Spotkałem „Myszkę” w pociągu do Wiednia

Z cyklu; Opowieści Sławoja

W swojej opowieści pt. „Zwarcie kogutów”– wspomniałem o przypadkowym spotkaniu z „Myszką” w pociągu do Wiednia. Faktycznie był to przypadek, pominąłem jednak, żeby nie zamazać istoty tamtej opowiastki, szczegóły tego spotkania, które teraz opiszę. Fotki są sprzed 30 i 50 lat, dlatego słaba jakość.

Po skończeniu nauki w Henrykowie wyobrażałem sobie jednak nasze późniejsze spotkanie z Myszką, umiejscowione na jakimś dworcu kolejowym. Myśli te były na tyle częste, że wracały kilka razy w snach.

Była końcówka lat 80. Trwała transformacja, ogólna zmiana systemu w Polsce. Każdy próbował czymś się zająć. Ja upatrywałem swojej szansy w handlu towarami i samochodami z Zachodu. Przywoziłem je z Austrii i sprzedawałem w Polsce. Do Wiednia jeździłem często, przynajmniej raz w tygodniu. Wyjeżdżałem z Warszawy Centralnej wieczorem.

Sławoj Misiewicz. Fot. archiwum autora

Rano byłem w Wiedniu, następnego dnia byłem w Warszawie. Trasa do Wiednia nie była bezpieczna.

Od dworca W-wa Wschodnia grasowała w pociągu grupa złodziei – ”krawcy prascy”, która okradała wsiadających, harcowali na odcinku do W-wy Centralnej. Działali szybko, najczęściej rozpoznając i typując podróżnych już na Dworcu Wschodnim. Wiadomo reisefieber, ferwor podróżny, nerwy, pożegnania przed podróżą… Wysiadali z łupem na Centralnym. Ja wsiadałem na Centralnym, żeby uniknąć takich zdarzeń. Po kilku kilometrach na korytarzu słychać było krzyki okradzionych, którzy już wiedzieli, że do Wiednia nie dojadą. Następny postój był w Zawierciu. Tu wsiadała grupa śląskich złodziei – „diby ślunskie”, którzy okradali na odcinku do Katowic. Metody mieli różne. Od okradania wsiadających na peronach do kradzieży w wagonach w czasie jazdy. Ta pierwsza metoda, którą widziałem, polegała na „uprzejmej pomocy”. To nie były dzisiejsze czasy, nawet pociąg do Wiednia po trasie przyjmował dużo pasażerów, często bagaż był podawany przez okno. „Uprzejmy” stawał obok kogoś, najczęściej kobiety, na peronie, nawiązywał krótką rozmowę, o czymkolwiek, dopytując o cel podróży, a po podjeździe składu proponował pomoc przy podaniu bagażu przez okno. Pani wchodziła do przedziału, a „uprzejmy” czmychał z bagażem w przejście podziemne. Pani nie miała już z czym ani po co jechać do Wiednia. Idealnie było jeśli równocześnie ktoś na peronie wszczynał awanturę, że go okradli. Po kilku obserwacjach takich przypadków, zauważyłem, że ten okradziony krzykacz zwykle znajdował to co niby mu zginęło i się ulatniał. Dało mi to pewność, że z „uprzejmym” byli z tej samej szajki. Działało to również w drodze powrotnej. Wsiadali w Katowicach, wysiadali w Zawierciu. Kolejna ekipa wsiadała na Centralnym, wysiadała z łupami na Wschodnim. Polskie grupy, niestety, również tak działały w Wiedniu czy w Budapeszcie.

Jeśli chciałeś w pociągu się nie dać okraść, musiałeś znać ich złodziejski system działania. Żelazna zasada – nie jedź sam w przedziale. Ostrzeżony – uzbrojony.

Warszawa Centralna – Wien. Szukam przedziału z kilkoma podróżnymi. Jest. Będzie bezpieczniej. Na rozmowach szybko mija czas. Katowice. Dosiadają się dwie panie, obie bez bagaży. Starsza i młodsza. Niezbyt rozmowne. Ostrożne, Jadą do St. Pulten. Torebki ściśle przy sobie. Wiadomo, po towar. Starsza przyciszonym głosem zwraca się do młodszej po imieniu. Po tym imieniu! – stwierdzam w duchu. Imię. To imię. Włączyło mi wspomnienia. Ciary po całym ciele. Czyżby?

Delikatnie zaczynam obserwować, wielkość ta, wiek ten, szczegóły anatomiczne – górna szczęka wysunięta, ta. Bla, bla, bla. Głos podobny. Spytałem o zawód. Po co to panu? Nalegam – sucha odpowiedź – „związany z rolnictwem”. Popatrzyłem na ręce i dalej sonduję, – „chyba z uspołecznionym?” Suche – „Centrala Nasienna”. O matko! Wiedziałem skąd „Myszka” trafiła do Henrykowa. Jak tu się dowiedzieć, która to „CN”? Zacząłem od swojego miejsca urodzenia – Szklarska Poręba, że „hej góórol ci jo góórol”. Usłyszałem „- to to samo województwo gdzie mieszkam”. Szok. Moja „Myszka”.

Delikatnie zaczynam obserwować, wielkość ta, wiek ten, szczegóły anatomiczne – górna szczęka wysunięta, ta. Bla, bla, bla. Głos podobny. Spytałem o zawód. Po co to panu? Nalegam – sucha odpowiedź – „związany z rolnictwem”. Popatrzyłem na ręce i dalej sonduję, – „chyba z uspołecznionym?” Suche – „Centrala Nasienna”. O matko! Wiedziałem skąd „Myszka” trafiła do Henrykowa. Jak tu się dowiedzieć, która to „CN”? Zacząłem od swojego miejsca urodzenia – Szklarska Poręba, że „hej góórol ci jo góórol”. Usłyszałem „- to to samo województwo gdzie mieszkam”. Szok. Moja „Myszka”.

Musiałem wyjść na korytarz. Stałem i zerkałem do przedziału.

Starsza pani, jak się później okazało, koleżanka biznesowa, nie była zadowolona. Często coś szeptała „Myszce” do ucha. Chyba niezbyt pochlebnego pod moim adresem, bo coraz bardziej przyciskały swoje torebki do siebie. W końcu przewiesiły paski torebek przez głowę, przycisnęły do piersi, poprawiły sweterki i zgasiły światło.

Ja już miałem swój plan. Nie chciałem zgadywać na chybił trafił, bo pomimo, że miałem pewność, to jednak ryzyko pomyłki było. Wróciłem do przedziału, na swoje miejsce. Czułem swoją „Myszkę”. Może coś zjemy, trzeba zapalić światło. Zapalam wbrew niechęci współpasażerów. Nie ma spania, ani udawania, że się śpi. Jem, popijam, obserwuję. Zapach jedzenia (miałem kanapki z mocno przyprawionym kotletem mielonym) pobudza innych do sięgania po swoje przekąski. Próbuję poczęstować, nikt nie korzysta. „Cwaniaczek uśpić nas chce, nie z nami te numery, Bruner ty świnio”. Ogólne ucztowanie własnymi zapasami. Zaczynam trącanie rozmową, że Wrocław, że to, że tamto, że mieszkałem, itd.

