Strażnicy pamięci

W książce Stanisława Sławomira Niciei, autora monumentalnego opracowania o utraconych po II wojnie polskich miastach kresowych pt. „Kresowa Atlantyda” znaleźliśmy wątek dotyczący dyrektora PSNR w Henrykowie Władysława Szklarza. Oto co o nim pisze ten wyjątkowy znawca Kresów.

Buczacz– podobnie jak inne miasteczka kresowe dotknięte masowymi wysiedleniami – miał swoich dokumentalistów, kronikarzy, a nawet reporterów.  Owładnięci nostalgią i tęsknotą, która – jak napisał Hemar – „gryzła po nocach duszę i truła serce”, chcieli zachować w pamięci tamten świat i tamte krajobrazy, gdy zabrano im rodzinną ziemię. Istnieje liczna grupa wygnańców i ich potomków, których nazywa się strażnikami pamięci. Wśród buczackich strażników pamięci największe zasługi i osiągnięcia miał Władysław Szklarz, który pochodził z licznej rodziny zamieszkującej wsie w powiecie buczackim, głównie Trybuchowce, Medwedowce, Petlikowce, Barysz, Dźwinogród, Podzameczek i Koropiec. Na tamtejszych cmentarzach zachowało się do dziś kilkaset grobów osób noszących nazwisko Szklarz. Władysław był synem Szymona i Marii Szklarzów, mających gospodarstwo rolne w Trybuchowcach. Gdy wybuchła wojna, był w drugiej klasie buczackiego gimnazjum, gdzie wyróżniał się jako harcerz. Wojnę przeżył z rodzicami w Trybuchowcach.

Tam- zaprzysiężony jako żołnierz AK, o pseudonimie „Żbik”-  organizował samoobronę przeciw banderowskim bojówkom. W połowie 1944 roku wraz z rodzicami opuścił Podole. Maturę zdał w Czarnkowie nad Notecią. Ujawnił swą akowską działalność i skorzystał z amnestii. Ukończył Wydział Rolny na Politechnice Wrocławskiej w zakresie melioracji i taksacji szkód rolniczych. W 1960 roku Władysław Szklarz obronił dysertację doktorską i podjął pracę w Państwowym Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego w Czechnicy, a następnie w Instytucie Melioracji Użytków Zielonych we Wrocławiu. Był dyrektorem w przedsiębiorstwach Zjednoczenia Hodowli Roślin i Nasiennictwa w miasteczkach i wsiach dolnośląskich, a także dyrektorem Zespołu Szkół Nasiennych. Był współautorem konstrukcji dwuwiadrowej dojarki. W 1999 roku, w wieku 76 lat, został wybrany na burmistrza miasta i gminy Wiązów (czteroletnia kadencja). Miał niespożyte siły, wielką dynamikę i cieszył się powszechnym szacunkiem jako sprawny organizator. Posiadał imponującą ilość nagród i odznaczeń. W 1999 roku został prezesem Oddziału Buczacz Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo- Wschodnich oraz redaktorem naczelnym kwartalnika „Głos Buczaczan”.  Opublikował setki artykułów biograficznych. Prowadził gigantyczną korespondencję z rozsianymi po całym świecie mieszkańcami dawnego powiatu buczackiego. Wydał liczący 660 stron słownik biograficzny pod tytułem „Życiorysy Buczaczan” zawierający 10227 nazwisk Polaków, którzy urodzili się, pracowali bądź pozostawili jakiś ślad na ziemi buczackiej. Trudno uwierzyć, że autorem tego gigantycznego opracowania jest jeden człowiek. Są tam biogramy osób urodzonych w Buczaczu, Monasterzyskach i pobliskich wsiach, takich jak Koropiec, Barysz, Ujście Zielone, Porchów, Petlikowce, Trybuchowce i Jazłowiec, a także Podzameczek. Władysław Szklarz był także autorem opracowania „Ostatni spoczynek Buczaczan”- o osobach spoczywających na cmentarzach w całej Polsce i Europie, a pochodzących z ziemi buczackiej.  Tym celu rozesłał listy do kilkuset znajomych Buczaczan, aby na cmentarzach, w pobliżu których mieszkają, spisali nazwiska swych ziomków, z datami ich życia. Ponadto Władysław Szklarz jest autorem publikacji „Gimnazjum w Buczaczu”, „Figlaszki satyryczne o mężczyznach” oraz antologii „Buczaczanie piszą wiersze”. Do bliskich krewnych Władysława Szklarza należeli: Edward Szklarz (rocznik 1939)- absolwent Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, pułkownik, doktor medycyny, urodzony w Trybuchowcach, po przejściu do rezerwy prowadził praktykę lekarską we Wrocławiu; oraz Bronisław Szklarz (1919- 1945) był żołnierz KOP-u w Czortkowie, który otrzymał w nagrodę złoty zegarek z wygrawerowanym napisem „Za gorliwość w nauce i szermierce”, został zamordowany przez banderowców.

Wielu przedstawicieli tej rodziny osiadło po opuszczeniu Buczacza w Wiązowie koło Strzelina i w okolicach Wschowy oraz Chojnowa. Szymon Szklarz (1900- 1980) – ojciec Władysława urodzony w Trybuchowcach, żołnierz Błękitnej Armii generała Józefa Hallera i 49 Pułku Strzelców Huculskich w Kołomyi, po wojnie rolnik w Uniejowicach, znał język węgierski, zmarł we Wschowie.

Dzieło Władysława Szklarza kontynuuje jego córka Agnieszka- Orłowska (rocznik 1956), redagująca po śmierci ojca „Głos Buczaczan”.

(…)

Stanisław Sławomir Nicieja- „Kresowa Atlantyda. Historia i mitologia miast kresowych. Tom XIV.”

Autorski biogram Władysława Szklarza publikowaliśmy już na naszych łamach w dziale: Kadra. Oto link: Kadra – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

Nic dwa razy…

Drugi raz w życiu Henrykusa przytrafia mi się taka przygoda. Jadę do kogoś w odwiedziny, a tu … imieniny!

