Jestem absolwentem PSNR z roku 1975. Pracowałem w branży do 2019 r., kiedy to przeszedłem na emeryturę. Pochodzę z Sejn (Podlaskie), mieszkam we Wschowie (Lubuskie). Mam duży sentyment do Henrykowa i ludzi z nim związanych.
W materiałach zdjęciowych pozyskanych od Dobrych Ludzi o rodowodzie henrykowskim znalazłem kuriozalny, z dzisiejszego punktu widzenia, dokument. Jest to pokwitowanie zapłacenia kwoty 300 zł (słownie; trzysta złotych) kary za palenie świeczki w internacie po godzinie 22.00. Rzecz miała miejsce oczywiście w stanie wojennym 1983 roku.
Jak wynika z opisu, karę solidarnie (mimo, że Solidarność była wtedy w podziemiu) zapłaciły dziewczyny z pokoju, w którym doszło do tego „przestępstwa”.
W owym czasie byłem już poza Henrykowem i nie wiem jakie jeszcze ograniczenia dokuczały uczniom i słuchaczom henrykowskich szkół. Byłoby miło gdyby ktoś z naocznych świadków zechciał o tym napisać lub przez telefon redaktorowi poopowiadać.
Nie jest tajemnicą, że w społeczności uczniowskiej, szczególnie tych klas późniejszych, nauczyciele funkcjonują pod ksywkami. Biorą się one z różnych skojarzeń, często dotyczących nazwiska, wyglądu, powiedzeń itp. Dla przykładu, niektórzy nauczyciele z mojej szkoły nazywali się; Bycy, Globulka, Koń, Zając, Babcia, Dziadek…
Nie inaczej było i w Henrykowie. Nie znam wszystkich, ale zapamiętałem Ciotkę, Władka, Kostusię no i Kobrę. To o tym ostatnim opowiada dziś Sławoj.
Pan mgr Tadeusz Marcinów, nasz nauczyciel wychowania fizycznego, nosił okulary o mocnych szkłach i kiedy rozglądał się wielkimi oczami wyglądał jak taki wąż. Stąd wzięło się jego przezwisko – Kobra.
Ksywkę wymyślili uczniowie technikum, ale to zaraz poszło dalej. Dziewczyny z ostatnich klas technikum były już prawie dorosłe i wiedziały z kim mają się kolegować. Zerkały na starszych kolegów ze studium policealnego. Stąd to przenikanie Technikum – PSTN.
W czasie mojego pobytu w Henrykowie, w naszej szkole był już radiowęzeł, który działał zarówno w internacie męskim jak i żeńskim. W tamtym czasie z uwagi na to, że nauka w technikum trwała 5 lat, był opanowany przez uczniów technikum. Jednak po trudnych negocjacjach, w jakiś sposób udało mi się załapać do ekipy obsługującej, ale z zastrzeżeniem, że kierownikiem radiowęzła będzie ktoś z technikum. Tak zaczęła się nasza „współpraca”. Ja 21 lat i 17- 18. letni małolaty z dużym poparciem grona pedagogicznego.
Przychodziłem na dyżury, przeważnie z rana, włączałem muzykę itp. Zapowiadałem też inne programy retransmitowane z Polskiego Radia. Z tym wiąże się pewna anegdota. Kiedy retransmitowałem koncert fortepianowy, wykonywany był utwór naszego Fryderyka. Zapowiadając go ogłosiłem wszem i wobec, że teraz będzie utwór pod dyrekcją Fryderyka Chopina! Długi czas skutkowało to przezwiskiem „Frycek”.
Młodsi nie lubili moich propozycji muzycznych, bo ja np. na pobudkę włączałem „Walkirię”, na cały regulator. Jednak to działało, zaraz wszyscy wyskakiwali z łóżek.
Można powiedzieć, że młodsi przez zasiedzenie mieli poniekąd większą władzę, więc dlatego „Walkiria” zakończyła moją karierę DJ. Chociaż, szczerze mówiąc, nawet mi to było na rękę, bo ciągła walka i różnica zdań nie bardzo mi pasowały, a zdarzało się, że często się różniliśmy. Oddanie pola różnie było komentowane na moim roku, nie zawsze pozytywnie. Ktoś nawet przypomniał, że „Walkiria” Hitlera chciała wykończyć, chociaż w jego wypadku nieudanie. Ja jednak pamiętałem o swoim bagażu na plecach i unikałem spięć. Praca w radiowęźle, solowe popisy w AWENIE (kawiarenka, później nazwana „Pod Pająkiem”), pozwoliły jednak poznać moją elokwencję i szybkość reakcji na dziejące się wydarzenia.