Nawiązujemy leciutką rozmowę. Rozwijam wątek Wrocka. Skręcam w stronę okultyzmu, czary-mary. Temat się rozwija. Ogólne poruszenie, każdy coś ma do dodania, z reguły negatywnego. Proszę, żeby mi pokazała rękę. Nie chciała podać. Nalegałem. Ale po co? Nie ustępowałem. Pokazała z daleka. Wyczytam z niej pani dane. Jakie dane? Imię i może uda mi się nazwisko. Ciekawe– z kpinką w głosie. Przecież nic pani nie grozi. Podała mi rękę.

Ciary na całym ciele. To musi być ONA. Patrzę w dłoń, dotykam palcami, ciary, ciary, ciary. Wymieniam JEJ imię. „Ale okultysta”- włączyła się kpiąco biznesowa koleżanka– „przecież mówiłam do niej po imieniu”. W przedziale atmosfera gęstnieje.

Cwaniaczek,/ … Bruner, ta świnia…/ pasażerkę urabia. Powiem pani nazwisko, wypalam. Tak, no to proszę powiedzieć. Znowu chcę rękę. Patrzę jak wrona w gnat, przecież nic tam nie widzę. Nazwisko na sześć liter, wypalam. Nie zgadł pan- to kpi koleżanka. Upieram się. Szepty. Konsternacja (musi być mężatką). Mogę jedynie powiedzieć litery pani rodowego nazwisko, dalej się upieram. To niech pan powie. Poprosiłem żeby litery zapisywała starsza koleżanka. Podaję jedną literę; „L”. Nie ma takiej w jej nazwisku– to koleżanka biznesowa. Patrzę w rękę. Ale, mówię, wg łacińskich liter! Upieram się- a w łacinie nie ma polskich liter, może to „Ł”?

Przyznała, że jest taka litera w nazwisku. Podaję następną. Niedowierzanie. Podaję wszystkie w różnej kolejności. Konsultują. Kombinują. Ułożyły. Zgadza się– panieńskie nazwisko. Tak się spodobało, że następne były chętne do wróżenia z ręki. Mój autorytet maga rósł.

Wykręciłem się, że jestem zmęczony, że nie mogę tak dużo. Gorąca dyskusja długo trwała. Jakoś namówiłem „Myszkę” do wyjścia na korytarz i przyznałem się do wszystkiego. Trochę się dąsała, ale tylko chwilę. Ku przerażeniu i braku aprobaty koleżanki biznesowej padliśmy sobie w objęcia. Wspomnienia wzięły górę.

Wbrew gorącym sprzeciwom koleżanki i zgorszonym spojrzeniom współpasażerów, którzy patrzyli na to z mieszanymi uczuciami, przegadaliśmy na korytarzu resztę podróży. Wymieniliśmy adresy. Obiecała, że nic nie powie koleżance. Przynajmniej w pociągu. Współpasażerowie chyba niezbyt pochlebnie nas oceniali. Podobnie jak przed laty nas – nasz rocznik w Henrykowie. Teraz już nam to nie przeszkadzało.

Spotkaliśmy się jeszcze jeden raz w miejscowości, w której mieszkała i pracowała w Centrali Nasiennej. Od tamtego czasu usiłuję Ją odnaleźć. Bezskutecznie. Podobno jest gdzieś w Niemczech. W TVP1 aktualnie emitują serial „Wojenne Dziewczyny”, jedna z dziewczyn z wyglądu, zachowań i z podobnym zgryzem jest łudząco podobna do „Myszki…

Jeśli to czytasz, to gorąco Cię pozdrawiam „Myszko” i proszę o komentarz.

Mnie na szczęście nigdy nie okradli, chociaż innym razem było groźnie- wracałem kolejny raz z Wiednia, w Katowicach pociąg się wyludnił, w całym wagonie tylko w dwóch przedziałach trzy osoby. W jednym ja, w drugim jakaś młoda para. Od Katowic po korytarzu przemykają zaciekawione półkami bagażowymi postacie. Zaciekawiła ich moja samotna osoba i moje bagaże. Przeszli, wracają, znowu lukają. Po ich drugiej wzrokowej penetracji postanowiłem się dosiąść do przedziału młodej parki. Zebrałem w popłochu bagaże i idę. Ich przedział zamknięty. Zasłonki zaciągnięte. Na pukanie, szarpanie za drzwi nie reagują. Nie chcą mnie wpuścić. Stoję z bagażami na korytarzu. W przejściu między wagonami widzę „diby ślunskie”. Idą w większej grupie. Jestem dla nich idealnym celem. W podróż jestem przygotowany na otwieranie zamkniętego przedziału, mam kolejarski klucz zdobyty kiedyś za pół litra od konduktora. Opłacalna inwestycja się zwraca. Otwieram, wchodzę i szybko zamykam za sobą drzwi. Szarpanie za drzwi, bluzgi. Stoję w przedziale na zamkniętych drzwiach, nie ma gdzie nogi postawić bo fotele rozłożone w duże łoże, na które rzucam swoje bagaże. Młodzi zrywają się z niego w popłochu. Nerwowe szukanie odziewku, jazgot, że zajęte, jak tak można, inwektywy o takich co to wstyd takim handlem Polsce przynoszą. To o mnie. Nie wiadomo kto większy wstyd przynosi migdaląc się w pociągu, to ja o nich. Awantura narasta, uspokoili się dopiero po moim stwierdzeniu, że mogę konduktora lub sokistów w Zawierciu powiadomić co się w przedziale wyrabiało, a koszty mandatu plus dezynfekcji wysokie. Rozpakowałem bagaże na półki. Oni się ubrali. Miło nie było. Dowiozłem bagaże do Warszawy. Rozstaliśmy się w napiętej atmosferze wzajemnego niezrozumienia.

Sławoj Misiewicz

Nie dojechała na zjazd…

Kiedy rozjeżdżaliśmy się do domów po zakończeniu nauki w Henrykowie w 1975 roku, wymienialiśmy się adresami. Ja także zadbałem o to, żeby zapisać adresy wszystkich koleżanek i kolegów z mojego rocznika. Wyobrażałem sobie, że los może mnie rzucić w różne strony kraju, zawsze bliżej do kogoś z listy, bo mieliśmy reprezentantów całej Polski. Po latach okazało się, że tak było. Odwiedzałem swoich Henrykusów w różnych miejscach, od morza do Tatr.

Ela Kłębek u góry, oznaczona żółtą literą „V”.