Pierwszy raz miałem taką sytuację dawno temu, jeszcze w latach 90. kiedy podróżując z rodziną znalazłem się w Ćmielowie (Świętokrzyskie). Wiedząc, że z tej miejscowości pochodził mój kolega Krzysiek Wójcikowski, zacząłem o niego rozpytywać mieszkańców. Dowiedziałem się, że od lat już tu nie mieszka, wyprowadził się do Ostrowca Świętokrzyskiego. Nie poddałem się i znalazłem go tam nawet nie mając adresu. Za stołem przy butelce siedział jego szwagier. Nie zrozumiałem kontekstu i dopiero po opuszczeniu domu skojarzyłem datę; było to 25 lipca… w imieniny Krzysztofa!!! Opisałem tę sytuację szczegółowo tu: Czarny Wrzesień – Henryków sentymentalnie (henrykusy.pl)

W znanym wierszu Wisława Szymborska przekonuje, że „Nic dwa razy się nie zdarza”, u mnie było inaczej! Świętując 3 Maja wybrałem się do Wrocławia z zamiarem odwiedzenia koleżanki, oczywiście Henrykuski. Z racji, że szewc może chodzić bez butów, zadbałem o kwiaty. Maryla ucieszyła się, chociaż w domu różnych akcesoriów kwiatowych było wiele. W długiej rozmowie, opowiedziała nam (byłem z żoną Aldoną) o swojej drodze zawodowej po Henrykowie, w której kwiaty były elementem dominującym. Opowieść była fascynująca, tak jak i życie koleżanki, i zasługuje na szerszy opis. Postaram się o to w niedługim czasie. W połowie spotkania u Maryli olśnienia doznała moja żona. – Czy ty dziś nie masz imienin?- spytała. Odpowiedź była twierdząca. Okazało się, że intuicja nas nie zawiodła, przyjechaliśmy do solenizantki z kwiatami i słodkim upominkiem.

Andrzej Szczudło

Przy okazji przypomnienie pełnego tekstu słynnego wiersza naszej Noblistki:

Nic dwa razy się nie zda­rza
i nie zda­rzy. Z tej przy­czy­ny
zro­dzi­li­śmy
się bez wpra­wy
i po­mrze­my bez ru­ty­ny.

Choć­by­śmy ucznia­mi byli
naj­tęp­szy­mi w szko­le świa­ta,
nie bę­dzie­my re­pe­to­wać
żad­nej zimy ani lata.

Żaden dzień się nie po­wtó­rzy,
nie ma dwóch po­dob­nych nocy,
dwóch tych sa­mych po­ca­łun­ków,
dwóch jed­na­kich spoj­rzeń w oczy.

Wczo­raj, kie­dy two­je imię
ktoś wy­mó­wił przy mnie gło­śno,
tak mi było, jak­by róża
przez otwar­te wpa­dła okno.

Dziś, kie­dy je­ste­śmy ra­zem,
od­wró­ci­łam twarz ku ścia­nie.
Róża? Jak wy­glą­da róża?
Czy to kwiat? A może ka­mień?

Cze­mu ty się, zła go­dzi­no,
z nie­po­trzeb­nym mie­szasz lę­kiem?
Je­steś – a więc mu­sisz mi­nąć.
Mi­niesz – a więc to jest pięk­ne.

Uśmiech­nię­ci, współ­o­bję­ci
spró­bu­je­my szu­kać zgo­dy,
choć róż­ni­my się od sie­bie
jak dwie kro­ple czy­stej wody.

*Od Edy­to­ra:

Wiersz po­cho­dzi z to­mi­ku Wołanie do Yeti (1957), po raz pierw­szy zo­stał opu­bli­ko­wa­ny w cza­so­pi­śmie Twórczość (1955).

źródło: https://poezja.org/wz/Wislawa_Szymborska/106/Nic_dwa_razy

Henrykus kompletny

Kto to taki? To ja! Obchodząc swoje 70. urodziny, co wydarzyło się tydzień temu i było powodem głębokiej refleksji nad życiem, doszedłem do przekonania, że przeważająca ilość motywów w moim życiorysie związana jest z Henrykowem. Pierwszy z nich to szkoła. Spędziłem tam dwa lata, zdobyłem zawód, poznałem ludzi, przekonałem się, że turystyka jest w zasięgu moich możliwości. Następny motyw- praca. Poszedłem do niej w konsekwencji zdobycia zawodu technika nasiennictwa rolniczego. Zadowoliłem się nim, trafiłem do Leszna, wokół którego krążę do dziś. Moje kolejne miejsca pracy, chociaż nie wszystkim absolwentom PSNR było to dane, miały związek z wyuczonym zawodem. Czy to jest moja konsekwencja (zaleta, mam nadzieję) czy splot zbiegów okoliczności, nie wiem. Wiem, że w Lesznie podjąłem pracę związaną z przedmiotem nauki- czyszczalnictwem (dr Zbigniew Urbaniak) i biologią nasion (mgr Barbara Czarnoleska). Po wojsku pracowałem w Stacji Hodowli Roślin Antoniny jako młodszy specjalista w dziale hodowli (w indeksie mam, że hodowli roślin uczyła mnie mgr Anna Bielska), gdzie mijałem się z Basią Gloger, laborantką po Henrykowie. Pewnego razu grupę młodzieży z Technikum Hodowli Roślin w Bojanowie przyprowadziła do nas zatrudniona tam wówczas pani profesor Barbara Czarnoleska. W końcowej fazie pracy w SHR Antoniny pełniłem funkcję magazyniera,  gdzie bardzo przydały się „ćwiczenia z zakresu obiegu dokumentacji magazynowej” prowadzone w Henrykowie przez Henryka Petzelta.

Przez 3 lata pracowałem w cukrowni jako inspektor surowcowy. Specyfika tego zawodu to zawężona do jednego gatunku, buraka cukrowego, praca inspektora plantacyjnego, do której przygotowanie miałem w Henrykowie.