S t u d n i ó w k a t e c h n i k u m 1974 r. Pod ścianą od lewej: B.Czarnoleska, J.Polkowska, W.Trawińska, Cz.Trawiński, B.Wadowska i B.Grochowski
W roku 1970, wbrew niechęci GRONA (kto to słyszał, czemu to ma służyć) używając autorytetu przewodniczącego samorządu szkolnego, przeforsowaliśmy organizację Zabawy Andrzejkowej. Takiej jak to „drzewiej” bywało; z wróżbami, woskiem, butami, muzyką, tańcami. Większa część muzyki była mechaniczna, ale na żywo swoje umiejętności pokazał Czarek Wojciechowski z Łowicza. Grał na pianinie, które na tę imprezę specjalnie wypożyczyliśmy z AWENY.
Na Andrzejki trzeba było wybrać konferansjera. Chętnych do lansu było kilku, „Konferansjer” – wiadomo przecież jakie to miało w rozmowach z dziewczynami znaczenie. W końcu ku niezadowoleniu konkurencji padło na mnie, między innymi dlatego, że młodsi mogli być na imprezie do 22.00, a my do 1.00 w nocy. Pomogły również zakulisowe działania.
Wszystko szło dobrze, muzyka, tańce, hulanki, swawole, młodzież bawiła się doskonale, pełne „hopsasa”. Jednak część „dansorów”, podobnie jak w tym dowcipie o ruskich dansorach i j……ch, zaczęła się gdzieś zawieruszać. Inni, po powrocie jakby trochę bardziej rozbujani, mniej stabilni na nogach, bardziej towarzyscy, czasem aroganccy i pewni siebie wracali, a i frekwencja trochę jakby mniejsza była. Wiadomo, w końcu w duetach z imprezy znikali.
Czujność i troska grona pedagogicznego o morale i zdrowie uczniów, kazała im skończyć zabawę wcześniej niż to było zaplanowane, co było źle odbierane przez imprezowiczów.
Ustami Pana Tadeusza Marcinowa GRONO (foto po lewej) ustaliło wcześniejszy koniec imprezy dla uczniów technikum. Kto, jak nie prowadzący, miał bawiącym się taką wiadomość przekazać? Jednak ponieważ impreza była rzekomo poza kontrolą GRONA, Pan Marcinów posłużył się jednym z uczniów technikum do przekazania mi tej informacji. Posłaniec nie był zadowolony z tego komunikatu i wyznaczonej mu roli, w duchu nazywał Pana Marcinowa według przezwiska i nie jest do końca jasne czy zrobił to celowo czy tak po prostu. Przekazał mi komunikat tej treści: „Kobra kazał technikum opuścić salę”.
Wtedy ja nie zastanawiając się długo, a też byłem lekko podparty procentami, wziąłem mikrofon i ogłosiłem; „Z polecenia pana KOBRY uczniowie technikum proszeni są o opuszczenie sali!” Przerwałem, bo nagle zrobiła się straszna cisza. Gwałtownie wszystko ucichło, muzyka też, wszyscy stanęli i patrzą. I nagle gruchnęło wielkie „Cha, cha, cha…”. I dopiero wtedy zorientowałem się, że coś źle powiedziałem. Zanim to do mnie dotarło, poczułem, że ktoś mi wyrywa mikrofon z ręki. Patrzę, a to profesor Marcinów. Oddałem mu mikrofon, a on ogłosił; „- Koniec imprezy! Wszyscy pijani, nawet konferansjer!”. Tym sposobem ku niezadowoleniu starszych słuchaczy impreza andrzejkowa zakończyła się wcześniej niż planowano. Na szczęście żadnych dalszych konsekwencji tego zdarzenia nie było.
Tak zakończyła się w Henrykowie moja kariera DJ i konferansjera, bo już nigdy do końca mojego tam pobytu nikt mi nic nie zaproponował, a przecież to był zwykły przypadek, a nie zaplanowana złośliwość/?/.
Nie znamy genezy wydarzenia. Prawdopodobnie reżyser Andrzej Żuławski porozumiał się z dyrektorem Szadurskim i rzecz urządzili. Był rok 1971, wczesna wiosna. Epizod henrykowski miał ilustrować grozę czasów wojennych; pożogi, bezład zniszczenia, grabieże w kościołach. Na potrzeby filmu przygotowano fragment dziedzińca, od bramy w oficynach do kościoła.
Fotka spoza planu zdjęciowego.