Gdy w 1991 roku zostaliśmy zaproszeni na Zjazd w Henrykowie i usłyszeliśmy, że nasze szkoły zamykają, przyszła refleksja. Zrozumiałem ja, zrozumieli i inni, że to od nas zależy ile zachowamy w pamięci z pięknych lat w Henrykowie. Zaczęliśmy spotykać się na różnych zjazdach, mniejszych i większych, bliżej i dalej od naszej Mekki. Grono uczestników zwykle było powtarzalne. Część jednak nie umiała lub nie chciała zorganizować się na wyjazd. Zawsze były jakieś ważne powody.

Rajd nocny na Gromnik. Od lewej stoją; D.Dolińska, A.Szczudło, K.Studziński, U.Kalmuk, E.Brzana.
Siedzą; U.Wiecha, J.Niewiadomska, H.Ograbek i Ela Kłębek.

Na tych zjazdach zwykle dopytywano się o nieobecnych; co się z nimi dzieje, gdzie pracują, czy założyli rodziny? O niektórych z nich nic nie dało się powiedzieć, bo byli poza obiegiem. I chyba z tego powodu sięgnąłem sobie do starego kajecika z adresami. Wyłowiłem z niego adres Eli Kłębek z Proszowic, z którą lubiłem się przekomarzać w czasach szkolnych. W cichej nadziei, że jeśli nie ona to ktoś z rodziny może mieszkać pod jej starym adresem, napisałem list. I warto było! Dostałem odpowiedź! Na dosyć skromnej kartce papieru Ela, po mężu Nowak odpisała na zaproszenie do udziału w kolejnym zjeździe.

Bardzo dziękuję za zaproszenie, jest mi bardzo przykro, ale nie dam rady uczestniczyć w tym spotkaniu. W tych dniach mam wykupioną wycieczkę do Pragi. Bardzo żałuję, że się nie spotkamy, ale myślami będę z Wami. Gorąco pozdrawiam i mam nadzieję na kontakt lub kolejne spotkanie.

PS. Podaję adres mailowy koleżanki, bo gdyby była taka możliwość to proszę o przesłanie zdjęć.”

Dziś już nie pamiętam czy wysłałem Eli zdjęcia, ale prowadziłem korespondencję mailową na wskazany adres. Napisałem po jakimś czasie i przyszła odpowiedź.

„Dzień dobry, z tej strony Iwona D. Byłam długoletnią współpracowniczką pani Eli. Miałyśmy wspaniałą relację i mam nadzieję, że trochę byłam dla Niej jak córka. Nawet jestem z tego samego rocznika co starszy syn Eli. Niestety piszę o tej wspaniałej osobie w czasie przeszłym, ponieważ od 2 lat nie ma Jej wśród nas… zmarła (w 2019 r.) po długiej chorobie. Pamiętam jak miło wspominała koleżanki, kolegów, wykładowców oraz czas spędzony w Henrykowie… Wciąż brakuje Jej wśród nas.
Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkiego dobrego.”

Pozostało mi tylko przekazanie przez koleżankę kondolencji rodzinie i prośba o chociaż krótki biogram zmarłej. Czekałem pół roku, ale daremnie. Dowiedziałem się tylko, że któregoś roku podczas rodzinnych wakacji Ela odwiedziła Henryków.

Andrzej Szczudło

Kolega Marian

Marian Samek to mój kolega z PSNR (1973- 75). Jak prawie wszyscy z naszego rocznika, mieszkał w internacie, w pokoju obok, razem z Tośkiem Ślipko, Zbyszkiem Szczerbińskim i Piotrkiem Mazurem. Byli dosyć zgrani ze sobą i na pewno się lubili. Mieli wiele czasu dla siebie, mniej dla innych kolegów, co zrozumiałe. Ale czas szkoły dla dorosłych szybko się skończył i wszyscy rozjechali się w swoich kierunkach. Do rodzinnej wsi pod Jaworzyną Śląską, do Witkowa wrócił Marian. Wtedy uznałem, że gdy wszyscy bliżsi koledzy go opuścili, wykorzystam „wakat” :). Zacząłem Mariana odwiedzać, dojeżdżając na weekendy z Leszna, gdzie znalazłem swoją pierwszą pracę. Dystans był spory, 150 km, ale nie czułem w tym problemu, bo i tak najbliższą rodzinę miałem wielokrotnie dalej.

W ciepłej atmosferze wiejskiego domu, przy wielopokoleniowej rodzinie czułem się bardzo dobrze. Stopniowo poznawałem całą rodzinę Samków, rodziców i rodzeństwo. Przyjeżdżając do Witkowa nieraz pokonywałem pieszo kilkukilometrową trasę z dworca PKP w Jaworzynie Śląskiej, zimą nawet na skróty po zamarzniętym polu. Czas mijał tam szybko i miło, często przy muzyce z niemodnych płyt (np. romanse Wertyńskiego), które obaj lubiliśmy. Nie pamiętam jak było z alkoholem, ale wydaje mi się, że bywał i niespiesznie z butelki ubywał.

Czasy kawalerskich spotkań skończyły się gdy zabrano mnie do wojska, najpierw do Leszna, a następnie na pół roku do Jeleniej Góry. Marian objął gospodarstwo po ojcu, więc służba wojskowa go ominęła. Jednak kiedy miałem przysięgę, stawił się „do apelu” kolegi w Jeleniej Górze. Wtedy pierwszy raz posmakował sejneńskiego sękacza, przywiezionego przez moich rodziców.

Po wojsku nadal bywałem u Samków w Witkowie. Poznałem tam Urszulę z Oleksowa, z którą Marian wziął ślub w 1978 roku. Byłem na ich weselu, widziałem jak się cieszą z bycia razem. Zrewanżowałem się w roku 1980, zapraszając ich na swoje wesele w Lesznie.

Wesele Mariana i Urszuli.

W burzliwych latach 80. tworzyliśmy podstawy swoich rodzin. Budowaliśmy domy, rodziły się dzieci. Marianowi klimat bardziej sprzyjał, urodziło się troje, mi dwoje. Dziś on ma dziesięcioro wnuków, ja dopiero jedną.

Kiedy zostałem szczęśliwym posiadaczem własnego samochodu (w 1983 roku kupiłem pierwszy okaz, 11.letnią Syrenę 105), znów zacząłem odwiedzać kolegów. Sytuacja poprawiła się w roku 1987, kiedy nabyłem pierwszą w życiu „nówkę”, Fiata 126p. Można już było pozwolić na dalsze trasy, w tym do Henrykowa i Witkowa. Jadąc w Bieszczady zatrzymaliśmy się u Samków na noc.

Słuchaliśmy opowieści mamy Mariana o jej rodzinnym Arłamowie i kilka dni później udało nam się tę wieś odwiedzić. Nie mieliśmy świadomości, że tego samego dnia był tam Lech Wałęsa, który będąc kandydatem na prezydenta odwiedzał miejsce swojego internowania w stanie wojennym.

