.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Opinię wydano mi na moją prośbę w połowie roku szkolnego.
Siłą rzeczy w takich warunkach szkolnego internatu nie bardzo można było tę wiedzę chłonąć. Szukałem miejsca gdzie mógłbym się uczyć. Czasami znajdowałem je w budynku szkoły, czasami w klubie „Avena”, rzadko w pokoju. W końcu pokój był wspólny.
Gdy nie wyjeżdżałem na sobotę i niedzielę, chodziłem do kościoła. Przypadkowo, po mszy spotkałem księdza Komasę. Bardzo miły starszy człowiek. Rozmawialiśmy na różne tematy. Kolejnej niedzieli przed mszą poszedłem do kościoła z notatkami, bo w poniedziałek miałem jakieś zaliczenie. Dłużyło się siedzenie w ławce i czekanie na mszę. Mimowolnie otworzyłem notatki i ksiądz to zauważył. Po mszy znowu rozmawialiśmy. Dyskutowaliśmy o planach życiowych, o warunkach w szkole. Szczerze z nim rozmawiałem. Zaproponował mi, żebym w czasie gdy mszy się nie odprawia uczył się w kościele, bo przecież i tak jest otwarty, a mało kto tu przychodzi. Chętnie skorzystałem. Początkowo siadałem w którejś z ławek blisko okna, bo otoczenie było raczej ciemnawe. Z czasem, po uzgodnieniu, przeniosłem się do konfesjonału po prawej stronie od wejścia. Sprawdziłem, jest tam do dzisiaj.
Tu już miałem super warunki, zamknięte pomieszczenie, blat pod książkę czy notatki i co najważniejsze mogłem włączyć żarówkę i farelkę, nie dość, że było widno to i ciepło. Chętnie korzystałem z tej możliwości, oczywiście nie mówiąc o tym nikomu ani słowa. Jednak po jakimś czasie moja częsta absencja w pokoju została przez kolegów zauważona. Wytłumaczenie było proste – „pewnie znalazł jakąś d..e”.
Zastanawiające było; znika, wyjeżdża, nie uczy się, a najlepszy na roku, co skutkowało przyznaniem mi najwyższego stypendium,
kilkaset złotych miesięcznie. Dodatkowo kasę podsyłała mi Mama, też kilka stówek. W sumie tej kasy było sporo. Mało wydawałem, nie piłem, nie paliłem, trochę traciłem na wyjazdy. Dorabiałem również przy rozładunku wagonów na rampie GS-u. To co mi zostawało wpłacałem na książeczkę PKO, którą trzymałem w swojej szafie. Po kilku miesiącach uzbierało się tego kilka tysięcy.
Nie wiedziałem wtedy, że zawiść ludzka nie ma granic. Pod moją nieobecność Pepik ze Sztumu splądrował moją szafę i upublicznił stan moich oszczędności. Zabrali mi stypendium, używając idiotycznej argumentacji; „po co mu jeśli ma tyle na książeczce”.
A ja robiłem swoje. Garb ciążył. Nauka, praca, nauka. Może się wyprostuję, myślałem.
Jest marzec przed Wielkanocą. Nadal korzystam z możliwości nauki w konfesjonale, przy świetle. Ktoś wchodzi do kościoła. Kobieta. Gaszę światło. Zauważyła. Podchodzi, klęka i zaczyna szeptać. Zanim zareagowałem zdążyła wyszeptać całą formułkę– „ …ostatni raz byłam u spowiedzi, …. pokutę …” itd. Zbaraniałem, a po chwili w popłochu opuściłem konfesjonał i kościół słysząc za sobą „… ależ proszę księdza…”.
Dotąd nigdy w życiu nikt mi tak nie powiedział. Po rozmowie z księdzem Komasą musiałem szukać innego spokojnego miejsca do nauki. W jakiś sposób ta historia dotarła do moich kolegów co owocowało przezwiskiem „Spowiednik”. Utrzymało się krótko, tylko do praktyki wakacyjnej, którą miałem w Borowie. Tam pracował Roland Białecki i wtedy poznałem Lodzię Diaków, Jego późniejszą żonę.
Po wakacjach miałem w Henrykowie jeszcze inne przygody, ale o tym w kolejnych opowieściach. Miło by było poczytać wspomnienia kolegów, przekonać się jak oni widzieli moje przygody.
Swoją drogą nie wiem czy tylko mnie się coś wiecznie wydarzało, pewnie to wina Skorpiona, mojego zodiakalnego patrona? Na kogoś trzeba winę zwalić. Może innym też tylko szkoda, że nie chcą o tym pisać.