Świeżo pomalowane budynki oficyn odymiono, teren zryty, wszędzie walała się słoma, różne przedmioty, a także tu i ówdzie … kukły imitujące zabitych. Najbardziej dramatyczna scena wielokrotnie powtarzana to napad na kościół. Jeździec konno usiłował tam wtargnąć, koń się buntował, więc szarpanina. W zamyśle pono chodziło o rabunek i porwanie zakonnicy. Szkoła będąc w centrum działań, nie mogła pozostać bierna. Lekcje zawieszono. Chłopcy z policealnego zostali „powołani do armii”. Statystowali ochoczo, mundury twarzowe, zabawa świetna, dziewczyny kibicowały.
W czasie przerwy dziewczyny stawały do zdjęć z wojakami.
Świnki pracownika miejscowego SHR-u pana Tatary też dostały rolę. Przegłodzone przez właściciela wyprowadzono na dziedziniec, gdzie w „kukłach” znalazły pożywienie, czerwony barszcz ze stołówki. Nieświadome swej roli miały obrazować ludzki horror.
To był mały fragmencik filmu więc i wydarzenie nie trwało długo- około tygodnia (?). Zaraz potem wszyscy wrócili do swoich obowiązków, a ekipa wyjechała.
W czasie kręcenia filmu dyrektor Jan Szadurski też sfotografował się z filmowymi zakonnicami.
Filmem tym Żuławski alegorycznie nawiązał do tragicznych wydarzeń z 1968 roku, a tytułowy „diabeł” to inicjator politycznej awantury z wierchuszki partyjnej. Cenzura zatrzymała film, a Andrzej Żuławski musiał emigrować.
Kiedy w roku 1972 ukończyłem LO w Kruszwicy, marzeniem moim było studiowanie geografii na Uniwersytecie im. Kopernika w Toruniu. Pojechałem tam nawet na tzw. drzwi otwarte, aby bliżej zapoznać się z tym tematem u źródła. Wyjazd ten okazał się przysłowiowym „kubłem zimnej wody na głowę”. Obecni tam studenci wybili nam z głowy studiowanie w tamtych czasach takiego kierunku, po skończeniu którego nie było żadnej pracy. Jedyną opcją po ukończeniu uczelni była praca jako nauczyciel gdzieś w szkole na prowincji. Znając złowrogie powiedzenie „obyś cudze dzieci uczył”, zrezygnowałem. Myśl o karierze nauczyciela ostudziła moje zamiary bycia geografem. Rozpaczliwie szukałem innej możliwości i wybrałem – Akademię Rolniczą w Bydgoszczy. Podanie poszło zbyt późno to i szanse zdobycia miejsca na bardzo obleganej uczelni były znikome. Niby osobiście nie było problemu; byłem synem rolnika więc miałem gdzie pracować. Miałem zamiar ukończyć kursy przygotowawcze i indeks w następnym roku miał być w kieszeni. Jako 19. latek byłem w tzw. wieku poborowym, ale co tam wojsko, „generałów nie biorą”! Byłem potrzebny ojcu na gospodarce i jako tzw. jedyny żywiciel rodziny byłem przekonany, że władza ludowa mająca na celu „dobro obywateli” pozwoli mi zrealizować moje marzenia i ukończyć studia rolnicze. Jednak Polska Ludowa takiego obywatela jak ja miała bardzo „gdzieś”. Władza ludowa preferowała dzieci robotników, pracującego proletariatu. Polski chłop to „zakała socjalizmu!” Nie każdy może pamięta, że po wojnie, za Stalina utworzono tzw. kołchozy. Co to znaczy? Ano odebrano chłopom ziemię kolbami karabinów zaganiając ich do tzw. kołchozów. Opornych chłopów, którzy nie chcieli oddać ziemi w kołchoźne, wspólne ręce wsadzano do więzienia. Czasy stalinowskie przeminęły, ale idea stłamszenia prywatnego rolnictwa utrzymywała się jeszcze przez długie lata. Moja historia jest tego przykładem. To nic, że kończąc studia na Akademii Rolniczej mógłbym zastąpić mego ojca na roli i dalej w nowoczesny sposób poprowadzić rodzinne gospodarstwo. Nic z tego, bo według komunistycznej propagandy to PGR-y żywiły polski naród a nie prywatni rolnicy pogardliwie zwani kułakami. Kułacy szpecą nasz socjalistyczny ład! Ale na szczęście Polska oparła się bolszewickiej idei utworzenia rolnictwa skolektywizowanego. Jedynie Polska się nie dała! Dlatego o tym piszę, bo pamiętam moje lub nasze naiwne myślenie, że były to już inne czasy, tzw. era gierkowska. Tak, ale towarzysz Gierek o pomoc zwracał się do klasy robotniczej, a nie do całego narodu! Nie do chłopów, bo tych partia miała głęboko w d..ie. Mimo zmian na szczytach władzy, prywatne rolnictwo dalej było dla partii komunistycznej kłodą u nogi. Nie dając perspektyw rozwoju, prywatny sektor jakim było rolnictwo, skazywano na samounicestwienie się, inaczej mówiąc na samozagładę. Więc kiedy na początku kwietnia 1973 roku listonosz przyniósł mi list polecony, wiedziałem co się święci. Jednak liczyłem na to, że może uda mi się odroczyć służbę wojskową. – Dlaczego? – Ojciec mój w 1939 roku był uczestnikiem Bitwy na Bzurą, ranny w ostatnim dniu walki. Z tego tytułu miał też ubytki na zdrowiu i książeczkę inwalidzką. Tak więc przysługiwał mi status jedynego żywiciela rodziny. Nic to jednak nie pomogło, bo byłem po złej stronie barykady! Syn rolnika musi iść do wojska, a PGR-y nakarmią Polaków.