Kolejna, najdłuższa i w zasadzie ostatnia moja praca zawodowa związana jest z ochroną roślin, przedmiotem szkolnym, którego wykładowczynią była mgr Barbara Czarnoleska oraz nasionoznawstwem- domeną mgr Jadwigi Polkowskiej. Ta ostatnia jest mi również bliska poprzez miejsce pochodzenia rodziny z północno- wschodniej Polski. Henrykusów (Henryk Radomski, Maria Moczulska, Jerzy Strzałkowski) spotykałem w tej pracy na co dzień, a do niektórych zaglądałem jako kontroler inspekcji. Zupełnie przypadkiem w okolicach Wschowy, gdzie osiadłem na ponad 30 lat roiło się od krewniaków dyrektora Władysława Szklarza.

Myśląc o swoim związku małżeńskim, nieco prześmiewnie, mogę napisać, że ożenił mnie wychowawca inż. Czesław Trawiński, bo… nie znalazł dla mnie odpowiedniej dziewczyny w Henrykowie, a potem, kiedy sam sobie znalazłem, był przez chwilę na moim weselu w Lesznie, gdzie dwie pary Henrykusów, Samkowie i Rekowie (na zdjęciu poniżej), wspierali mnie przez cały czas.

Co prawda, moje główne hobby, genealogia, zagnieździło się w głowie poza Henrykowem, ale kiedy i tam spotkałem Szczudłów, dało mi impuls do poszukiwania tej gałęzi w innych miejscach, Chicago (USA), Dzierżążnie Wielkim czy w Drohobyczu (Ukraina). Będąc od 1996 roku członkiem Śląskiego Towarzystwa Genealogicznego we Wrocławiu doczekałem czasu, kiedy prezesem jest Majka Rągowska, korzeniami z moich stron, ale przede wszystkim mająca odniesienia do naszej Alma Mater. Jej ojciec pracował we wrocławskiej centrali nasiennej, w gronie, z którego wywodził się dyrektor Jan Szadurski.

Henrykowskim związkom zawdzięczam poprawę swojego statusu materialnego i mieszkaniowe uniezależnienie się od pracy. W moich trzech pierwszych miejscach pracy miałem zapewnienie mieszkania dla pracownika, co czasami przybierało formę szantażu. W roku 1986 wyjechałem do USA, skąd przewiozłem oszczędności, dzięki którym podjąłem się budowy własnego domu. Możliwości wyjazdu i wsparcie za granicą zapewniła mi Henrykuska Brygida Wojcieszczyk. Wieloletnia przyjaźń z nią zaowocowała tym, że mam gdzie mieszkać niezależnie od pracy i dwa razy odwiedziłem Amerykę.

Nie uciekłem od Henrykowa również w kwestii zagospodarowania czasu wolnego.

Dał mi przykład… nie Bonaparte, ale Jurek Bruski (na zdjęciu obok z wnukiem Igorem, uczestnikiem wielu spływów Brdą), który już w roku 1979 zaprosił mnie na spływ kajakowy rzeką Brdą. Zaszczepił we mnie bakcyla, który przeleżał do roku 2003 i na następne 20 lat organizował mi wakacje na wodzie. Razem z grupą kajakowych entuzjastów „zwiedzałem” rzeki w rodzinnych stronach, na Suwalszczyźnie i w innych stronach Polski. Mam na liście Czarną Hańczę (3 razy), Rospudę, Biebrzę, Pisę, Krutynię, Łaźną Strugę, Łynę, Pliszkę, Brdę, Pilicę… Żal mi tylko, że jeszcze nie płynąłem Marychą, rzeką w moich ojczystych Sejnach.

Już jako emeryt samoistnie podjąłem się prowadzenia bloga „Henryków sentymentalnie”, którego obsługa wymusza codzienne skupianie się wokół henrykowskich treści. Zastanawiam się czy w testamencie nie zawrzeć życzenia, aby na pomniku nagrobnym znalazło się słowo „Henrykus”.

Być może moje jubileuszowe refleksje przypomną komuś film z przygodami Franka Dolasa pt. „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” i przywołają uśmiech z analogii, ale jeśli tak się stanie, będę zadowolony. Szczery uśmiech zawsze ma swoją wartość.

Andrzej Szczudło

Poważne Urodziny

Mija tydzień od moich 70. Urodzin. Świętowałem je w kręgu najbliższej rodziny i przyjaciół w szczególnym miejscu. To szczególne dla mnie miejsce to nie tylko miasto Leszno, ale i budynek, w którym 1 września 1975 roku rozpoczynałem aktywność zawodową. Właśnie wtedy, po szkole przyjechałem z Sejn do Leszna i stawiłem się w miejscu pracy, którym był Zakład Czyszczenia Nasion Hodowli Buraka Cukrowego w Lesznie. Stary, ale solidny budynek z cegły, nieco zakurzony, co zrozumiałe, mieścił wtedy w sobie baterię maszyn do czyszczenia, suszenia i transportu nasion roślin rolniczych. Po 49 latach ten sam budynek jest siedzibą luksusowej restauracji o nazwie „Antonińska”. Siedząc w niej za stołem trudno było uniknąć wspomnień. „Tu się wszystko zaczęło”- myślałem sobie cytując Papieża Polaka. (A.Sz.)

Kultura, przez duże „K”, w Henrykowie cz. 2

Zaczęło się. Klub AVENA znowu okazał się za mały, impreza odbyła się w budynku szkoły. Na powitanie było: Dzień dobry, jesteśmy z „Kobry”.

Dalej już poszło. „Pamiętajcie o ogrodach” – flagowym utworem otworzyli swój występ Jonasz Kofta i Stefan Friedman. Wykład z „Fachowców” zaczęli słowami tytułowej piosenki Fachowców „Przez cały kraj idziemy dwaj…, bo dobry Bóg zrobił co mógł, teraz trzeba zawołać fachowca”.

Stefan Friedman – fot: www.encyklopediateatru.pl

Na temat rur: Majster do Docenta- „Jakie mamy rury Docent?” I objaśnia: wasserrura, gasrura, oberrura, luftrura, rura muzyczna. „Frycek” zapisał i zdziwił się, że rury muzycznej nie zna, na co Jonasz- „ruraparuraparuraparura”, czasem traktowane jako refren w piosenkach- objaśnił Docent. Dla niezorientowanych, wymysł Jonasza– oberrura, to ślamazarny kelner fajtłapa.