W roku 1991 spotkaliśmy się z Samkami w Henrykowie na zjeździe kończącym historię naszych szkół. Potem widywaliśmy się już rzadziej, na kolejnych zjazdach rocznika i szkoły, raz u Bruskich w Wałdowie oraz na pogrzebie naszego kolegi Tośka Ślipki w Wężyskach.

Rok 1992. Samkowie, Bruscy i Szczudłowie nad morzem.

Któregoś razu odebrałem sms z widokiem tablicy miejscowości o nazwie „Gawieniance”. Byłem zaskoczony gdy rozszyfrowałem, że to Marian Samek niespodziewanie stawił się u progu mojej rodzinnej wsi na Suwalszczyźnie. Byłem wtedy we Wschowie, więc do spotkania nie doszło.

Od dwóch lat jestem na emeryturze i mam czas na kontakty, odwiedziny, spotkania. Ale mój kolega z Witkowa jest w innej sytuacji. Wciąż pracuje na swoim gospodarstwie, bo z pewnością nie ma opcji na codzienną labę.

Andrzej Szczudło

Henrykusy w Wiedniu

Działo się w roku 2012. Żądni nowych wrażeń, we dwie pary, ja z żoną Aldoną i Jola z Jurkiem Bruskim postanowiliśmy wybrać się na Sardynię. Przedsięwzięcie było dosyć śmiałe, bo zdecydowaliśmy się jechać samochodem aż do celu, a po drodze na wyspę skorzystać z promu. Podróż trwała dosyć długo, ale w końcu naszą Renault Laguną dotarliśmy do Livorno we Włoszech, gdzie załadowaliśmy się na pokład promu. Podróż promem trwała 8 godzin.

Od lewej: Aldona Szczudło, Jerzy i Jolanta Bruscy, Andrzej Szczudło. Fot. archiwum redakcji.

W Sardynii działo się wiele, o czym napiszę innym razem. Dziś o Wiedniu.

W drodze powrotnej wymyśliłem sobie przystanek na trasie do domu. Przypomniałem sobie, że w Wiedniu mieszka Henrykus Staszek Bednarski, który bywając na kolejnych zjazdach absolwentów podzielił się ze mną adresem i numerem telefonu. Zadzwoniłem z trasy i usłyszałem zachętę do odwiedzin. Dotarliśmy tam bez problemu i po regeneracji wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Staszek był nam za przewodnika. Pokazał nam piękny Wiedeń, a przed wszystkim dzielnicę Kahlenberg związaną z Wiktorią Wiedeńską króla Jana III Sobieskiego. Od tego czasu Wiedeń kojarzy mi się z Sobieskim i … Staszkiem Bednarskim, Kujawiakiem, Henrykusem, autorem wielu tekstów na naszej stronie.

Andrzej Szczudło

Zwarcie kogutów

Z cyklu; Opowieści Sławoja

Długo się zastanawiałem, czy to pasuje, czy wypada, ale wiek, 73 lata, który osiągnąłem, późniejsza śmierć mojej ówczesnej Żony, pozwalają mi wspominać młode lata.

Sprowokowało  mnie to do opisania jednej z moich życiowych historii wpisanej w henrykowskie życie. Zdaję sobie sprawę, że może być ona różnie odbierana i oceniana, podobnie jak to było w Henrykowie, ale świadomie podejmę to ryzyko. 

Zdałem maturę w 1966 roku. Wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. Chciałem być generałem. Kiedy zrozumiałem, że to bolesna pomyłka, trzeba było zacząć myśleć o przyszłości, budować podstawy dalszego życia.

Zostanę dyrektorem SHR-u, pomyślałem. Przygotowanie do zawodu? Brak, trzeba je zdobyć. Padło na Policealne Studium Techniczne Techników Nasiennictwa w Henrykowie. Pojechałem, pogadałem, przekonałem i zostałem przyjęty.

Jadąc do Henrykowa byłem po zaręczynach z Anną, moją młodzieńczą miłością. Ale była daleko.

Na tym samym roku w Henrykowie słuchaczką była inna cud dziewczyna. Zauroczyła mnie swoim wyglądem i zachowaniem. Wielkie, piękne oczy, długie włosy, dziewczęce wstydliwe zachowania. Same plusy. Z powodu charakterystycznie wysuniętej szczęki nazwałem Ją „Myszką”. Od pierwszych wykładów umiejscowiła się w moim oku.

Koleżanka „Myszki” oznaczona literą „V”. Fot. archiwum

Stroniła od zawierania znajomości, przebywała przeważnie w towarzystwie innych koleżanek. Zamek nie do zdobycia, ale cóż to za zamek, myślałem sobie, jeśli klucz do niego ma każdy facet, ja również, chociaż był już obiecany do innego zamka?

Walczyłem z sobą, bo przecież… Muszę jednak przyznać, że coraz trudniej mi było być wobec Niej obojętnym. Nie brakowało też konkurentów. Większość kolegów mniej czy bardziej jawnie również wzdychało do Niej. Była częstym tematem naszych rozmów. Im bardziej niedostępna, tym bardziej byliśmy zainteresowani.

Wiadomo im grubsza szyba, tym bardziej kusi cukierek za nią. Każda rozmowa z Nią była ekscytująca. Walczyłem z sobą, bo przecież…

Jednak mój wewnętrzny konflikt „moralisty” z „rycerzem” przybierał na sile, pochłaniał mój czas i myśli. Na którymś z wykładów, chyba z dyrektorem Szadurskim, bo odbywał się w Sali Dębowej, nie było wolnych miejsc, oprócz tego przy stoliku „Myszki”. Skwapliwie skorzystałem. Niewiele pamiętałem z wykładu. Właściwie nie wiem dlaczego, bo nie zamieniliśmy ani słowa, na wykładzie.

W przerwie coś tam bąkałem bez sensu, usiłując zabłysnąć. Chyba jednak słabo to wypadło, bo gdzieś zniknęła.

„Myszka” mieszkała nie w zamku, a w budynkach folwarcznych SHR, adaptowanych na pokoje dla słuchaczek PSTTNiL. Kilka razy „przypadkowo” tam po coś byłem i udało mi się zlokalizować Jej pokój. Mieszkała z koleżanką.

Z  „Myszką” (fot. obok) spotkałem się na następnym wykładzie, tym razem przysiadłem do Niej pomimo wolnych miejsc i tak już pozostało przez kolejne dni i wykłady. Po wykładach jednak nie spotykaliśmy się. Do czasu. Potem były spacery, Weimar, wieczorne wypady w plener. Następne wykłady siedzieliśmy razem, sami, we dwoje przy stoliku, pod niechętnymi spojrzeniami i szeptami  słuchaczy.