W końcu kwietnia wylądowałem w Wesołej koło Warszawy. Tak moje marzenia zakuto w kamasze i skończył się mój sen o wyższej szkole. Klamka zapadła kiedy brama jednostki zamknęła się za mną. W 1975 roku ukończyłem zasadniczą służbę wojskową. Po prawie 3. letniej przerwie już nie widziałem dla siebie szans ponownie startować na uczelnie. Dowiedziałem się w ostatniej chwili, że istnieją tzw. szkoły pomaturalne. Ale żadna z tych możliwych nie leżała w kręgu moich zainteresowań. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że jestem już przerośnięty – przez te lata już trzy nowe roczniki nastąpiły po mnie. Zostałem w tyle – nauka wyparowała mi z głowy.
Do wyboru miałem tylko trzy szkoły, które odpowiadały moim zainteresowaniom. Jedna była gdzieś w Rzeszowie – związana z turystyką. Druga chyba w Dębicy, jakieś przetwórstwo owocowo-warzywne. I dla mnie nie wiadomo gdzie, szkoła nasiennictwa rolniczego w jakimś Henrykowie. – Ale gdzie to jest?– myślałem. Ojciec powiedział mi, słuchaj to są tzw. ziemie odzyskane. Jak na ironię losu najwięcej obiecywałem sobie po szkole związanej z turystyką. Ale i tu znowu –za wysokie progi jak na lisie nogi- żadnej odpowiedzi nie uzyskałem. Dotarł do mnie jedynie list z Henrykowa. Musiałem więc znaleźć sponsora, który mnie skieruje do tej szkoły. (obok grafika Krzysztofa Reka).
Wybór padł na Hodowlę Buraka Cukrowego w Polanowicach koło Kruszwicy, niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Tam był właśnie ten zakład pracy. Bardzo chętnie wystawiono mi potrzebny dokument abym kiedyś zasilił kadry tej firmy. Więc już miałem coś w kieszeni. Wsiadłem w pociąg do Wrocławia i dalej do Henrykowa. Nie było jeszcze Googla, więc nie bardzo wiedziałem gdzie to jest i jak tam dojść? Ruszyłem za lawiną ludzi, którzy tak jak ja, szli w tym samym kierunku. Szedłem na konkurs egzaminacyjny, dziś określany modnym słowem „Kasting”. Samo miejsce czyli budynki poklasztorne w Henrykowie zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Właśnie skończono remont elewacji budynku. W ciemnym korytarzu przed salą Dębową kłębił się zebrany tłum. Co jakiś czas wywoływano kolejnych kandydatów z jakiejś nie znanej mi listy. Chyba po godzinie 15.tej wyszedł ktoś z komisji rekrutacyjnej i oświadczył, że właśnie zakończono rekrutację na rok bieżący, reszta może iść do domu, więcej miejsc już nie ma. Wiadomość ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba! Dwie szkoły nawet mi nic nie odpowiedziały, a ostatnia czyli Henryków – odprawia mnie z kwitkiem. Pozostało mi znów jechać 12 godzin na stojąco do Inowrocławia.