W trakcie występu ,prowadzili porady ze słuchaczami. Pytanie (niby od słuchacza), zadawał Stefan Friedman- „Przetłuszczają mi się włosy, co mam zrobić?” Jonasz Kofta odpowiadał – „Najlepiej rosół.”

Następne pytanie, podobno od słuchacza- Stefan- „Czy lubi pan dowcipy?”. Jonasz z zastanowieniem- „Owszem, i po chwili dodał- ale w zasadzie wolę w jedną.” Dalej zabawa i dwuznaczne znaczenie słów- helikopter- kochanek Heleny;- odlewnia- pisuar. Potem świntuszenie w tym stylu, ale kulturalne.

Kawały. Kapitan okrętu zauważył torpedę, woła mizernego bosmana, wskazuje ją i każe mu przygotować załogę, żeby zginęli z uśmiechem. Bosman zwołuje załogę i mówi,- słuchajcie, mam takiego ptaka, że jak nim walnę w pokład to okręt się rozleci. Wszyscy w śmiech, bosman odczekał aż torpeda podpłynie, trzasnął ptakiem o pokład, okręt się rozleciał. Wszyscy w wodzie, bosman płynie na kawałku deski z kapitanem, a ten mówi- no coś ty zrobił, przecież torpeda bokiem przeszła!

Cały program przeplatany różnymi wstawkami wokalnymi Ireny Karel, która specjalnie z dedykacją: „Panie Sławku, to dla pana”- dla mnie śpiewała „Dziwkę Molly”, którą często cudownie mi śpiewała w klubie Stodoła, w czasie mojego bywania na SGGW. Na i po imprezie za tą piosenkę najwięcej czasu poświęcałem właśnie Pani Irenie, z którą ostatnio rozmawiałem, bo w mojej wsi mamy wspólnych znajomych.

fot: https://pl.pinterest.com

Popularne anegdoty- ktoś pyta- czy Karel Gott jest Pani bratem? Ktoś inny chciał wyrazić swój zachwyt- pani ma takie piękne zęby,- to po babci- odpowiedziała dla pozbycia pytającego- a pasują?- doprecyzował pytający.

Władysław Komar wygłosił swoją życiową, nostalgiczną sentencję- czy świat bardzo się zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy wkurw..ni. Co było entuzjastycznie przyjęte przez słuchaczy.               

W tamtym czasie w Polsce szerzyły się napady na ulicach, gdy kiedyś ktoś przy nim o tym wspomniał, skomentował to stojąc w rozkroku- „mnie tam k…a nikt nie napada”. Ja myślę, chyba kompletny desperat by się podjął napadać kulomiota, ponad dwa metry wzrostu i ponad 130 kilogramów wagi.

Janusz Gajos z racji swojej roli w serialu o pancernych i psie opowiadał kawały, oczywiście o ruskich, typu: „Wania przyjechał do Saszy; chodzi, podziwia i pyta: Sasza, masz piękny dom, marmurowe podłogi, złote krany, basen. Masz wszystko, ale powiedz mi czemu w pięknej łazience, na gwoździu wbitym w ścianę wiszą podarte gazety zamiast papieru toaletowego?- Nostalgia Wania, nostalgia- westchnął Sasza.”

I tak dalej w tym stylu przez blisko dwie godziny spotkania wielkomiejskiej kultury ze słuchaczami i uczniami w Henrykowie. Wszyscy świetnie się bawili.

Ciąg dalszy w pisaniu.

Sławoj Misiewicz „Harnaś”

Wpis dyrektora

Już na początku „Kroniki Mirki”, na jej pierwszych stronach odnajdujemy wpis dyrektora Władysława Szklarza. Zastanawiające i dotąd niewyjaśnione jest czy kwiatek zamieszczony na tej samej stronie jest również autorstwa dyrektora? Może ktoś wie i podpowie?

Wpisując się do Waszej Kroniki Klasowej pragnę serdecznie podziękować za piękny start Waszej Klasy w naszej szkole. Sądzę, że dalej będziecie kontynuować piękną rozrywkę a ja razem z Gronem Nauczycielskim będę uczestnikiem Waszej radości. Będę się cieszył Waszym dobrym zdrowiem, dobrymi stopniami, zdobytymi wiadomościami i radością na Waszych buziach.

Życzy Wam, zawsze Wam oddany

Władysław Szklarz

Była też szkoła (część druga, c.d. „Było też wojsko”)

Po powrocie z wojska uznano, że staż mam zaliczony i zostałem kierownikiem należącego do firmy ogrodnictwa. Cztery szklarnie, kilka tuneli foliowych, ponad setka okien inspektowych, kilka hektarów, dziesięcioro pracowników, koń, jugosłowiański ciągnik TV 521 z kompletnym zestawem maszyn, i …. taka trochę nuda. Specjalnie mnie ta robota nie rajcowała, niewielka skala i nieduży rozmach.

Moja żona tylko trochę wcześniej, w drodze na pierwszy zjazd naszego rocznika w Łobzie (zorganizowany i ufundowany przez Stefana Jakubowskiego). Obok mnie stoi Maria Janiak.

Całe przedsiębiorstwo (POHZ) to było coś ponad pięć tysięcy hektarów, na których gospodarowało pięć samodzielnych gospodarstw. Gdy tylko nadarzyła się okazja, przeniosłem się do jednego z nich. No bo to i skala, i rozmach zupełnie inne: około 1000 ha, kilkudziesięciu pracowników, ogromny park maszynowy (łącznie z samolotem lub śmigłowcem rolniczym w sezonie), warsztaty, kuźnia, własna rzeźnia i gorzelnia (pyszne wyroby!, te z rzeźni też), około tysiąca sztuk trzody w różnego rodzaju chlewniach (od hodowlanych, poprzez „porodówki” po tuczarnie), kilkaset sztuk bydła (obory udojowe, jałowniki, baza eksportowa byków). Czyli, jak wspomniałem: i skala, i rozmach zupełnie inne.