Jakoś dotychczas wspólnie siedzący znaleźli inne miejsca. Powinniśmy żyć w uniesieniu, a czuliśmy się winni, osądzani. Dziwnym trafem nasza przyjaźń stała się wiedzą publiczną, nie bardzo wiadomo przez kogo rozpowszechnioną. Spotkałem się ze złą oceną ogólną mojego zachowania, część tej niechęci przelała się również na Nią. Nie było to miłe, podwójnie niemiłe, bo miałem świadomość do czego doprowadziłem. Jak mogli, bo przecież… Presja była na tyle duża, że zaczęliśmy się unikać.

W międzyczasie odwiedziła mnie w Henrykowie moja przyszła Żona, była dwa dni. Jej wizyta położyła kres moim relacjom z „Myszką”.

Na drugim roku do naszego rocznika dołączył „Kędziorek”, który nie zaliczył swojego semestru w poprzednim roku. Oczarował „Myszkę” i zaczęli być oficjalną parą. Znalazł się ktoś uprzejmy, kto poinformował go o naszej przyjaźni. Nawet domyślam się, kto, ale pewności nie mam, więc nie podam inicjałów. W zachowaniach „Kędziorka” dominowała niespecjalnie skrywana niechęć w stosunku do mnie. Doprowadziło to do fizycznej konfrontacji przed zajęciami z mechanizacji rolnictwa. Zwarcie miało miejsce w pokoju, w którym mieszkałem. Nie był to przypadek. Chyba w określonym celu „Kędziorek”, znalazł się tam w momencie gdy byliśmy sami. Bo przecież nie mieszkał ani w moim, ani w sąsiednim pokoju. Doszło do siłowego zwarcia. Poszarpaliśmy się trochę, ale pamiętając o swoim garbie odpuściłem, uznając się za pokonanego. Tak skończyła się moja jedyna ekscytacja w Henrykowie.

W Henrykowie, bo myśl o „Myszce” towarzyszyła mi przez długie lata. Często oglądałem wspólne zdjęcia zrobione przed kościołem, które dziwnym trafem potem gdzieś zaginęło. Myślę, że z inicjatywy mojej Żony. Wyobrażałem sobie  nasze późniejsze spotkanie, umiejscowione na jakimś dworcu kolejowym. Myśli te były na tyle częste, że wracały kilka razy w snach.

Czas płynął, mijały lata. Trwała transformacja, przynosząca ogólną zmianę systemu w Polsce. Każdy próbował czymś się zająć. Ja upatrywałem swojej szansy w handlu towarami z Zachodu. Przywoziłem je z Austrii i sprzedawałem w Polsce.

Pociąg z Warszawy do Wiednia wieczorem wyjeżdżał z Dworca Wschodniego. W Katowicach dosiadły się do przedziału dwie kobiety, młodsza i starsza. Jechały do St. Pulten. Młodszą z nich była „Myszka”. Rozmawialiśmy do samej Austrii. Jakiś czas później odwiedziłem Ją w miejscu zamieszkania.

Od tamtego czasu usiłuję Ją odnaleźć. Bezskutecznie. Podobno jest gdzieś w Niemczech.

W TVP 1 aktualnie emitują serial „Wojenne dziewczyny”. Jedna z dziewczyn z wyglądu i zachowań jest łudząco podobna do „Myszki”. Jeśli to czytasz, to gorąco Cię pozdrawiam „Myszko”!

Sławoj Misiewicz

Pamiętamy!

Już kilka razy na naszych łamach wspominaliśmy Panią Profesor Jadwigę Polkowską. Zasłużyła sobie na dobrą pamięć swoich uczniów i wychowanków oraz na ciepłe słowa. Odeszła ze świata żywych w 1986 roku, 4 lata przed likwidacją szkół henrykowskich. Została pochowana we Wrocławiu, na cmentarzu św. Wawrzyńca przy ul. Bujwida w sektorze nr 2.

Niedawno, razem z Beatą Woźniak odwiedziliśmy grób Jadwigi Polkowskiej, stwierdzając, że brak tam oznak stałego odwiedzania go przez kogokolwiek. Z pewnością przyczyną jest brak Jej rodziny we Wrocławiu, gdyż była panną, bezdzietną.

Beata Woźniak przy grobie swojej wychowawczyni.

W tym samym grobie pochowany jest Karol Polkowski, prawdopodobnie brat, a obok Jan Ryszard Polkowski, najprawdopodobniej również członek rodziny. W tej sytuacji moralny obowiązek opieki nad grobem zasłużonej nauczycielki spoczywa na Jej uczniach. Sam się do tego poczuwam i wkrótce zajmę się odnowieniem napisów na nagrobkach. Apeluję również do innych, szczególnie zamieszkałych we Wrocławiu lub w pobliżu, aby odwiedzali grób chociaż w dniu Święta Zmarłych, który będzie już za kilka dni.

Zadbajmy także o pamięć o innych zmarłych już Profesorach naszej henrykowskiej Alma Mater! Może są jeszcze inne groby, do których rodzina regularnie nie dociera?

Napisy na nagrobkach;

1/ Karol Tadeusz Polkowski ur w Grodnie 22.11.1922 r., zm. 24.04.1962 r.

2/ Mgr inż. Jadwiga Polkowska ur 25.11.1912 r. , zm. 22.05.1986 r.

3/ Jan Ryszard Polkowski ur 24.06.1916 r,, zm. 13.10.1982 r.

Świeczka za 300 zł

W materiałach zdjęciowych pozyskanych od Dobrych Ludzi o rodowodzie henrykowskim znalazłem kuriozalny, z dzisiejszego punktu widzenia, dokument. Jest to pokwitowanie zapłacenia kwoty 300 zł (słownie; trzysta złotych) kary za palenie świeczki w internacie po godzinie 22.00. Rzecz miała miejsce oczywiście w stanie wojennym 1983 roku.

Jak wynika z opisu, karę solidarnie (mimo, że Solidarność była wtedy w podziemiu) zapłaciły dziewczyny z pokoju, w którym doszło do tego „przestępstwa”.

W owym czasie byłem już poza Henrykowem i nie wiem jakie jeszcze ograniczenia dokuczały uczniom i słuchaczom henrykowskich szkół. Byłoby miło gdyby ktoś z naocznych świadków zechciał o tym napisać lub przez telefon redaktorowi poopowiadać.

Andrzej Szczudło

Pan Kobra

Z cyklu: Opowieści Sławoja

Nie jest tajemnicą, że w społeczności uczniowskiej, szczególnie tych klas późniejszych, nauczyciele funkcjonują pod ksywkami. Biorą się one z różnych skojarzeń, często dotyczących nazwiska, wyglądu, powiedzeń itp. Dla przykładu, niektórzy nauczyciele z mojej szkoły nazywali się; Bycy, Globulka, Koń, Zając, Babcia, Dziadek…

Nie inaczej było i w Henrykowie. Nie znam wszystkich, ale zapamiętałem Ciotkę, Władka, Kostusię no i Kobrę. To o tym ostatnim opowiada dziś Sławoj.