Wtedy gdzieś z czeluści ciemnego korytarza wyskoczyła jakoś luzacko ubrana dziewczyna, która naskoczyła na tego członka komisji ogłaszającego nabór kandydatów. Nazwisko jej zapamiętałem do dziś bo była to Ewa Kieres, która zaczęła ostro polemizować z tym co ogłaszał koniec naboru, a był to chyba pan Marian Fiołek. – Proszę pana, a co z listą HBC? – spytała. Dlaczego nikt z tej listy nie został wyczytany i nie brał udziału w rekrutacji? Słowo „HBC” odbiło mi się o uszy bo i ja też jestem skierowany przez HBC. Dlaczego wszyscy z tej listy zostali pominięci? – To skandal, wołała Ewa – ja jestem z listy HBC i przyjechałam aż z samej Warszawy. Ojciec mój jest dyrektorem HBC w Warszawie. Kandydaci mieli być rekrutowani z Central Nasiennych jak i z HBC. – Zaraz wracam! Pan z komisji wszedł do środka i po chwili zapytał, kto jest jeszcze z HBC? No oczywiście byłem i ja oraz kilka innych osób. Pierwsza weszła Ewa i już za chwilę wyszła radośnie wołając- jestem przyjęta! Zostałem wyczytany i ja. Wchodzę do przepastnie wielkiej sali. Przy stołach siedziała już bardzo zmęczona komisja. – Nazwisko, ile masz lat, jaka szkoła…? – No, ja byłem przez ostatnie dwa lata w wojsku. – No tak – powiedział chyba pan Wadowski. – Hm, po wojsku a czy pali papierosy i pije alkohol? – Wie pan, ciągnął dalej, bo my tutaj mamy młodzież policealną. Będzie panu trudno się z nimi zgodzić. – Ale ja nie palę, nie piję, bardzo chciałbym chodzić do tej szkoły. – No, ale widzi pan – jest pan „przerośnięty” i w tym jest problem.
W końcu stołu siedział starszy gość, który chyba chciał iść już na obiad, a ten tu jęczy, „proszę mnie przyjąć”. W końcu pan major Rataj wstał i pyta mnie; – Jaki ty miał stopień wojskowy? – Kapral- odpowiedziałem. – No tak – ja obejmuję od września ten rocznik, którego będę wychowawcą! – Będziesz przewodniczącym klasy! Ja jako były oficer dogadam się z nim. Po tym stwierdzeniu nikt z komisji nie miał nic do powiedzenia. Następnie pan major wspomniał komisji, że jeden z kandydatów, także ze względu na wiek był odrzucony. Był nim Heniek Dalewski. Kiedy zaczynał naukę w Henrykowie, miał już lat 27, a w wojsku był starszym szeregowym. Tak więc wojsko, które długo odbijało mi się wielką czkawką, bo straciłem tam 2 lata życia, tym razem było moim wybawieniem.
Heniek Dalewski i Staszek Bednarski. (fot. archiwum prywatne S.Bednarskiego).
Zmęczony jak pies po całonocnej podróży do Wrocławia stojąc godzinami w pociągu, następnie stanie do późnych godzin na korytarzu, wreszcie po nerwowej końcówce wyruszyłem już w lepszym nastroju do domu. Ale moja „odyseja” jeszcze nie dobiegła końca. Powrót do Inowrocławia i znów miejsce stojące w wagonie na korytarzu. Stałem tak chyba do Leszna i stojąc zasypiałem ze zmęczenia, a nogi zrobiły mi się jak z waty. Upadłem na korytarzu. Podniosłem się i znów nogi mi zwiędły, ponownie jak kłoda drzewa poleciałem na podłogę. Jedynie, że ludzie stali tak gęsto jak śledzie, moje upadki nie były tragiczne. Tylko jedna starsza pani siedząca w przedziale widziała przez szybę ten cały incydent. Pomyślała zapewne, że ten młody chłopak jest pijany albo bardzo zmęczony. Wyszła z przedziału i pyta się, co się z panem dzieje? Powiedziałem jej, że to już druga doba w pociągu na stojąco. Kazała mi usiąść i już na siedząco, śpiąc jak suseł dojechałem do Inowrocławia.
We wspomnieniach Henrykusów niepoślednie miejsce ma pani profesor od nasionoznawstwa zwana Ciotką Polkowską. Była osobą bardzo zaangażowaną w swoją pracę, a rangę jej fachowości podkreślał fakt, że jej nazwisko figurowało na okładce podręcznika do nasionoznawstwa. Nasza Pani Profesor Jadwiga Polkowska recenzowała podręcznik dla techników hodowli roślin i nasiennictwa, książkę Danuty Młodzianowskiej pt. „Nasionoznawstwo”. To było coś!
Dwa wydania podręcznika
Na zajęciach w PSNR Pani Polkowska uczyła rozróżniania poszczególnych nasion roślin, przeważnie drobnych. Wysypaną z ręki garść nasion trzeba było po kolei rozróżniać, nazywając je po polsku i łacinie. Cwaniacy z trudnymi nasionami radzili sobie w ten sposób, że kiedy Ciotka się odwróciła, wyrzucali je z puli mając już z głowy pełną identyfikację. W gruncie rzeczy oszukiwali siebie, bo sztuczki tej nie dawało się powtórzyć ani wykorzystać w późniejszej pracy w centrali nasiennej ani u rolnika.