Dano mi do wyboru: stanowisko zastępcy kierownika do spraw produkcji polowej/roślinnej albo stanowisko brygadzisty do tych samych spraw? Wybrałem to drugie. Powód był oczywisty. Obowiązki te same, ale zastępca otrzymywał stałą pensję, brygadzista stawkę godzinową. Czyli zastępca, bez względu na to, ile godzin w miesiącu przepracował, dostawał zawsze tyle samo pieniędzy. Brygadzista, tyle kasy, ile godzin pracy, a osiem godzin pracowało się jedynie od bardzo późnej jesieni do bardzo wczesnej wiosny (praktycznie niecałe cztery miesiące). Przez pozostałą część roku bardzo rzadko kończyło się pracę po ośmiu godzinach. No i… nie wiadomo, kiedy minęło dziesięć lat. W międzyczasie ożeniłem się i doczekałem dwóch synów.

Moja żona współcześnie.

Moja żona była dyrektorem szkoły no i tu zaczęliśmy się trochę rozmijać, no bo od wczesnej wiosny do późnej jesieni więcej mnie w domu nie było, niż byłem. A kiedy mojej żonie zaczynał się urlop, a synom wakacje, to często kiedy wracałem z pracy to wszyscy już spali, a kiedy wychodziłem do pracy to jeszcze spali. Nie było szans na wspólny, choćby kilkudniowy wypad, o jakimś dłuższym wyjeździe np. nad morze mogliśmy zapomnieć. No to trzeba było coś z tym zrobić. No i nadarzyła się okazja. W szkole żony zwolnił się nauczyciel wf-u. Długo się nie zastanawiałem.

Dyrektor przedsiębiorstwa był nieco zdziwiony, że decyduję się na tak marne zarobki w szkole. Jednak kiedy mu pokazałem, że przez ostatnie pięć miesięcy (rozmawialiśmy w końcu sierpnia) to mam przepracowane po dwa miesiące w miesiącu (ilość godzin), a w szkole będę pracował osiemnaście godzin tygodniowo (często miałem dłuższe dniówki), to wyraził zgodę na przejście za porozumieniem zakładów. Zmieniłem branżę. Rozpocząłem pracę „u żony”.

Nie miałem żadnych kwalifikacji pedagogicznych. Przepisy w tamtym czasie pozwalały zatrudnić w szkole takich jak ja, ale pod warunkiem szybkiego uzupełnienia kwalifikacji. No to bardzo szybko zdałem egzaminy (sprawnościowe i teoretyczne) i rozpocząłem studia na wrocławskim AWF-ie. Nie był to lekki kierunek. Wykładali i zajęcia praktyczne prowadzili najwyższej klasy fachowcy, zresztą w Henrykowie było podobnie, i nie było żadnej taryfy ulgowej, ani nic za darmo (ja to mam… znowu szczęście, jak z wojskiem). Najlepszy tego dowód to fakt, że ze stu ośmiu osób, z którymi rozpoczynałem studia, po dziesięciu semestrach (tak, trwały pięć lat, chyba tylko medycyna była dłuższa), po ich zakończeniu, w terminie, do obrony pracy magisterskiej przystąpiło nas ośmioro.

A to ja w całej okazałości na tarasie domku letniskowego.

Niemniej były to studia pod wieloma względami interesujące, a nawet przyjemne. Choćby możliwość przebywania przez całe dnie z wysportowanymi, niekompletnie ubranymi dziewczynami (pływalnia, hala gimnastyczna, lekkoatletyka, gry zespołowe)… Oczywiście chodzi mi tylko i wyłącznie o odczucia estetyczne.

Pracując w szkole niejako „po drodze” ukończyłem na uniwersytecie wrocławskim studia podyplomowe z geografii, biologii, informatyki oraz organizacji i zarządzania. Nie z powodu jakiejś szczególnej miłości do nauki, ale czasy się zmieniały i żeby można było czegoś uczyć i dodatkowo „dorobić” trzeba było posiadać odpowiednie kwalifikacje. No to zdobywałem te kwalifikacje.

Moje obie synowe, wnuk Antek i młodszy syn Jacek (ta ruda to żona Jacka, czarna Krzyśka).

Oprócz tego napisaliśmy z żoną i jedną z koleżanek dwa projekty unijne, każdy o wartości kilkuset tysięcy złotych, wystartowaliśmy w konkursie i nasze projekty wygrały. Realizowaliśmy je przez trzy lata. Poza tym założyłem i prowadziłem koło turystyczne „Tulaki” (tulak to po czesku wędrowiec). Schodziliśmy trochę polskie, czeskie i słowackie góry. itp., itd. W czasie wakacji, współpracując z biurami turystycznymi, często prowadziliśmy z żoną obozy młodzieżowe, a w czasie ferii zimowych zimowiska. W Polsce, we Włoszech, w Czechach. Były to obozy zarówno sportowe (tenisowe, rowerowe, narciarskie), jak i typowo wypoczynkowe, chociaż zawsze z jakimiś elementami sportowymi. Nie będę ukrywał, że dzięki temu i nasi synowie mieli okazję atrakcyjnie spędzać wolny czas.

Praca w szkole wiązała się z dużą odpowiedzialnością (szczególnie wuefisty), ale dawała sporo satysfakcji. Chociaż czasami dopadało mnie zwątpienie, szczególnie kiedy widziałem mizerne efekty niewspółmierne do włożonego wysiłku. Obyś cudze dzieci uczył, jest sporo racji  w tym powiedzeniu. Suma summarum „dopracowałem” do emerytury. Po tych latach pracy w szkole stwierdziłem, że wystarczy, że już nigdzie, nigdy, nikogo i niczego nie chcę uczyć. Chociaż… są jeszcze wnuki.

Moje wnuczęta, mój starszy syn Krzysiek i ja obok naszego domku letniskowego (dolina Baryczy).

Żona również już posiadała uprawnienia i w tym samym czasie przeszła na zasłużoną emeryturę. Piszę zasłużoną nie bez powodu, była dyrektorem ponad trzydzieści lat.

Nie ma to jak emerytowi.

Często słyszałem: „chłopie, co ty będziesz na tej emeryturze robił?” No to muszę powiedzieć, że chociaż już ponad dziesięć lat wku(rw)…rzam ZUS, to jak do tej pory, jeszcze ani razu się nie nudziłem. Powiedziałbym nawet, że polecam każdemu, nareszcie nic nie muszę, ewentualnie mogę,… jak mi się zechce.