Pan mgr Tadeusz Marcinów, nasz nauczyciel wychowania fizycznego, nosił okulary o mocnych szkłach i kiedy rozglądał się wielkimi oczami wyglądał jak taki wąż. Stąd wzięło się jego przezwisko – Kobra.

Ksywkę wymyślili uczniowie technikum, ale to zaraz poszło dalej. Dziewczyny z ostatnich klas technikum były już prawie dorosłe i wiedziały z kim mają się kolegować. Zerkały na starszych kolegów ze studium policealnego. Stąd to przenikanie Technikum – PSTN.

W czasie mojego pobytu w Henrykowie, w naszej szkole był już radiowęzeł, który działał zarówno w internacie męskim jak i żeńskim. W tamtym czasie z uwagi na to, że nauka w technikum trwała 5 lat, był opanowany przez uczniów technikum. Jednak po trudnych negocjacjach, w jakiś sposób udało mi się załapać do ekipy obsługującej, ale z zastrzeżeniem, że kierownikiem radiowęzła będzie ktoś z technikum. Tak zaczęła się nasza „współpraca”. Ja 21 lat i 17- 18. letni małolaty z dużym poparciem grona pedagogicznego.

Przychodziłem na dyżury, przeważnie z rana, włączałem muzykę itp. Zapowiadałem też inne programy retransmitowane z Polskiego Radia. Z tym wiąże się pewna anegdota. Kiedy retransmitowałem koncert fortepianowy, wykonywany był utwór naszego Fryderyka. Zapowiadając go ogłosiłem wszem i wobec, że teraz będzie utwór pod dyrekcją Fryderyka Chopina! Długi czas skutkowało to przezwiskiem „Frycek”.

Młodsi nie lubili moich propozycji muzycznych, bo ja np. na pobudkę włączałem „Walkirię”, na cały regulator. Jednak to działało, zaraz wszyscy wyskakiwali z łóżek.

Można powiedzieć, że młodsi przez zasiedzenie mieli poniekąd większą władzę, więc dlatego „Walkiria” zakończyła moją karierę DJ. Chociaż, szczerze mówiąc, nawet mi to było na rękę, bo ciągła walka i różnica zdań nie bardzo mi pasowały, a zdarzało się, że często się różniliśmy. Oddanie pola różnie było komentowane na moim roku, nie zawsze pozytywnie. Ktoś nawet przypomniał, że „Walkiria” Hitlera chciała wykończyć, chociaż w jego wypadku nieudanie. Ja jednak pamiętałem o swoim bagażu na plecach i unikałem spięć. Praca w radiowęźle, solowe popisy w AWENIE (kawiarenka, później nazwana „Pod Pająkiem”), pozwoliły jednak poznać moją elokwencję i szybkość reakcji na dziejące się wydarzenia.

S t u d n i ó w k a t e c h n i k u m 1974 r.
Pod ścianą od lewej: B.Czarnoleska, J.Polkowska, W.Trawińska, Cz.Trawiński, B.Wadowska i B.Grochowski

W roku 1970, wbrew niechęci GRONA (kto to słyszał, czemu to ma służyć) używając autorytetu przewodniczącego samorządu szkolnego, przeforsowaliśmy organizację Zabawy Andrzejkowej. Takiej jak to „drzewiej” bywało; z wróżbami, woskiem, butami, muzyką, tańcami. Większa część muzyki była mechaniczna, ale na żywo swoje umiejętności pokazał Czarek Wojciechowski z Łowicza. Grał na pianinie, które na tę imprezę specjalnie wypożyczyliśmy z AWENY.

Na Andrzejki trzeba było wybrać konferansjera. Chętnych do lansu było kilku, „Konferansjer” – wiadomo przecież jakie to miało w rozmowach z dziewczynami znaczenie. W końcu ku niezadowoleniu konkurencji padło na mnie, między innymi dlatego, że młodsi mogli być na imprezie do 22.00, a my do 1.00 w nocy. Pomogły również zakulisowe działania.

Wszystko szło dobrze, muzyka, tańce, hulanki, swawole, młodzież bawiła się doskonale, pełne „hopsasa”. Jednak część „dansorów”, podobnie jak w tym dowcipie o ruskich dansorach i j……ch, zaczęła się gdzieś zawieruszać. Inni, po powrocie jakby trochę bardziej rozbujani, mniej stabilni na nogach, bardziej towarzyscy, czasem aroganccy i pewni siebie wracali, a i frekwencja trochę jakby mniejsza była. Wiadomo, w końcu w duetach z imprezy znikali.

Czujność i troska grona pedagogicznego o morale i zdrowie uczniów, kazała im skończyć zabawę wcześniej niż to było zaplanowane, co było źle odbierane przez imprezowiczów.

Ustami Pana Tadeusza Marcinowa GRONO (foto po lewej) ustaliło wcześniejszy koniec imprezy dla uczniów technikum. Kto, jak nie prowadzący, miał bawiącym się taką wiadomość przekazać? Jednak ponieważ impreza była rzekomo poza kontrolą GRONA, Pan Marcinów posłużył się jednym z uczniów technikum do przekazania mi tej informacji. Posłaniec nie był zadowolony z tego komunikatu i wyznaczonej mu roli, w duchu nazywał Pana Marcinowa według przezwiska i nie jest do końca jasne czy zrobił to celowo czy tak po prostu. Przekazał mi komunikat tej treści: „Kobra kazał technikum opuścić salę”.

Wtedy ja nie zastanawiając się długo, a też byłem lekko podparty procentami, wziąłem mikrofon i ogłosiłem; „Z polecenia pana KOBRY uczniowie technikum proszeni są o opuszczenie sali!” Przerwałem, bo nagle zrobiła się straszna cisza. Gwałtownie wszystko ucichło, muzyka też, wszyscy stanęli i patrzą. I nagle gruchnęło wielkie „Cha, cha, cha…”. I dopiero wtedy zorientowałem się, że coś źle powiedziałem. Zanim to do mnie dotarło, poczułem, że ktoś mi wyrywa mikrofon z ręki. Patrzę, a to profesor Marcinów. Oddałem mu mikrofon, a on ogłosił; „- Koniec imprezy! Wszyscy pijani, nawet konferansjer!”. Tym sposobem ku niezadowoleniu starszych słuchaczy impreza andrzejkowa zakończyła się wcześniej niż planowano. Na szczęście żadnych dalszych konsekwencji tego zdarzenia nie było.

Tak zakończyła się w Henrykowie moja kariera DJ i konferansjera, bo już nigdy do końca mojego tam pobytu nikt mi nic nie zaproponował, a przecież to był zwykły przypadek, a nie zaplanowana złośliwość/?/.