Nazywana poufałym słowem „Ciotka”, a więc członek rodziny, była osobą nad wyraz wrażliwą, pomocną dla innych. Miała za sobą przeszłość partyzancką w szeregach Armii Krajowej, o czym opowiadała nawet na zajęciach. Pamiętam ledwie fragmenty wątków o pracy łączniczki. Nie wiem dlaczego, ale zapamiętałem zupełnie inny, mniej ważny motyw z opowieści Ciotki Polkowskiej. Rzecz działa się w dawnych czasach pańszczyźnianych. Dziedzic urządzał ucztę i zaprosił na nią między innymi chłopka. Nie miał wobec niego szczerych zamiarów. Z jakichś względów chciał go upokorzyć i ośmieszyć. Kiedy uczta się zaczęła podano zupę i łyżki, ale chłop łyżki nie dostał. Wstał pan i powiedział; kiep ten kto nie zje zupy! Chłop poczuł się wystrychnięty na dutka, ale nie tracąc rezonu urwał piętkę z bochna chleba i wybrał z niej miękisz. Tak uformowanym „naczyniem” zjadł swoją zupę. Kończąc wstał i głośno zawołał; „Kiep ten kto nie zje łyżki!”, po czym zjadł swoją chlebową łyżkę. W ten sposób odgryzł się dziedzicowi.
Druga historia z Ciotką to mój wątek osobisty. Kiedyś poprosiła mnie o pomoc w kopaniu ogródka. Chętnie stawiłem się do roboty i w niedługim czasie było po sprawie. Chciałem wracać do internatu, ale pani Polkowska mnie nie puściła. Zaprosiła do mieszkania i tam poczęstowała śniadaniem. W Henrykowie nie chodziłem głodny, ale smak tamtego paprykarza zapamiętałem do dziś i ubolewam, że teraz takiego nie ma.
Prace na trawniku, A.Szczudło, J.Bruski
Jadwiga Polkowska odeszła ze świata żywych w 1986 roku. Nie miała szczęścia doczekać wolnej Polski, za jaką walczyła. Została jednak w życzliwej pamięci wielu z nas, w tym niżej podpisanego.
Andrzej Szczudło
Urodziła się 25 września 1912 r. w Obuchowicach na Grodzieńszczyźnie w rodzinie o silnych tradycjach patriotycznych i wojskowych. W 1932 r. złożyła egzamin dojrzałości w Gimnazjum im. Emilii Platter w Grodnie. Około 1935 roku Jadwiga Polkowska związała się z Polską Macierzą Szkolną i w ramach tej organizacji została nauczycielką- korepetytorką. Po kampanii wrześniowej 1939 roku uciekła na Łotwę i tam przebywała w obozie dla internowanych w Rydze. Po anektowaniu Łotwy przez Związek Sowiecki przedostała się do Warszawy (okupacja niemiecka) i tam wpadła w wir pracy konspiracyjnej. Do października 1943 r. była nauczycielką w tajnych kompletach i łączniczką przenoszącą także broń.
Pani mgr Jadwiga Polkowska (1912- 1986) – nauczycielka nasionoznawstwa
Po dekonspiracji w Warszawie trafiła do partyzantki leśnej w Puszczy Kozienickiej. Od jesieni 1943 r. do 15 stycznia 1945 r. pełniła funkcję łączniczki i sanitariuszki w oddziale AK pod dowództwem „Huragana”- Kazimierza Aleksandrowicza.
Legenda szkolna o Pani Polkowskiej mówiła o Jej udziale w Powstaniu Warszawskim i tragicznej śmierci Jej jedynej miłości życia, właśnie w powstaniu.
Po wojnie kontynuowała pracę nauczycielki w szkole podstawowej. Najpierw w Biernatkach na obrzeżach Puszczy Augustowskiej, następnie we Wrocławiu. Tu w latach 1950- 55 studiowała na Wydziale Ogólnorolnym Wyższej Szkoły Rolniczej i do 1966 r. pracowała w gospodarstwie rolnym WSR na Swojcu we Wrocławiu jako starszy asystent terenowy.
Od 1966 r. wykładowca nasionoznawstwa w Szkołach Rolniczych w Henrykowie. Była dla nas uczniów nie tylko nauczycielem przedmiotu, ale przede wszystkim życia, niewyobrażalnie wielką skarbnicą wiedzy botanicznej i florystycznej, w tym także medycyny ludowej opartej na zielarstwie.
Zmarła 22 maja 1986 roku w Ziębicach a pochowana jest we Wrocławiu na cmentarzu św. Wawrzyńca przy ul. Bujwida.