Pozdrawiam  

Frenk

Zjazd 2024 w Starczówku

Docierają do nas sygnały, że zamieszczona tu informacja o planowanym zjeździe absolwentów, wpis z 20 lutego br., nie trafiła do wszystkich. Wobec tego ponawiamy ją.

W tym roku obchodzony będzie Jubileusz 50.lecia opuszczenia szkoły w Henrykowie przez jeden z bardziej aktywnych roczników PSNR. W roku 1974 obiekt cysterski klasy „0” pożegnali między innymi: Krystian Talaga, Urszula Korycka, Andrzej Konarski, Joanna Idziaszek, Józef Hajduk, Barbara Moczulska, Idzi Przybyłek, Krzysztof Rudzki. Z ich inicjatywy będzie organizowany zjazd, na który zapraszane są wszystkie Henrykusy, absolwenci szkół w Henrykowie. Oto szczegóły:

Termin : 3- 4 czerwiec 2024 r.

Miejsce: Starczówek 77A, 57-220 Ziębice, Zajazd Hotel „U George”a”

tel. 74 819 48 23, kom. 668 373 421 Krzysztof Wieczerzak,

e-mail: [email protected] , [email protected]

Zakwaterowanie: Hotel + 3 domki (11 miejsc), łącznie nocleg zapewniony dla 40 osób. 

                               Zakwaterowanie 3.06.2024 r. od godz. 13.00.

Miejsce spotkania: sala bankietowa hotelu

Wyżywienie:

3.06. Obiad + uroczysta kolacja, atmosferę umila muzyk (akordeonista i didżej) Grzegorz Kąsek, znany uczestnikom zjazdu rocznika 1974- 76, który się odbył jesienią minionego roku.

4.06. Śniadanie

Po śniadaniu i opuszczeniu hotelu, około godz. 12:00 wyjazd do Henrykowa. Dla chętnych od 13:00 do 15:00 zwiedzanie klasztoru i kościoła w Henrykowie, złożenie kwiatów pod tablicą upamiętniającą dorobek szkół i dyrektora Jana Szadurskiego (w 38. rocznicę śmierci).

Dla chętnych, zdeklarowanych przy zgłoszeniu (dodatkowo 35 zł od osoby) obiad w Sali marmurowej klasztoru.

Standardowy koszt pełnego udziału w zjeździe wynosi 400 zł od osoby.

Deklaracje uczestnictwa prosimy niezwłocznie zgłaszać do;

Krzysztof Rek, tel. 732 579 946, e-mail  [email protected]

Kultura przez duże K, w Henrykowie (cz. 1)

Organizacja

W jednej z wcześniejszych opowieści wspominałem o swoim pobycie na Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Celowo piszę o „pobycie”, bo trudno tamten czas nazwać studiowaniem. Warszawa oszołomiła małomiasteczkowego chłoptasia. Zamiast nauki- balety, Klub Karuzela na Jelonkach, Klub Stodoła na Mokotowie, Hybrydy, Klub Medyka, alkohol, podrywy i kartograjstwo.
Pokerek, brydż od piątku do rana w poniedziałek, które trzeba było odespać. Czasami „bywnąłem” na zajęciach, bo wykłady nie były obowiązkowe.

Budynek SGGW (fot: www.sggw.edu.pl)

Nic dziwnego, że po pierwszym semestrze relegowali mnie z uczelni. W domu kwasota, wymowne milczenie, bez odpowiedzi, zastanawianie się rodziców „co z niego wyrośnie”.

Ja, organizator

Pozostały jednak znajomości różnej treści – z Januszem Gajosem, Jonaszem Koftą, Ireną Karel, Stefanem Friedmanem, Władysławem Komarem, Zygmuntem Smalcerzem czy Marcinem Gawłowskim.

Jonasz Kofta (1942- 1988) fot: www.imdb.com


Jonasz Kofta i Stefan Friedman „Frycek”, byli popularni przez stałe audycje w radiowej Trójce – „Dialogi na cztery nogi” i „Fachowcy”. W tamtym czasie dwie polskie sex bomby, blondynka Irena Karel- polska Brigitte Bardot i ciemna brunetka Kalina Jędrusik, której jednak nie miałem przyjemności poznać, polska Sophia Loren. Władysław Komar jeszcze nie mistrz olimpijski, bo dopiero w 1972 r., ale już uznawany w sporcie. Mało kto kojarzy Go z kabaretem, a w kilku występował.

Janusz Gajos, jedna z głównych ról w serialu „Czterej pancerni i pies”, świeża gwiazda ekranu. W Henrykowie były warunki do organizowania imprez wokalnych, Jednak był brak zainteresowania ze strony dyrektora pedagogicznego, o przezwisku „ Cnotka”. Jego zdaniem, mieliśmy „uczyć się, a nie interesować się tymi bluesami i tym całym zgniłym zachodem”. Jednak korzystając ze swoich uprawnień z tytułu zastępcy Przewodniczącego Koła ZMW zacząłem drążyć temat z opiekunem roku i innymi wykładowcami. Efekt tego był taki, że za ich zgodą zaprosiłem Władysława Komara na krótki pobyt w Henrykowie. Szkoła zapewniła pokój i wyżywienie na dwa dni. Resztę gościny organizowaliśmy we własnym zakresie, staraliśmy się jak mogliśmy.