Sławoj Misiewicz / Andrzej Szczudło

„Diabeł” w Henrykowie

Nie znamy genezy wydarzenia. Prawdopodobnie reżyser Andrzej Żuławski porozumiał się z dyrektorem Szadurskim i rzecz urządzili. Był rok 1971, wczesna wiosna. Epizod henrykowski miał ilustrować grozę czasów wojennych; pożogi, bezład zniszczenia, grabieże w kościołach. Na potrzeby filmu przygotowano fragment dziedzińca, od bramy w oficynach do kościoła.

Fotka spoza planu zdjęciowego.

Świeżo pomalowane budynki oficyn odymiono, teren zryty, wszędzie walała się słoma, różne przedmioty, a także tu i ówdzie … kukły imitujące zabitych. Najbardziej dramatyczna scena wielokrotnie powtarzana to napad na kościół. Jeździec konno usiłował tam wtargnąć, koń się buntował, więc szarpanina. W zamyśle pono chodziło o rabunek i porwanie zakonnicy. Szkoła będąc w centrum działań, nie mogła pozostać bierna. Lekcje zawieszono. Chłopcy z policealnego zostali „powołani do armii”. Statystowali ochoczo, mundury twarzowe, zabawa świetna, dziewczyny kibicowały.

W czasie przerwy dziewczyny stawały do zdjęć z wojakami.

Świnki pracownika miejscowego SHR-u pana Tatary też dostały rolę. Przegłodzone przez właściciela wyprowadzono na dziedziniec, gdzie w „kukłach” znalazły pożywienie, czerwony barszcz ze stołówki. Nieświadome swej roli miały obrazować ludzki horror.

To był mały fragmencik filmu więc i wydarzenie nie trwało długo- około tygodnia (?). Zaraz potem wszyscy wrócili do swoich obowiązków, a ekipa wyjechała.

W czasie kręcenia filmu dyrektor Jan Szadurski też sfotografował się z filmowymi zakonnicami.

Filmem tym Żuławski alegorycznie nawiązał do tragicznych wydarzeń z 1968 roku, a tytułowy „diabeł” to inicjator politycznej awantury z wierchuszki partyjnej. Cenzura zatrzymała film, a Andrzej Żuławski musiał emigrować.

WBT

A oto link do filmu „Diabeł”https://www.cda.pl/video/7913015f0

Henrykusy z odzysku

Kiedy w roku 1972 ukończyłem LO w Kruszwicy, marzeniem moim było studiowanie geografii na Uniwersytecie im. Kopernika w Toruniu. Pojechałem tam nawet na tzw. drzwi otwarte, aby bliżej zapoznać się z tym tematem u źródła. Wyjazd ten okazał się przysłowiowym „kubłem zimnej wody na głowę”. Obecni tam studenci wybili nam z głowy studiowanie w tamtych czasach takiego kierunku, po skończeniu którego nie było żadnej pracy. Jedyną opcją po ukończeniu uczelni była praca jako nauczyciel gdzieś w szkole na prowincji. Znając złowrogie powiedzenie „obyś cudze dzieci uczył”, zrezygnowałem. Myśl o karierze nauczyciela ostudziła moje zamiary bycia geografem. Rozpaczliwie szukałem innej możliwości i wybrałem – Akademię Rolniczą w Bydgoszczy. Podanie poszło zbyt późno to i szanse zdobycia miejsca na bardzo obleganej uczelni były znikome. Niby osobiście nie było problemu; byłem synem rolnika więc miałem gdzie pracować. Miałem zamiar ukończyć kursy przygotowawcze i indeks w następnym roku miał być w kieszeni. Jako 19. latek byłem w tzw. wieku poborowym, ale co tam wojsko, „generałów nie biorą”! Byłem potrzebny ojcu na gospodarce i jako tzw. jedyny żywiciel rodziny byłem przekonany, że władza ludowa mająca na celu „dobro obywateli” pozwoli mi zrealizować moje marzenia i ukończyć studia rolnicze. Jednak Polska Ludowa takiego obywatela jak ja miała bardzo „gdzieś”. Władza ludowa preferowała dzieci robotników, pracującego proletariatu. Polski chłop to „zakała socjalizmu!” Nie każdy może pamięta, że po wojnie, za Stalina utworzono tzw. kołchozy. Co to znaczy? Ano odebrano chłopom ziemię kolbami karabinów zaganiając ich do tzw. kołchozów. Opornych chłopów, którzy nie chcieli oddać ziemi w kołchoźne, wspólne ręce wsadzano do więzienia. Czasy stalinowskie przeminęły, ale idea stłamszenia prywatnego rolnictwa utrzymywała się jeszcze przez długie lata. Moja historia jest tego przykładem. To nic, że kończąc studia na Akademii Rolniczej mógłbym zastąpić mego ojca na roli i dalej w nowoczesny sposób poprowadzić rodzinne gospodarstwo. Nic z tego, bo według komunistycznej propagandy to PGR-y żywiły polski naród a nie prywatni rolnicy pogardliwie zwani kułakami. Kułacy szpecą nasz socjalistyczny ład! Ale na szczęście Polska oparła się bolszewickiej idei utworzenia rolnictwa skolektywizowanego. Jedynie Polska się nie dała! Dlatego o tym piszę, bo pamiętam moje lub nasze naiwne myślenie, że były to już inne czasy, tzw. era gierkowska. Tak, ale towarzysz Gierek o pomoc zwracał się do klasy robotniczej, a nie do całego narodu! Nie do chłopów, bo tych partia miała głęboko w d..ie. Mimo zmian na szczytach władzy, prywatne rolnictwo dalej było dla partii komunistycznej kłodą u nogi. Nie dając perspektyw rozwoju, prywatny sektor jakim było rolnictwo, skazywano na samounicestwienie się, inaczej mówiąc na samozagładę. Więc kiedy na początku kwietnia 1973 roku listonosz przyniósł mi list polecony, wiedziałem co się święci. Jednak liczyłem na to, że może uda mi się odroczyć służbę wojskową. – Dlaczego? – Ojciec mój w 1939 roku był uczestnikiem Bitwy na Bzurą, ranny w ostatnim dniu walki. Z tego tytułu miał też ubytki na zdrowiu i książeczkę inwalidzką. Tak więc przysługiwał mi status jedynego żywiciela rodziny. Nic to jednak nie pomogło, bo byłem po złej stronie barykady! Syn rolnika musi iść do wojska, a PGR-y nakarmią Polaków.

W końcu kwietnia wylądowałem w Wesołej koło Warszawy. Tak moje marzenia zakuto w kamasze i skończył się mój sen o wyższej szkole. Klamka zapadła kiedy brama jednostki zamknęła się za mną. W 1975 roku ukończyłem zasadniczą służbę wojskową. Po prawie 3. letniej przerwie już nie widziałem dla siebie szans ponownie startować na uczelnie. Dowiedziałem się w ostatniej chwili, że istnieją tzw. szkoły pomaturalne. Ale żadna z tych możliwych nie leżała w kręgu moich zainteresowań. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że jestem już przerośnięty – przez te lata już trzy nowe roczniki nastąpiły po mnie. Zostałem w tyle – nauka wyparowała mi z głowy.