Opowieść Sławoja o mostku na Oławce przywołała moje wspomnienia z czasów pobytu w Henrykowie. Pamiętam, że w drugim roku nauki (1974 r.), kiedy z grubsza byliśmy zapoznani z miejscem naszego „odosobnienia” i współtowarzyszami „niedoli”, zdarzyła się historia też z tym mostkiem związana.
Duch w parku (fot. pixabay.com)
Część koleżeństwa zdążyła już się połączyć w pary i między innymi taką parę tworzyli Ewa i Edek. Ewa była z Wrocławia, więc dosyć często jechała na weekend do rodziny. Mając na względzie jej niedzielny, późny powrót przez zadrzewiony park, Edek wychodził po nią na stację PKP. Któregoś razu wychodząc po nią powiedział o tym kolegom z pokoju, a oni zwani zbiorczo „Pawlakami” (od Janka z Łęczycy), postanowili zabawić się kosztem Edka. Zmontowali ekipę, która zaczaiła się w krzakach za mostkiem. Kiedy dało się słyszeć głosy powracających, zza drzewa wyszedł Piotrek, podświetlając od dołu swoją gęstą brodę i szczerząc krzywe zęby. Wyglądało to groźnie, a zrobiło się jeszcze groźniej kiedy z krzaków wyskoczyła banda wyrostków. Ewa zamilkła, a Edka zamurowało. Odezwał się dopiero po chwili, rozpoznając, że to dowcipni koledzy robią mu kawał. Po powrocie do internatu opowiadali oni, że Edek rzekomo nie był dzielny i zamiast bronić swojej białogłowy, chciał uciekać. Już wtedy zaprzeczał, że to nieprawda, a dziś po latach twierdzi, że wcale tej historii nie pamięta. Dodaje, że miał wtedy za sobą spore sukcesy w sportowym judo, czym się raczej nie chwalił, i taka sytuacja tchórzostwa nie mogła się zdarzyć. Niemniej sam fakt przeprowadzenia tej akcji potwierdza niżej podpisany, który proroczo wyczuwając w sobie reportera, był naocznym świadkiem zdarzeń przy mostku.
Od niektórych osób, uczestniczących w Zjeździe w Lubiatowie usłyszałem, że mają kłopot techniczny podczas korzystania ze strony henrykusy.pl Problem polegał na braku możliwości powrotu do wszystkich tekstów publikowanych wcześniej. Po sprawdzeniu okazało się, że rzeczywiście coś było na rzeczy, ale dziś to przeszłość. W wiadomy sobie sposób informatyk problem usunął i teraz tej przeszkody już nie ma.
Kolejną dobrą zmianą na naszej stronie jest umożliwienie komentowania każdego tekstu na stronie. Do tej pory można było to robić jedynie poprzez stronę Facebooka pt. Henryków sentymentalnie, gdzie zwykle anonsuję pojawienie się nowych tekstów. Teraz na końcu każdego tekstu pojawia się tabelka, w którą można wpisać swój komentarz. Niech Was nie przestrasza angielskie menu! Zdanie „Leave A Comment” znaczy „Zostaw komentarz”. Po napisaniu komentarza należy podać jeszcze imię i swój adres mailowy. Na końcu trzeba kliknąć przycisk „Post Comment” (Wyślij komentarz!).
Zwracam uwagę na fakt, że pisząc komentarz uzyskujemy bardzo blady efekt- czcionka jest słabo widoczna, ale nabiera ona właściwego koloru po zatwierdzeniu przez administratora.
Anonsowanie nowych artykułów poprzez Facebook nie będzie już potrzebne dla tych, którzy skorzystają z opcji u dołu strony, gdzie wpisując swój adres mailowy mamy możliwość zagwarantowania, że każdy nowy wpis zakończy się powiadomieniem mailowym zapisanego.
Zapraszam do wypróbowania obu ważnych opcji; zapisania się na newsletter (abonament nowych wpisów) oraz do skomentowania któregoś z tekstów.
Publikując dwa tygodnie temu zdjęcia ze Zjazdu Henrykusów w Lubiatowie zapowiadałem, że po powrocie fotografa z sanatorium będą kolejne. Nie spodziewałem się, że będzie ich tak wiele. Dziś dotarło do mnie kilkaset sztuk, z których musiałem wybrać najciekawsze. Nie było to łatwe, ale pod koniec pracy mogłem liczyć na wsparcie małżonki. Gdyby ktoś z uczestników Zjazdu nie był usatysfakcjonowany kolekcją publikowaną tutaj, niech napisze do mnie, a ja wyślę pocztą płytkę dvd z całą kolekcją.
Zdjęcie zbiorowe uczestników spotkania w Lubiatowie.
Dzisiejsza galeria zdjęć jest autorstwa Andrzeja Konarskiego. Dziękujemy mu za starania, aby nasze spotkanie zostało uwiecznione i potem zapamiętane.