Bardzo był zadowolony z pobytu, o czym informował swoje grono znajomych, co zaowocowało spotkaniem w Warszawie. Którejś niedzieli jadąc do Żony, do Tucholi, zahaczyłem o Warszawę. Rozmowy, wspominki, rajd po klubach i namawianie były na tyle
intensywne, że do Żony nie dojechałem. Miałem słabą pozycję negocjacyjną, bo nie było pieniędzy na ich apanaże. Jednak zgodzili się charytatywnie dojechać i wystąpić w Henrykowie, resztą organizacji ja miałem się zająć.
Lata 1969-71 były szarym czasem życia Polaków, również dla nas młodych. Trwało, zanim udało mi się wszystko zgrać, ale udało się. Marzec 1970, nie był to najlepszy czas do organizowania takich imprez, studencki marzec 68 był świeży w pamięci. Mimo to w którąś sobotę zjechali do Henrykowa.
Pięć osób, dwoma samochodami, garbusem i mercedesem. Bez sprzętu, ale z dużym zapałem do krzewienia kultury pod strzechą. Same auta wzbudziły ogromne zainteresowanie, nie mniejsze niż ich pasażerowie, do tego byli z Warszawy.
Prób uzgodnienia akompaniamentu podjął się na pianinie, nasz „Czar Pegeeru” – Czarek z Łowicza. Był pomysł, żeby cztery dziewczyny w skąpych strojach machały nogami, takie efektowne tło na wzór tancerek z „Kabaretu”. Znalazłem trzy chętne, ale na próbę skrycie zajrzał „Cnotka” i niestety zabronił… „tej rozpusty, bo w klasztorze burdelu nie będzie”. Takie było o kulturze i sztuce jego myślenie.
Ponieważ w przygotowaniach i próbach „techniczni” nie brali udziału, siłą rzeczy podejrzenia o donos padły na nich, ale to domysły, dowodu nie mieliśmy. Zresztą, wszystko co złe zawsze było przypisywane technikum i vice versa.
Mikrofon i nagłośnienie sali zapewnili z radiowęzła, dyskotekowe światła udawała lampa stroboskopowa do ustawiania zapłonu, którą pożyczył nam razem z akumulatorem i przerywaczem zasilania, mechanik z SHR-u. Waliła po oczach równo, przysłoniliśmy lampę
czymś kolorowym, trochę pomogło. Dodatkową atrakcją było, że nieszczelna przysłona stroboskopu powodowała przeraźliwe fosforyzujące świecenie wszystkiego co białe w ubiorach. Błyskając, robiła upiorne wrażenie. Ale impreza się odbyła.
Ciąg dalszy w pisaniu.
Sławoj Misiewicz „Harnaś”.

Egzamin wstępny

Kilka razy w tekstach publikowanych na tej stronie pojawiały się wspomnienia słuchaczy szkół pomaturalnych opisujące rozmowę kwalifikacyjną przy przyjęciu do szkoły. Tym razem opisujemy prawdziwy egzamin wstępny, z którym mierzyli się kandydaci do technikum.

Z Kroniki Mirki

Nadszedł dzień 25 czerwca 1972 roku, nazajutrz miały się odbyć egzaminy wstępne do tutejszego technikum, ale zacznijmy od początku.

Pociąg zatrzymuje się na małej stacji Henryków. Wysiadamy. Jest nas dość dużo, ale żadna z nas nie wie jaką drogą dojść do szkoły. Pomaga nam zawiadowca stacji, wskazując drogę przez park. Idziemy. Każda na swój sposób jest zdenerwowana. Park jest piękny. Każda z nas zachwyca się nim. O tej porze roku jest tu wspaniale. Wszędzie świeżo i zielono. Z dala widać wieżę kościoła i dach zamku. Jeszcze nie wiemy, że to nasz internat, a jednocześnie i szkoła. Zbliżamy się do celu, przekraczamy bramę i wchodzimy na dziedziniec. Tu znów jesteśmy w rozterce, w które drzwi wejść, gdzie się udać, co ze sobą począć? Z pomocą przyszły nam dziewczynki, które odbywały tu praktykę wakacyjną. Oglądamy zamek z zewnątrz i jego otoczenie. Zamek nie bardzo nam się spodobał, wszędzie wokół leżały deski, farby, panował nieprzyjemny bałagan. Wokół zamku stoją rusztowania. Na rusztowaniach pełno malarzy. Zamek onieśmielał nas swoją ogromnością. Czułyśmy się zagubione. Wchodzimy do środka i tu znów rozczarowanie. Widzimy wspaniałe rzeczy. Cały zamek, a właściwie jego wnętrze jest wspaniałe. Wchodzimy na pierwsze piętro, oglądamy po kolei sale. Purpurowa zachwyca nas pięknym kominkiem, rzeźbami na suficie i wspaniałym doborem kolorów ścian. Przechodzimy do sali dębowej. Tu jest jeszcze piękniej. Każda z nas jest zachwycona. Nikt się nie odzywa, od czasu do czasu słuchać tylko westchnienie zachwytu.

foto: Andrzej Dominik

Jesteśmy szczęśliwe, że możemy to oglądać. Od tej chwili jedynym naszym marzeniem jest zdać egzamin. Pragniemy zostać tu, oglądać te wspaniałości codziennie. Czy nam to uda się, nie wiemy. Zobaczymy dopiero jutro. Jutro rozstrzygną się nasze losy. Pierwszy życiowy egzamin, ale powróćmy do zamku i jego wspaniałości. Przechodzimy do internatu. Tu pani wychowawczyni wprowadza nas do pokoi, w których zamieszkamy podczas egzaminu. Wchodzimy do sal. Czujemy się zagubione, samotne. Jesteśmy bardzo zdenerwowane. Zbliża się wieczór. Jest już późno, kładziemy się do łóżek pełne wrażeń z całego dnia. Przed oczami mamy jeszcze wspaniałości zamku. Myślimy o jutrze, jak to będzie, czy nam się powiedzie. Kto zwycięży, a kto przegra? Jest nas dużo, nie wiemy komu szczęście dopisze? Zasypiamy z myślą o jutrze. Tak kończy się pierwszy dzień i i pierwszy wieczór w nowej szkole; Technikum Hodowli Roślin i Nasiennictwa w Henrykowie.

Dziś już jesteśmy w szkole. Jest nas mało. Wiele z nas odpadło. My miałyśmy więcej szczęścia. Cieszymy się bardzo, że jesteśmy w tej szkole. Jest nam tu dobrze. Jedynym naszym marzeniem jest teraz – wytrwać, skończyć szkołę. Na razie nikt z nas jeszcze nie odpadł. Mamy nadzieję, że w tym składzie dotrzemy do matury.

Oryginalny wpis w kronice.