Do wyboru miałem tylko trzy szkoły, które odpowiadały moim zainteresowaniom. Jedna była gdzieś w Rzeszowie – związana z turystyką. Druga chyba w Dębicy, jakieś przetwórstwo owocowo-warzywne. I dla mnie nie wiadomo gdzie, szkoła nasiennictwa rolniczego w jakimś Henrykowie. – Ale gdzie to jest?– myślałem. Ojciec powiedział mi, słuchaj to są tzw. ziemie odzyskane. Jak na ironię losu najwięcej obiecywałem sobie po szkole związanej z turystyką. Ale i tu znowu –za wysokie progi jak na lisie nogi- żadnej odpowiedzi nie uzyskałem. Dotarł do mnie jedynie list z Henrykowa. Musiałem więc znaleźć sponsora, który mnie skieruje do tej szkoły. (obok grafika Krzysztofa Reka).

Wybór padł na Hodowlę Buraka Cukrowego w Polanowicach koło Kruszwicy, niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Tam był właśnie ten zakład pracy. Bardzo chętnie wystawiono mi potrzebny dokument abym kiedyś zasilił kadry tej firmy. Więc już miałem coś w kieszeni. Wsiadłem w pociąg do Wrocławia i dalej do Henrykowa. Nie było jeszcze Googla, więc nie bardzo wiedziałem gdzie to jest i jak tam dojść? Ruszyłem za lawiną ludzi, którzy tak jak ja, szli w tym samym kierunku. Szedłem na konkurs egzaminacyjny, dziś określany modnym słowem „Kasting”. Samo miejsce czyli budynki poklasztorne w Henrykowie zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Właśnie skończono remont elewacji budynku. W ciemnym korytarzu przed salą Dębową kłębił się zebrany tłum. Co jakiś czas wywoływano kolejnych kandydatów z jakiejś nie znanej mi listy. Chyba po godzinie 15.tej wyszedł ktoś z komisji rekrutacyjnej i oświadczył, że właśnie zakończono rekrutację na rok bieżący, reszta może iść do domu, więcej miejsc już nie ma. Wiadomość ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba! Dwie szkoły nawet mi nic nie odpowiedziały, a ostatnia czyli Henryków – odprawia mnie z kwitkiem. Pozostało mi znów jechać 12 godzin na stojąco do Inowrocławia.

Wtedy gdzieś z czeluści ciemnego korytarza wyskoczyła jakoś luzacko ubrana dziewczyna, która naskoczyła na tego członka komisji ogłaszającego nabór kandydatów. Nazwisko jej zapamiętałem do dziś bo była to Ewa Kieres, która zaczęła ostro polemizować z tym co ogłaszał koniec naboru, a był to chyba pan Marian Fiołek. – Proszę pana, a co z listą HBC? – spytała. Dlaczego nikt z tej listy nie został wyczytany i nie brał udziału w rekrutacji? Słowo „HBC” odbiło mi się o uszy bo i ja też jestem skierowany przez HBC. Dlaczego wszyscy z tej listy zostali pominięci? – To skandal, wołała Ewa – ja jestem z listy HBC i przyjechałam aż z samej Warszawy. Ojciec mój jest dyrektorem HBC w Warszawie. Kandydaci mieli być rekrutowani z Central Nasiennych jak i z HBC. – Zaraz wracam! Pan z komisji wszedł do środka i po chwili zapytał, kto jest jeszcze z HBC? No oczywiście byłem i ja oraz kilka innych osób. Pierwsza weszła Ewa i już za chwilę wyszła radośnie wołając- jestem przyjęta! Zostałem wyczytany i ja. Wchodzę do przepastnie wielkiej sali. Przy stołach siedziała już bardzo zmęczona komisja. – Nazwisko, ile masz lat, jaka szkoła…? – No, ja byłem przez ostatnie dwa lata w wojsku. – No tak – powiedział chyba pan Wadowski. – Hm, po wojsku a czy pali papierosy i pije alkohol? Wie pan, ciągnął dalej, bo my tutaj mamy młodzież policealną. Będzie panu trudno się z nimi zgodzić. – Ale ja nie palę, nie piję, bardzo chciałbym chodzić do tej szkoły. – No, ale widzi pan – jest pan „przerośnięty” i w tym jest problem.

W końcu stołu siedział starszy gość, który chyba chciał iść już na obiad, a ten tu jęczy, „proszę mnie przyjąć”. W końcu pan major Rataj wstał i pyta mnie; – Jaki ty miał stopień wojskowy? – Kapral- odpowiedziałem. – No tak – ja obejmuję od września ten rocznik, którego będę wychowawcą! – Będziesz przewodniczącym klasy! Ja jako były oficer dogadam się z nim. Po tym stwierdzeniu nikt z komisji nie miał nic do powiedzenia. Następnie pan major wspomniał komisji, że jeden z kandydatów, także ze względu na wiek był odrzucony. Był nim Heniek Dalewski. Kiedy zaczynał naukę w Henrykowie, miał już lat 27, a w wojsku był starszym szeregowym. Tak więc wojsko, które długo odbijało mi się wielką czkawką, bo straciłem tam 2 lata życia, tym razem było moim wybawieniem.

Heniek Dalewski i Staszek Bednarski. (fot. archiwum prywatne S.Bednarskiego).

Zmęczony jak pies po całonocnej podróży do Wrocławia stojąc godzinami w pociągu, następnie stanie do późnych godzin na korytarzu, wreszcie po nerwowej końcówce wyruszyłem już w lepszym nastroju do domu. Ale moja „odyseja” jeszcze nie dobiegła końca. Powrót do Inowrocławia i znów miejsce stojące w wagonie na korytarzu. Stałem tak chyba do Leszna i stojąc zasypiałem ze zmęczenia, a nogi zrobiły mi się jak z waty. Upadłem na korytarzu. Podniosłem się i znów nogi mi zwiędły, ponownie jak kłoda drzewa poleciałem na podłogę. Jedynie, że ludzie stali tak gęsto jak śledzie, moje upadki nie były tragiczne. Tylko jedna starsza pani siedząca w przedziale widziała przez szybę ten cały incydent. Pomyślała zapewne, że ten młody chłopak jest pijany albo bardzo zmęczony. Wyszła z przedziału i pyta się, co się z panem dzieje? Powiedziałem jej, że to już druga doba w pociągu na stojąco. Kazała mi usiąść i już na siedząco, śpiąc jak suseł dojechałem do Inowrocławia.

Stanisław Bednarski, Wiedeń