W początkowych latach istnienia Państwowej Szkoły Technicznej Techników Nasiennictwa i Laborantów zwykle trafiali do niej ludzie dorośli, już pracujący, przeważnie kierowani przez Centrale Nasienne. Dorośli, czyli gotowi i chętni do podjęcia największych wyzwań jak np. poszukiwanie partnera na chwilę lub nawet na życie. Mimo, że studenci byli ulokowani w klasztornych celach, czy studentki w pokojach w pałacu, myśli mieli wcale nie klasztorne, a często wręcz przeciwnie, bezbożne. Rozglądali się wokół siebie i nierzadko brali na cel co ciekawsze „Pokusy”. W ten sposób zawiązywały się sympatie. Doskonałym „czyśćcem spacerowym” dla zadurzonych był park henrykowski, a w parku kilka romantycznych miejsc, między innymi drewniany mostek. Istotne, że drewniany, bo gdy się po nim szło, trzeszczał, sprawiał wrażenie niestabilnego, a i deski bywały trochę „uszkadzane”, co dodatkowo wpływało na wyobraźnię Pokusy a Jemu pozwalało bardziej się Nią „opiekować”.
On i One na mostku. fot. Archiwum
Lokalizacja mostku, chociaż przypadkowo wynikała z trasy przepływu rzeczki zwanej Oławką, miała nadany głębszy sens. Tuż za mostkiem był tzw. Weimar, czyli miejsce pochówku rodzin dawnych właścicieli. Zaciemniona dróżka przez park, stare grobowce ulokowane w gąszczu zieleni wśród wielkich, majestatycznych, przerażających w nocy drzew, które niejedno widziały, stwarzały atmosferę tajemniczości i strachu. Szumiały, trzeszczały, co bardzo potęgowało „grozę sytuacyjną”, pozwalającą wykazać się bohaterstwem męskiej części spaceru. Krążyły więc chętnie opowiadane, zmyślane i koloryzowane w jednym celu różne straszne opowieści o duchach i strachach, które jedni skwapliwie wymyślali a inne w nie wierzyły. I strasznie się ich bały! Przerażonym „ochom i achom” na takich spacerach nie było końca. Dziewczyny miały „powody” tam się bać. A jak się bały to ze strachu szukały „obrony” u akurat będącego pod ręką, przy nodze, czy ustach partnera, który przeważnie „pomocy i obrony nie odmawiał”. I dzielnie Pokusę bronił i wspierał. Dlatego mostek koło Weimaru chętnie był wybierany na wieczorne spacery. Mostek drewniany, szeroki, był bardzo pojemny i towarzyski. Pozwalał nieraz na spotkania nie tylko jednej pary, a szerokie poręcze były bardzo wygodne, miały różne zastosowania. Często służyły za stolik pod „akurat” będącą pod ręką butelkę czy kieliszki, do podparcia lub siedzenia, obrony przed duchami i namiętnych, bardzo skutecznych prób wzajemnego „oczyszczania” z bezbożnych myśli.
Tym razem tylko One. fot. Archiwum
Często były to młodzieńcze czy dziewczęce porywy namiętności.
Kilka takich spotkań jak u Mariana Fiołka, Andrzeja Kiszko vel Hossa z rocznika 1969-1971, Rolanda Białeckiego z rocznika 1968- 70 pozwoliło spełniać się zawodowo w rolnictwie, ale też na długie lata, zaowocowało małżeństwami do grobowej deski.
Michała Świderskiego poznałem już przed 2007 rokiem. Dziś nie pamiętam skąd wziął mój numer telefonu, ale zapamiętałem, że już pierwsza rozmowa z nim trwała chyba ponad godzinę. Opowiadał o swoim burzliwym życiu, a najwięcej o dwóch latach spędzonych w Henrykowie. I o Szadurskim. Ten charyzmatyczny człowiek, dyrektor i założyciel szkół henrykowskich Jan Szadurski siedział w jego głowie do tego czasu, mimo że Michał, absolwent PST z 1971 roku od wielu lat mieszka w Kalifornii. Co sprawiło, że dyrektor i wychowawca w zasadzie dorosłych ludzi tak mocno zapisał się w ich życiorysach?
Michał chce o tym ponownie opowiedzieć, a ja to spisać i przedstawić naszej społeczności henrykowskiej. Zima powoli się zbliża, może będzie czas na długie przez ocean Polaków rozmowy?
Fot. z kolekcji Michała Świderskiego.
Dziś przedstawiam Szanownym Henrykusom dwa zdjęcia otrzymane od Michała z prośbą o współpracę przy rozszyfrowywaniu widocznych na nich osób.