(Wpis w kronice nie jest podpisany, ale być może ktoś w komentarzu przyzna się do jego autorstwa. Zachęcamy!)

Redakcja

Było też wojsko (część pierwsza)

Podobno są osoby, korzystające z naszej strony, zainteresowane moimi losami „po Henrykowie”. Moim zdaniem to nic szczególnie interesującego, ale  skoro taki jest vox populi, to nie będę się opierał.

Henryków to nie był mój pierwszy wybór po maturze. Miałem inne plany. Akademia Wychowania Fizycznego, to był mój priorytet. Byłem czynnym sportowcem (piłka ręczna), miałem młodzieżową klasę sportową (dodatkowe punkty) i to mnie kręciło. Niestety w klasie maturalnej zachorowałem na żółtaczkę. Czyli „na starcie” odrzuciła mnie komisja lekarska. Nie wiem, czy tak jest do tej pory, ale wówczas tak było. Trzeba było szybko znaleźć rozwiązanie alternatywne. Szybko, ponieważ armia czekała, a jakoś do niej nie było mi pilno. Już dokładnie nie pamiętam, skąd wziął się Henryków, może z powodu bliskości mej rodzinnej mieściny. Mój kontakt z rolnictwem w tamtych czasach ograniczał się do kilku, kilkunastu dni wakacji spędzanych u dziadków, rodziców mojego ojca,  którzy prowadzili gospodarstwo we wsi na Pomorzu. Czasami pomagałem dziadkom w pracach gospodarskich. Muszę przyznać, że nawet to lubiłem. W efekcie wylądowałem w PSNR – ze.

Po zakończeniu nauki w Henrykowie, wspaniałe dwa lata, rozpocząłem pracę w znajdującym się w mych rodzinnych stronach POHZ – cie (Państwowy Ośrodek Hodowli Zarodowej). Czyli, jak sama nazwa wskazuje, branża zupełnie niezwiązana z henrykowskimi kwalifikacjami. Przyjęto mnie na roczny staż. Nie było mi dane go ukończyć. Pracę rozpocząłem krótko po skończeniu Henrykowa latem 1976, a na wiosnę, w kwietniu 1977, przypomniała sobie o mnie armia (tak naprawdę to chyba nigdy nie zapomniała).  

W Polsce istniało jedenaście brygad Wojsk Ochrony Pogranicza. Wśród poborowych krążyła „opinia”, że jak już do WOP-u, to aby nie na „szkółkę” do Kłodzka. I tak znalazłem się w „szkółce”, czyli w szkole podoficerskiej, w Sudeckiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza w Kłodzku, w plutonie zwiadowców (ja to mam szczęście).

No i jak to się w Brygadzie wówczas mówiło (w krótkich żołnierskich słowach): „lepiej, hmm, powiedzmy „ptaszkiem” orać pole, niż elewem być na szkole”. Była to „najprawdziwsza prawda”.

WOP funkcjonował w strukturach MSW (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych), nie MON – u,  obowiązywały nieco inne standardy i procedury szkolenia, wyżywienia, wyposażenia, itp. Przez te pół roku bycia elewem, „przeorali” nami wzdłuż, wszerz i w poprzek okoliczne poligony, strzelnice i wzgórza (Kłodzko leży w kotlinie, więc wzgórz dookoła nie brakowało). Schronów, okopów i innych transzei wykopaliśmy i zakopaliśmy całe kilometry (po to się je wykopywało, żeby je zakopać). Różnego rodzaju amunicji i granatów, z wykorzystaniem różnego rodzaju broni zużyliśmy chyba po kilka wiader. Mundury na nas w deszczu mokły i w słońcu na nas wysychały. Butów czasami lepiej było nie zdejmować przez kilka dni, bo mogło się nie udać ponowne ich założenie. Trzydziesto…, czterdziestokilometrowe marsze w pełnym oporządzeniu to była rekreacja. Ćwiczenia na hali sportowej (samoobrona, walka wręcz, itp.) to już był pełny relaks. Fakt, po tych sześciu miesiącach, może nie byliśmy wielkimi komandosami, ale sprawnością, wytrzymałością i umiejętnościami nie każdy mógł nam dorównać.

Po ukończeniu szkoły podoficerskiej (nawet z wyróżnieniem) zostałem kapralem. Krótki epizod na strażnicy na granicy polsko – czechosłowackiej (było kiedyś takie państwo, droga młodzieży) i  przeniesiono mnie do Lubuskiej Brygady WOP w Krośnie Odrzańskim, a stamtąd do Gubina, granica polsko – enerdowska (NRD to też państwo, które kiedyś było). Tutaj dotrwałem do końca służby. Dosłużyłem się trzeciej belki (straszny, sorry starszy kapral), odznaki Wzorowy Dowódca, srebrnej Wojskowej Odznaki Sprawności Fizycznej, złotej odznaki Wzorowego Żołnierza. Zatrzymałem kilku „przemytów” (taka slangowa nazwa przemytników, nie były to jakieś wielkie „gangusy”, ale jakie czasy, tacy przemytnicy). „Ratowałem” niemieckich lotników, którzy po katapultowaniu się z uszkodzonego myśliwca zawiśli na najwyższym drzewie (dobre 20 metrów nad ziemią), na pasie ziemi niczyjej po „naszej” stronie granicy, a było minus dwadzieścia kilka stopni i wiał porywisty wiatr. „Walczyłem” aktywnie na spychaczu z zimą stulecia, która zaatakowała w sylwestra 1978 roku, et cetera, et cetera.

Leszek Modrzejewski to ten siedzący.

O tych dwóch latach w wojsku można by napisać osobną powieść, ale wystarczy tych kombatanckich wspomnień. Pewnie wielu z nas miałoby do opowiedzenia na ten temat swoją historię.

Leszek Modrzejewski, dowódca plutonu, maszeruje za dowódcą kompanii.

Wiosną 1979, bez żalu, opuściłem szeregi armii (chociaż miałem propozycję podpisania całkiem intratnego pod względem finansowym i mieszkaniowym kontraktu zawodowego) i wróciłem na stare cywilne śmieci do POHZ-u.

Ciąg dalszy nastąpi.

Pozdrawiam                                                                                 

Frenk